Kontrola nad narracją. Niemal cztery lata po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, mimo marnych sukcesów i koszmarnych strat, Rosja nie wydaje się gotowa, by zakończyć wojnę. Ba, Władimir Putin wciąż wierzy, i daje temu wyraz, że może ów konflikt wygrać – i że jest już bliżej niż dalej na drodze do zwycięstwa. Stąd sztywne stanowisko Moskwy, którego częścią jest pogardliwe wręcz lekceważenie inicjatyw dyplomatycznych USA i prezydenta Donalda Trumpa. Władimir Putin nie jest generałem. Nie dowodzi, nie planuje operacji militarnych, wszystko wskazuje na to, że jest wojskowym dyletantem. To stwierdzenie faktu, nie zarzut – politycy nie muszą znać się na wojennym rzemiośle, mają od tego ludzi. Czy ludzie Putina – z gen. Gierasimowem na czele – są kompetentni, to już inna historia; temat do rozważań w odrębnym tekście. Na gruncie tego artykułu dość stwierdzić, że rosyjski prezydent nie kalkuluje jak wojskowy. Wciąż za to pozostaje pod wpływem schematów myślowych typowych dla ludzi służb specjalnych. Nawet jako trzeciorzędnego kagiebistę, Putina wyuczono, że od doraźnych efektów ważniejsze są długofalowe skutki. Że sukcesy przychodzą po latach mozolnej pracy, że trzeba być cierpliwym i znosić liczne niedogodności po drodze. Więc kremlowski dyktator je znosi, wciąż przekonany, że może – ale też, że musi – wygrać. Co konkretnie się za tym kryje?Zmęczenie i zniecierpliwienie ZachoduPutin gra na czas. Wie, że demokracje są niecierpliwe. Że wyborcy w USA, Niemczech czy Francji nie chcą wojny, która trwa latami (nawet jeśli ich kraje nie są w nią bezpośrednio zaangażowane). Liczy, że zmęczenie społeczne przełoży się na presję polityczną – i że finalnie Ukraina zostanie zmuszona przez swoich sojuszników i donatorów do ustępstw.W tym kontekście najnowsza decyzja Donalda Trumpa, by nie przekazywać Ukrainie pocisków Tomahawk, jest dla Kremla sygnałem, że Zachód się cofa. Bo jeśli Stany Zjednoczone nie sięgają po jedne ze swoich najpotężniejszych narzędzi, to Rosja może kontynuować wojnę bez ryzyka poważniejszej eskalacji.A nie tylko USA są w tej grze. W Niemczech rośnie presja, by ograniczyć kosztowną pomoc wojskową. We Francji prezydent Macron balansuje między twardą retoryką, akceptowaną przez liberalną część społeczeństwa, a realną niechęcią do eskalacji, popularną na prawicy. Nawet w Brukseli, gdzie jeszcze niedawno mówiono o „strategicznej cierpliwości”, dziś coraz częściej słychać głosy o „strategicznym kompromisie”.Czytaj też: Rakiety z bronią atomową. Rosja grozi USA powtórką operacji „Anadyr”Na tym tle Polska jawi się jako wyjątek. Warszawa – niezależnie od tego, kto akurat rządzi – utrzymuje twardą linię wobec Rosji. Wspiera Ukrainę militarnie, politycznie, logistycznie. Ale i tu widać zmęczenie, nade wszystko jednak rosnącą skalę antyukraińskich nastrojów, która sprawia, że poparcie dla dalszego zaangażowania w konflikt nie jest już tak jednoznaczne, jak w 2022 roku. Dlatego Rosja prowadzi wobec Polski grę równoległą: z jednej strony grozi, z drugiej – próbuje destabilizować. Kampanie dezinformacyjne, ataki cybernetyczne, prowokacje na granicy z Białorusią – to nie przypadek, to strategia. Działająca, wszak antyukraińskie nastroje są w istotnej mierze efektem inspirowanej przez Rosjan nagonki.Reasumując wątek, Putin jest przekonany, że nie musi pokonać Ukrainy militarnie. Wystarczy mu, że Zachód się cofnie, że Polska się zawaha (i na przykład zamknie lotnisko w Jasionce). Że Waszyngton powie „nie teraz”, Berlin „może później”, a Paryż „spróbujmy negocjacji”. Wtedy Ukraina zostanie sama. A samotna Ukraina to taka, którą można zmusić do kapitulacji – nie na polu bitwy, ale przy stole rozmów.Przewaga liczebna i materiałowaRosja nie ma przewagi technologicznej – przynajmniej nie w takim zakresie, który pozwalałby jej pokonać Ukrainę w sposób szybki i decydujący. Nie dysponuje systemami, które mogłyby zneutralizować zachodnie uzbrojenie, nie ma przewagi w zakresie precyzyjnych uderzeń, nie kontroluje przestrzeni powietrznej. Ale ma coś innego. Ma ludzi. I gotowość do ich poświęcenia.Według danych Center for Strategic and International Studies (CSIS) – jednego z najważniejszych amerykańskich think tanków zajmujących się analizą polityki zagranicznej i bezpieczeństwa międzynarodowego – tylko w 2025 roku Rosja straciła bezpowrotnie ponad 100 tys. żołnierzy. To liczba, która w każdym innym kraju wywołałaby kryzys polityczny, społeczne protesty, może nawet zmianę władzy. Ale nie w Rosji. Tam Kreml wciąż nazywa wojnę „zrównoważoną” i liczy na zwycięstwo w konflikcie na wyczerpanie.Rosyjskie społeczeństwo, choć zmęczone, nie wykazuje oznak masowego sprzeciwu. Dlaczego tak się dzieje, napiszę za chwilę, na razie dość stwierdzić, że Putin wie, że może rzucać kolejne fale rekrutów – nawet jeśli są słabo wyszkoleni, nawet jeśli giną tysiącami. Dla niego to nie koszt, to narzędzie. Mięso armatnie, które ma zmiękczyć ukraińskie pozycje, ujawnić punkty obrony, wyczerpać amunicję. Po „mięsie” do akcji wchodzą jednostki szturmowe – lepiej wyposażone, lepiej dowodzone, ale wciąż będące częścią tej samej logiki wojny totalnej.Do tego dochodzi przemysł zbrojeniowy, który – mimo sankcji – wciąż funkcjonuje. Nie w skali, którą obiecuje rosyjska propaganda, ale wystarczająco, by podtrzymać wojenny wysiłek. Fabryki w Tatarstanie, za Uralem czy w obwodzie moskiewskim pracują na trzy zmiany, remontując czołgi, produkując amunicję i drony. Częściowo z rosyjskich komponentów, częściowo z importu – bo Iran, Korea Północna i Chiny dostarczają to, czego Rosji brakuje. Silniki, układy optyczne, materiały wybuchowe, elektronikę. „Na lewo” – poza systemem sankcyjnym – i zupełnie legalnie, gdy rzecz dotyczy komponentów podwójnego zastosowania.Putin wierzy, że Ukraina nie wytrzyma tej jednoczesnej presji wojny i wyścigu zbrojeń. Że pęknie pierwsza. Nie trzeba mu więc spektakularnych zwycięstw – jego wojska mogą dreptać w miejscu. Nie znaczy to, że terenowe zdobycze zupełnie się nie liczą – machina propagandowa musi „mieć co jeść”. Dlatego żołdacy Putina powinni czasem coś zdobyć. Coś w zasięgu ich ograniczonych możliwości, jak „twierdzę Pokrowsk” czy „fortecę Kupiańsk”, o które toczą się właśnie zacięte walki. Nie są to Charków czy Odessa, ale na użytek człowieka rosyjskiego wystarczy…Czytaj też: Najsłabszy punkt Rosji to Putin. „Zróbmy im to, co Niemcom podczas wojny”Kontrola nad narracjąW Rosji nie ma wolnych mediów. Nie ma debaty. Jest przekaz: „bronimy się przed NATO”, „walczymy z nazistami”, „ratujemy Donbas”. To nie slogany – to fundament rosyjskiej narracji wojennej, powtarzany w telewizji, radiu, internecie, w szkołach i na billboardach. Według analizy RAND Corporation z maja 2025 roku, ponad 80 proc. rosyjskich obywateli deklaruje, że czerpie informacje o wojnie z państwowych źródeł, takich jak Kanał Pierwyj, Rossija 24 czy RIA Novosti.Putin nie musi tłumaczyć strat, nie musi odpowiadać na pytania. Może prowadzić wojnę w rytmie, który sam narzuca. Może zmieniać cele, redefiniować sukces, ogłaszać zwycięstwo nawet tam, gdzie go nie ma. Dla społeczeństwa rosyjskiego liczy się obraz – nie rzeczywistość. A obraz jest starannie konstruowany: przez ministerstwo obrony, przez propagandystów, przez duchownych, którzy błogosławią „świętą wojnę”.Według badania CSIS z września 2025 roku, 72 proc. Rosjan popiera kontynuację „specjalnej operacji wojskowej”, choć jednocześnie ponad połowa nie potrafi wskazać, gdzie dokładnie toczą się walki ani jakie są cele strategiczne tej wojny. To nie poparcie – to efekt propagandy. To zgoda na wojnę, której nie rozumieją, ale której nie kwestionują.Mechanizm ten działa, bo w Rosji nie ma alternatywy informacyjnej. Niezależne media zostały zdelegalizowane lub wypchnięte za granicę.Dostęp do zagranicznych źródeł jest blokowany – zarówno technicznie, jak i prawnie. A ci, którzy próbują mówić inaczej, trafiają do więzienia. Według danych organizacji OVD-Info, od początku 2022 roku ponad 20 tysięcy osób zostało zatrzymanych za „dyskredytację armii”, a kilkaset skazano na wieloletnie wyroki.To daje Putinowi swobodę strategiczną. Może prowadzić wojnę nie tylko bez społecznej kontroli, ale wręcz z aktywnym wsparciem – choćby milczącym. Może ogłaszać sukcesy tam, gdzie są porażki. Może zmieniać cele – z „denazyfikacji” na „ochronę ludności rosyjskojęzycznej”, z „demilitaryzacji” na „walkę z NATO”. I nikt nie zapyta: „dlaczego?”. Bo pytania są nielegalne.Rosja prowadzi wojnę nie tylko na froncie, ale też w głowach. I to właśnie ta wojna – informacyjna, propagandowa, psychologiczna – pozwala Kremlowi kontynuować działania mimo strat, mimo izolacji, mimo braku realnych sukcesów. Bo jeśli społeczeństwo wierzy, że wygrywa – to władza nie musi się tłumaczyć.Strach przed pokojemAle nawet najbardziej zniewolone umysły potrafią się czasem wybić na chwilę niezależności. I właśnie ta chwila – krótka, niepozorna, ale potencjalnie wybuchowa – jest ostatnią zmienną, która determinuje działania Putina. Bo rosyjski prezydent nie boi się przegranej w sensie militarnym. On boi się pokoju. Bo pokój to nie koniec wojny – to początek rozliczeń. Nie tych politycznych – te można jeszcze kontrolować. Ale społecznych. Oddolnych. Nieprzewidywalnych.Wojna kosztuje. I to nie tylko w sensie finansowym – choć ten jest gigantyczny. Według danych rosyjskiego Ministerstwa Finansów, w 2024 roku wydatki wojskowe pochłonęły ponad 6 proc. PKB – najwięcej od czasów sowieckich. W 2025 roku ta liczba jeszcze wzrosła. Budżet państwa jest drenowany, rezerwy topnieją, a inflacja – choć oficjalnie „stabilna” – realnie uderza w codzienne życie Rosjan. Ceny żywności, energii, leków – wszystko drożeje. A pensje? Stoją w miejscu. Albo spadają.Do tego dochodzą koszty społeczne. Setki tysięcy zmobilizowanych mężczyzn – z małych miast, z wiosek, z republik etnicznych. Wielu z nich nie wróciło. Wielu wróciło okaleczonych – fizycznie i psychicznie. W każdej rozszerzonej rosyjskiej rodzinie jest ktoś, kto walczył, zginął, został ranny. To nie jest już „operacja specjalna” gdzieś na rubieżach „naszego świata”. To wojna, która wdarła się do domów. I zostawiła rachunek.Putin wie, że dopóki trwa wojna, dopóki można mówić o „zagrożeniu z Zachodu”, o „obronie ojczyzny”, o „świętym obowiązku” – dopóty ten rachunek można ukrywać. Można go rozmywać w propagandzie, przykrywać patriotyzmem, tłumaczyć „koniecznością dziejową”. Ale kiedy wojna się skończy – nie będzie już wymówek. Zostaną tylko pytania: po co to było? za ile? i kto za to zapłacił?Dlatego Putin nie może pozwolić sobie na zakończenie wojny z byle jakim wynikiem. Donieck i Ługańsk? Krym, który już był „nasz”? Kilka zrujnowanych osiedli w Zaporożu? To za mało. Za to go ukrzyżują – nie Zachód, nie opozycja, ale jego własne elity, czujące wsparcie dołów. Ludzie, którzy przez cztery lata powtarzali, że Rosja „wstaje z kolan”, że „zwycięstwo jest blisko”. Oni będą pierwsi, którzy zapytają: „to wszystko?”.Dlatego wynik wojny musi być spektakularny. Musi być czymś, co da się pokazać w telewizji, na paradzie, na pomniku. Czymś, co można sprzedać jako „historyczne zwycięstwo”. Najlepiej – zdobyciem dużego miasta – Charkowa, Zaporoża, może Odessy (a najlepiej oczywiście Kijowa). Albo przynajmniej całego lewobrzeżnego Dniepru. Coś, co da się włożyć do podręczników i powiedzieć: „warto było”. Bo jeśli tego nie będzie – zostanie tylko rachunek. A Putin wie, że rachunki mają to do siebie, że ktoś je w końcu podliczy.Czytaj też: Adwokat rosyjskiego diabła. Steve Witkoff gasi pożar wojny benzyną