Czy jesteśmy przez to szczęśliwsi? Pieniądze szczęścia nie dają – o ile z tym wiele osób pewnie by dyskutowało, o tyle z samym wydawaniem tych pieniędzy sprawa jest już znacznie prostsza. Kupujemy na potęgę, wydajemy coraz więcej, a radość z tych zakupów bywa często chwilowa. Nie pomagają tu nawet towary luksusowe. Dlaczego tak się dzieje? W rozmowie z portalem TVP.Info wyjaśnia to prof. dr hab. Agata Gąsiorowska, zastępca dyrektora Instytutu Psychologii Uniwersytetu SWPS, specjalistka psychologii ekonomicznej, współautorka książki „Pieniądze albo życie” (Wydawnictwo Smak Słowa). Sklepy kuszą promocjami i odroczoną spłatą, a banki pożyczkami oraz wygodnymi kartami kredytowymi – i tak zobowiązania Polaków rosną, a spora ich część to raty. Trzeba to powiedzieć wprost: kupujemy często rzeczy, na które nas zwyczajnie nie stać. Dlaczego właściwie to robimy? Prof. dr hab. Agata Gąsiorowska: Bo możemy. Myślę, że są dwie „nogi” tego problemu. Jedną z nich jest to, że chcemy mieć te produkty. Nie dlatego, że mają jakieś szczególne właściwości użytkowe, ale dlatego, że posiadają cechy pozaużytkowe, czyli sygnalizują pewne rzeczy nam samym i innym ludziom. Gdybym miała to sprowadzić do jednego zdania, powiedziałabym, że jesteśmy przekonani, iż jeśli będziemy mieć te produkty, po prostu będziemy szczęśliwi, cokolwiek to znaczy w mniejszej lub większej skali. Czyli: będzie mi się lepiej żyło, jeśli będę mieć nowy telewizor, będę fajniejszym człowiekiem, jeśli będę miała nową torebkę i tak dalej. To jest ta motywacja emocjonalna, psychologiczna. Z drugiej strony – i to jest coś, co sprawia, że nóż mi się w kieszeni otwiera – są działania sklepów, banków oraz niedoregulowany rynek, który umożliwia wprowadzanie usług pozwalających nam zaciągnąć zobowiązanie, kredyt ratalny czy skorzystać z różnego rodzaju ofert typu „kup teraz, spłać później”, „trzy raty gratis” – jednym kliknięciem w telefonie komórkowym. Myślę, że łatwość dostępu do pieniędzy, których nie mamy – bo tak trzeba to nazwać – mocno „nakręca” nasze poczucie bezkarności i możliwości. Bardzo często te sposoby płatności, szczególnie przed świętami, są skonstruowane – jak to nazywam – à la Scarlett O’Hara, czyli „pomyślę o tym później”. Kup teraz, a pierwszą ratę zapłacisz po świętach; do tego czasu wszystko będzie w porządku, niczym nie będziesz musiał się przejmować. Jeśli chcemy racjonalnie myśleć o swoich zobowiązaniach i spłacaniu zaciągniętych pożyczek, powinniśmy traktować kredyt i oszczędzanie jako niemal identyczne działania – a przynajmniej nie jako działania skrajnie przeciwne. Oszczędzanie polega na tym, że najpierw odkładamy pieniądze, a potem je wydajemy i kupujemy daną rzecz, prawdopodobnie trochę taniej, ale musimy na nią poczekać. Natomiast pożyczka polega na tym, że najpierw płacimy za rzecz, nieco więcej, ale mamy ją od razu, a następnie powinniśmy oszczędzać, aby spłacić zobowiązanie. Jeśli jednak uważamy, że kredyt i oszczędności to coś zupełnie przeciwnego, i nie dostrzegamy, że opierają się na tym samym mechanizmie, a różni je jedynie moment korzystania, wtedy wydaje nam się, że skoro nas na coś nie stać albo nie stać nas na oszczędzanie, możemy jednym kliknięciem skorzystać z dostępu do łatwych pieniędzy. To jest problem, ponieważ z punktu widzenia zrównoważonego zachowania konsumenckiego, paradoksalnie, tylko osoby potrafiące oszczędzać powinny korzystać z zakupów na raty. Kiedy czasem kupię coś droższego niż standardowo i zapłacę za to kartą, błyskawicznie dostaję powiadomienie z banku: „jeżeli potrzebujesz większej gotówki, mamy dla ciebie propozycję kredytu”. Wiem, na jakiej zasadzie to działa, więc ignoruję, ale zastanawiam się, ile osób jednak skorzysta z takiej oferty. Ilu klientów potraktuje to jako „darmowe” pieniądze, coś ekstra. Tylko to „ekstra” kończy się, kiedy trzeba zacząć spłacać takie zobowiązanie. To jest wtedy coś dla nas wręcz „niesprawiedliwego”, ponieważ już skonsumowaliśmy produkt, który kupiliśmy, a teraz każą płacić. Najgorzej jest, wbrew pozorom, z produktami materialnymi, czyli takimi, które istnieją fizycznie. Dlaczego? Wydaje nam się, że jeśli kupimy ten produkt i będziemy z niego korzystać przez długi czas, czyli będziemy mieć telewizor, na którym coś oglądamy, samochód, który prowadzimy, czy cokolwiek innego, to przyjemność i doznania związane z tym produktem będą rozłożone w czasie. Przecież ten telewizor fizycznie będzie stał. Jednak w większości przypadków oczekiwania ludzi co do tego, jak bardzo zmieni się ich życie w wyniku nabycia danego produktu materialnego, są nieadekwatne do rzeczywistości. Wydaje nam się, że nasze poczucie szczęścia znacznie wzrośnie, gdy już będziemy mieć tę rzecz. W rzeczywistości jednak poczucie szczęścia pojawia się głównie w momencie oczekiwania na tę rzecz, a nie wtedy, gdy już z niej korzystamy. Żaden telewizor ani żaden samochód nie ma takiej mocy, by podnieść nasze poczucie szczęścia. Większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, a co więcej, nie uczy się na własnych błędach. Czyli mimo że kupiliśmy nowy telewizor i mieliśmy być szczęśliwsi, a nie jesteśmy, zamiast dojść do wniosku, że kupowanie telewizorów nie podnosi poczucia szczęścia, raczej uznajemy, że kupiliśmy zły telewizor. No i teraz klops: oczekiwaliśmy, że kupimy sobie ten telewizor i potem będziemy czerpać z tego szczęścia przez długi czas. W związku z tym spłacanie tej pożyczki nie będzie nas tak bardzo bolało. Ale to szczęście się skończyło, bo kupiony telewizor wcale nie dał nam tego, czego oczekiwaliśmy. W związku z tym spłacanie pożyczki wydaje nam się w takiej sytuacji kompletnie bez sensu, ponieważ telewizor nie spełnił obietnicy, a my musimy jeszcze wielokrotnie za to zapłacić. Czyli kończymy z produktem, który nas nie uszczęśliwił, rozczarowaniem i ratami. W pełni zdaję sobie sprawę, że nieco przerysowuję tę sytuację, ale badania z zakresu psychologii płacenia pokazują, że ludzie bardzo często tego żałują. Mają poczucie, że jeśli spłacają raty za dobro trwałe, które kupili, to raty są niesprawiedliwe, nieadekwatnie wyższe niż to, ile powinni płacić za to dobro – mimo że z góry wiedzieli, jaka będzie ich wysokość. Zazwyczaj tłumaczy się to tym, że ludzie przeceniają pozytywne skutki pozyskania tego dobra. Ten chwilowy napływ poczucia szczęścia koncentruje się wokół momentu kupienia tego dobra, a potem musimy płacić za coś, co już „skonsumowaliśmy” – mimo że ta rzecz nadal stoi w naszym pokoju. CZYTAJ TEŻ: Projekt nieśmiertelność. Amerykański milioner próbuje zatrzymać starzenieParadoksalnie, jeśli w ten sam sposób wydalibyśmy pieniądze na coś, co faktycznie skonsumujemy w danym momencie, czyli na wycieczkę lub na wydarzenie, takie jak koncert ulubionego zespołu, gdzie bilety są bardzo drogie, sytuacja się odwraca. Mogłoby się wydawać, że skoro już byliśmy na tej wycieczce, powinniśmy bardziej żałować, że później będziemy ją spłacać. Okazuje się jednak, że nie, ponieważ wycieczka budzi w nas pozytywne emocje zarówno wtedy, gdy na nią czekamy, gdy na niej jesteśmy, jak i gdy ją wspominamy. W związku z tym te emocje są bardziej „rozlane” w czasie. Mimo że już ją skonsumowaliśmy, nie żałujemy aż tak bardzo wydanych pieniędzy. Ta asymetria, gdy wydaje nam się, że dobra materialne będą bardziej „szczęścionośne”, a dobra ulotne mniej, jest niezwykła w zachowaniach konsumenckich, ponieważ w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Czy jest w ogóle coś, co pozwala nam się chronić przed tym „rozczarowaniem”, które potem będzie nas sporo kosztować? Czy jesteśmy w stanie samych siebie przekonać: „słuchaj, nie kupuj tego, będziesz żałować, to właściwie będzie radość tylko na chwilę, a potem trzeba będzie tylko spłacać”? Dostęp do łatwych płatności przez internet to poważny problem i nie wiem, jak się przed tym bronić. Jedyne, co mogłabym poradzić, to odpiąć wszystkie karty od telefonu i utrudnić sobie szybkie płacenie. Na przykład skonfigurować telefon, przeglądarkę, aplikację tak, aby wzięcie pożyczki wymagało sięgnięcia do portfela, wyjęcia karty i wpisania jej numeru. Wszystkie te usługi, które ułatwiają wydawanie cudzych pieniędzy, opierają się na naszym automatyzmie i łatwości kupowania. Przy zakupach stacjonarnych najprostszym sposobem na ograniczenie wydatków jest zostawienie karty w domu i zabranie tylko określonej ilości gotówki. Można też wziąć mały koszyk, aby było nam niewygodnie i nie chciało się wrzucać do niego kolejnych rzeczy. Takie same utrudnienia – oczywiście nieidentyczne fizycznie, ale koncepcyjnie – musielibyśmy sobie narzucać przy zakupach ratalnych czy w sklepach internetowych. Tym, którzy korzystają z mObywatela – a wiele osób już to robi – doradzam na przykład, aby zablokowali w aplikacji numer PESEL. Dzięki temu za każdym razem, gdy będą chcieli kupić coś na raty, otrzymają ostrzeżenie, że muszą zalogować się do mObywatela i odblokować numer PESEL. Im więcej kroków będziemy musieli wykonać, tym bardziej prawdopodobne, że zastanowimy się: „czy na pewno to jest dobry zakup?”. CZYTAJ TEŻ: Nowy gracz na rynku praw telewizyjnych. „Dla kibiców to katastrofa”Druga rzecz, którą bym zaproponowała – moim zdaniem trochę trudniejsza, bo bardziej związana z naszymi postawami i oczekiwaniami – to przekonanie siebie, że pożyczki i oszczędzanie powinny wyglądać tak samo. Jeżeli chcę kupić coś na raty, bo uważam, że nie stać mnie, żeby na to zaoszczędzić, to znaczy, że nie stać mnie, żeby kupić to na raty. Jeżeli chcę kupić coś na raty, dlatego że są oprocentowane na 0 proc., a inflacja wynosi 5 proc., czyli mam poczucie, że to jest właściwe zachowanie, bo na tym zyskuję – świetnie, kupuj na raty. Ale nie dlatego, że tych pieniędzy nie masz i mieć nie będziesz – i jesteś przekonany, że nie byłbyś w stanie ich zaoszczędzić. Załóżmy, że mamy do kupienia telewizor. Są dwa modele. Mógłby nam tak naprawdę świetnie służyć telewizor za – powiedzmy – 4 tysiące, ale kusi nas inny: piękny, z paroma dodatkowymi funkcjami i może troszkę lepszym obrazem, czego pewnie i tak nie odczujemy, za to dwa razy droższy. Wiele osób mówi sobie w takiej sytuacji: „przecież zasługuję na odrobinę luksusu”. I tłumaczy sobie, że ciężko pracuje, że przecież da radę spłacić raty, że trzeba się rozpieszczać. Skąd to się u nas bierze? No właśnie dlatego, że – jak pani powiedziała – jesteśmy tego warci, zasłużyliśmy na to, będziemy dzięki temu szczęśliwsi. Skoro jestem wyjątkowym człowiekiem, zasługuję na wyjątkowe rzeczy. Może jednak pojawić się także czysto poznawcze zniekształcenie. Pani Anno, zna się pani na telewizorach? Czy będzie pani w stanie wytłumaczyć komuś, czym model za 4 tysiące różni się od tego za 8 tysięcy? Pewnie nie. Większość ludzi nie zna się na elektronice, nawet na tych „głupich” telewizorach. Oprócz tego, że jeden jest na przykład większy, a drugi mniejszy, jeśli wypisane są różne parametry, nie jesteśmy w stanie ich porównać. W związku z tym bardzo często korzystamy z heurystyki, że to, co droższe, jest najprawdopodobniej lepsze. Myślimy, że jeśli wydamy więcej pieniędzy i wybierzemy droższy produkt spośród dwóch, których nie potrafimy porównać, to podejmujemy lepszą decyzję. Cena jest pewnego rodzaju „proxy”, wskaźnikiem jakości produktu. Robert Cialdini przytacza badania, w których w supermarketach wykładano ręczniki tego samego rodzaju: w jednym koszu znajdowały się ręczniki w jednej cenie, a w drugim – dokładnie te same – w wyższej cenie. Konsumentów, którzy przyszli na zakupy, proszono, aby dotknęli tych ręczników i ocenili, które są lepszej jakości. Ręczniki w wyższej cenie wydawały się konsumentom grubsze, milsze w dotyku, lepiej chłonące wodę itd. niż te tańsze, choć w rzeczywistości niczym się nie różniły. Było to czysto poznawcze złudzenie, wynikające z przekonania, że jeśli coś jest droższe, wydaje się lepsze, gdy nie potrafimy realnie ocenić różnic między dwiema rzeczami. Często mechanizm związany z poczuciem szczęścia, samooceną i przekonaniem, że coś nam się należy, nakłada się na mechanizm czysto poznawczego zniekształcenia. Kończymy z przekonaniem, że lepszą decyzją jest zakup droższego produktu. A z czego wynika moda, a później popyt na takie rzeczy, które wydają się absurdalnie drogie? Co jakiś czas pojawiają się takie produkty, które najpierw internet wyśmiewa, a później ustawiają się po nie kolejki chętnych. Mieliśmy torbę, która wygląda jak siatka na zakupy – za kilka tysięcy, teraz mamy „skarpetkę” na telefon – za kilkaset złotych. Czy jest jakieś racjonalne wytłumaczenie kupowania takich rzeczy? Pokażę pani, co ostatnio znalazłam, proszę spojrzeć na cenę. CZYTAJ TEŻ: Życie w barterze. A ty człowieku płaćZnany internetowy sklep z luksusowymi markami. Oferta używanej torebki, która wygląda jak metalowy koszyk na zakupy, z dekoracjami ze skóry. U góry logo jednego z najsłynniejszych domów mody. Cena? Ponad 540 tys. zł. To jest aż niewiarygodne, bo takie rzeczy znajdują nabywców. Racjonalnie nie jesteśmy w stanie tego wyjaśnić, ale ogólnie możemy to wytłumaczyć dość prosto. W ekonomii nazywa się to efektem Veblena. Thorstein Veblen był pisarzem i ekonomistą, urodzonym w połowie XIX wieku. Napisał książkę, która została przetłumaczona na polski – „Teoria klasy próżniaczej”. Veblen częściowo wymyślił, a częściowo wprowadził do użytku określenie, które po angielsku brzmi „conspicuous consumption”, a po polsku nazywa się „ostentacyjną konsumpcją”. Efekt Veblena polega na tym, że wzrost cen dóbr luksusowych powoduje wzrost popytu na te dobra. Zazwyczaj, w przypadku większości dóbr, im produkt jest tańszy, tym chętniej ludzie go kupują. Więcej truskawek kupujemy wtedy, gdy są tańsze, niż wtedy, gdy są drogie. Przy większości dóbr ta zależność jest ujemna, czyli im cena jest wyższa, tym mniej chętnie kupujemy. Veblen zauważył, że istnieją grupy ludzi, które chcą sygnalizować innym swoją wyjątkowość. Ponieważ trudno sygnalizować intelekt, gdyż nie widać go na twarzy, najłatwiej jest to robić poprzez ostentacyjnie widoczny styl życia – a konsumpcja materialnych, widocznych produktów jest najprostszym elementem takiego sygnalizowania. Te drogie produkty początkowo są wyśmiewane, bo są absurdalnie kosztowne, ale z czasem stają się – przynajmniej dla części osób – rozpoznawalnym, choć subtelnym sygnałem. Muszę na przykład wiedzieć, ile kosztuje oryginalne Labubu. Jeśli tego nie wiem, pomyślę, że to tylko brzydka laleczka przyczepiona do czyjejś torby. Jeśli jednak należę do grupy, do której ten sygnał jest skierowany, będę wiedziała, że jest wyjątkowy. Zgodnie z tymi zachowaniami, im produkt jest droższy i łatwiej rozpoznawalny – bo musi być widoczny, ostentacyjny – tym bardziej ludzie będą chcieli go kupować. Oczywiście dotyczy to tych, którzy chcą sygnalizować to, co jest do zasygnalizowania. Są takie części garderoby, które trudno uznać za ostentacyjne, bo ich po prostu nie widać. Ale nie wiem, czy pani pamięta – pewnie już ze 20 lat temu była moda na noszenie bielizny Calvina Kleina w taki sposób, żeby gumka wystawała znad spodni, tak aby było widać, że to Calvin Klein. Dla mnie to naprawdę przykład ostentacyjnej konsumpcji w najlepszym wydaniu. Coś, co normalnie niczego nie sygnalizuje, bo jest niewidoczne, staje się elementem paradoksalnej mody, dodatkowo podsycanej przez producenta. Nagle, jeśli na tej gumce jest logo, to w tym momencie staje się ono widoczne. A ten, kto wie, że trzeba spojrzeć powyżej linii spodni, może zweryfikować: to jest człowiek z „lepszego” kawałka świata. Nawet dzisiaj wiele osób ciągle uważa takie produkty za luksus. Ale zastanawiam się, czy w tych czasach jesteśmy w ogóle w stanie zdefiniować luksus. Trafiłam ostatnio w sieci – zupełnie przypadkiem – na fragment serialu „Czterdziestolatek”. I w PRL-u jednak sprawa była łatwiejsza, bo dla większości obywateli luksus był mniej więcej tym samym, czyli podobnym autem, mieszkaniem z przydziału itd. Tymczasem dzisiaj luksusem może być jacht – dla jednej osoby, a dla kogoś innego kawa na mieście. Myślę, że to, co pani mówi, jest bardzo ważne, ponieważ nie doceniamy, jak zmienił się nasz poziom życia. Nawet nie wspominając o „Czterdziestolatku”, którego akcja toczyła się około 50 lat temu, wystarczy cofnąć się 25–30 lat, do lat 90., by zobaczyć, jak bardzo zmienił się poziom życia Polaków. Oczywiście nie mam wątpliwości, że są osoby, które nadal z trudem wiążą koniec z końcem, ale ten średni poziom życia naprawdę bardzo się poprawił. CZYTAJ TEŻ: Nowinka architektoniczna i duma PRL. Dworzec Centralny kończy 50 latJeśli zastanawiamy się, czym jest luksus, można spojrzeć na to z dwóch perspektyw. Z jednej strony dobra luksusowe to te, które sygnalizują status, czyli sprawiają, że w hierarchii społecznej jesteśmy postrzegani jako osoby o wyższej pozycji. Wśród typowych dóbr pozycjonujących, określanych jako „positioning goods”, najczęściej wymienia się domy i samochody odpowiedniej klasy. Mogą to być jednak także inne rzeczy. Wszystko, co służy ludziom do autoprezentacji, może być uznane za dobro luksusowe. Natomiast z psychologicznego punktu widzenia luksusem może być to, na co nie możemy sobie pozwolić codziennie. Dla matki trójki małych dzieci luksusem będzie pół godziny ciszy, które może kupić, wynajmując opiekunkę. To będzie dla niej dobro luksusowe, jeśli na co dzień po prostu jej na to nie stać – z powodów finansowych lub innych. Dla kogoś innego, jak pani wspomniała, luksusem może być wyjście na kawę, jeśli nie robi tego codziennie. Natomiast dla osoby, która czuje, że może sobie pozwolić na wszystko, nie istnieje pojęcie luksusu, bo wszystko jest w zasięgu jej możliwości. Prowadziliśmy również takie badania z kolegami z Norwegii i Irlandii, które pokazały, że dla niektórych osób proekologiczna, zrównoważona konsumpcja jest sposobem na ostentacyjną konsumpcję. Istnieje więc segment konsumentów, którzy ostentacyjnie sygnalizują swoją pozycję, odrzucając typowe normy konsumpcyjne – „luksusem dla mnie jest to, że stać mnie, żeby nie konsumować tak jak wy”. Z jednej strony mamy więc standardową definicję luksusu, wywodzącą się bardziej z teorii socjologicznych niż psychologicznych. Jednak z psychologicznego punktu widzenia luksus to coś wyjątkowego, wykraczającego poza nasze codzienne funkcjonowanie, więc nawet drobne rzeczy mogą być dla nas luksusowe. Jest to jednak mikrorozumienie luksusu, niedostępne dla wszystkich, niestandardowe.Powiedzmy, że kupujemy sobie najnowszy, drogi model auta jako wyznacznik statusu. 2-3 lata później pojawia się jeszcze lepszy model. I według tego podejścia już jesteśmy w tyle? Nie, pani Anno, wyjeżdżamy z salonu i już wtedy wydaje nam się, że postąpiliśmy źle, że powinniśmy byli kupić lepszy model, z lepszym wyposażeniem. Dlaczego? Bo im bardziej wierzymy, że ten samochód odmieni nasze życie, tym większe rozczarowanie odczuwamy po zakupie. Jeśli traktujemy samochód jako „jeździdło”, coś, co ma spełniać konkretną funkcję i bezpiecznie przewieźć nas z punktu A do punktu B, to auto nas nie rozczaruje. Ale jeśli ktoś liczy, że dzięki temu samochodowi stanie się kimś wyjątkowym, poczuje rozczarowanie już w chwili wyjazdu z salonu. Bo co robi ten pojazd? Po prostu jeździ – i nic więcej. Skręca w prawo, w lewo, ma kierunkowskazy itd., ale nie zmienił naszego życia. Nadal jest szaro, nadal pada śnieg, a tak naprawdę nasze życie nie różni się od tego sprzed zakupu, poza tym, że mamy nowy samochód. CZYTAJ TEŻ: Szwecja przegrywa wojnę. Musi sięgnąć po specjalne środkiCzęsto trudno nam wyjaśnić, dlaczego czujemy ten dyskomfort, prawda? Ale go odczuwamy. Wiele osób, gdyby mogło w takiej sytuacji wycofać się z decyzji i kupić inny, lepszy model, prawdopodobnie by to zrobiło, jednak dla większości jest to praktycznie niemożliwe. Dlatego zwykły człowiek zrobi to dopiero wtedy, gdy upłynie trochę czasu, aby można było taką decyzję zracjonalizować. Gdybyśmy mieli możliwość oddania każdego produktu – na przykład za drobną opłatą – po kilku tygodniach użytkowania, to pewnie z wielu zakupów byśmy się wycofywali. Natomiast wygląda na to, że jako klienci jesteśmy trochę na straconej pozycji, bo sklepy i banki robią wszystko, żeby zachęcić nas do zakupów, a nam bardzo trudno jest z tego kupowania zrezygnować. Gdybyśmy mieli możliwość oddania każdego produktu – na przykład za drobną opłatą – po kilku tygodniach użytkowania, to pewnie z wielu zakupów byśmy się wycofywali. Natomiast wygląda na to, że jako klienci jesteśmy trochę na straconej pozycji, bo sklepy i banki robią wszystko, żeby zachęcić nas do zakupów, a nam bardzo trudno jest z tego kupowania zrezygnować. Nie jestem zdania, że powinniśmy całkowicie zrezygnować z konsumpcji. Jeśli pewne rzeczy ułatwiają nam życie, konsumujmy, kupujmy je. Natomiast jeśli kupujemy coś tylko dlatego, że wydaje nam się, iż dzięki temu staniemy się częścią ważnej dla nas grupy, lepszym lub bardziej szanowanym człowiekiem, to refleksja nie powinna dotyczyć tego, jak lepiej kupować. Powinniśmy raczej zastanowić się, dlaczego potrzebujemy tych rzeczy, aby – mówiąc kolokwialnie – się dowartościować. Jeżeli potrzebujemy czegoś właśnie dla dowartościowania, sama rezygnacja z zakupu nic nam nie da. Trzeba poszukać głębszych mechanizmów psychologicznych, które powodują, że mamy na przykład dysfunkcyjne wzorce kupowania. Wraz ze wspomnianymi już przeze mnie kolegami z Irlandii oraz Norwegii prowadziliśmy badania na temat przyczyn takiej konsumpcji nakierowanej na sygnalizowanie statusu. Pokazaliśmy w nich, że osoby z tak zwanym lękowym stylem przywiązania – czyli te, które bardzo pragną bliskości z innymi, ale jednocześnie obawiają się odrzucenia i nieustannie martwią się, czy są wystarczająco dobre, by zostać zaakceptowane przez innych – mają dużą skłonność do podejmowania różnych zachowań, w tym konsumpcyjnych, sygnalizujących wysoki status. Innymi słowy, jeśli mam drogi samochód czy drogą torebkę, inni będą myśleć, że jestem wartościową osobą i będą mnie lubić oraz akceptować. Sama rezygnacja z tej torebki nic nie zmieni. Przede wszystkim musimy zastanowić się nad sobą, najpierw „ułożyć się” ze sobą, a w efekcie będziemy podejmować bardziej racjonalne decyzje konsumenckie. Trudno jednak samemu zauważyć takie mechanizmy u siebie. Częściej zmiana następuje wtedy, gdy doświadczymy poważnej straty w życiu lub problemów ze zdrowiem. Wówczas ludzie często weryfikują swój system wartości i rezygnują z wartości zewnętrznych, takich jak atrakcyjność fizyczna czy sukces finansowy, na rzecz wartości wewnętrznych, związanych z bliskością, duchowością – cokolwiek by to znaczyło. Natomiast rzadko po prostu uświadamiamy sobie, że nasze życie powinno wyglądać inaczej. Wyobraża sobie pani Donalda Trumpa, który budzi się rano i mówi: „Nie, wszystko, co robię, jest motywowane przez złe wartości”? Nigdy nie mów nigdy, ale to się raczej nie wydarzy. To ekstremalny przykład, ale myślę, że dobrze tłumaczy, o co chodzi. Czyli w wielu przypadkach – zamiast kolejnej nowej torebki – ludziom bardziej przydałaby się na przykład terapia?Tak. Albo przynajmniej refleksja nad własnym funkcjonowaniem psychicznym. Nie mówię tu, aby od razu wysyłać wszystkich na długoterminową terapię, ale przynajmniej jakaś pomoc psychologiczna byłaby pewno przydatna. CZYTAJ TEŻ: Fakty to za mało. To dlatego nie przegadasz wujka na imieninach