Ocena kadencji prezydenta USA. „America First” – zapowiadał w kampanii Donald Trump i trzeba mu oddać, że słowa dotrzymuje. Nawet jeśli „pierwszeństwo” Ameryki rozumie w nieco starym, nieprzystającym do współczesnych realiów stylu. Dziś mija rok, odkąd w przekonującym stylu wygrał przy urnach z Kamalą Harris. Po wygranej wojnie w Zatoce Perskiej, notowania George’a Busha wskoczyły na niespotykany wcześniej poziom. Prezydent USA był tak mocny, tak dobrze oceniany, że przed wyborami w 1992 roku nikt nie chciał stawać z nim w szranki. Żeby nie psuć sobie wpisu do CV, z rywalizacji zrezygnowali m.in. Mario Cuomo, znakomicie odbierany gubernator Nowego Jorku, a także senator Jesse Jackson. No ale ktoś spróbować musiał, więc w prawyborach znalazło się miejsce m.in. dla przedstawiciela skromnego, zwykle nieistotnego stanu Arkansas. Tym kimś był Bill Clinton. Bush tak bardzo zajęty był odwiedzaniem kolejnych krajów i kończeniem kolejnych wojen, że… zupełnie zapomniał o USA. Gospodarka miała się coraz gorzej, a Amerykanie dość mieli prezydenta, który częściej mówi o Iraku czy Iranie niż o Nowym Jorku. Choć na kilka miesięcy przed wyborami miał jeszcze ok. 80 proc. poparcia – sromotnie przegrał. Nieco ponad trzy dekady później „szarzy” Amerykanie znów zapragnęli, by ktoś zatroszczył się o nich trochę bardziej. Trump obiecywał to w kampanii, a potem przypominał na każdym kroku, że już zaraz, za moment, wszystko będzie jak dawniej. – Złoty wiek Ameryki zaczyna się właśnie teraz! – krzyczał w styczniu, podczas oficjalnej inauguracji. Szybko nakreślił największe problemy: uszczelnił granice, zmarginalizował ideologię „woke”, ośmieszył walkę ze zmianami klimatu, ograniczył biurokrację i wziął się za uchodźców. Zaostrzenie polityki migracyjnej było zresztą „konikiem” Trumpa podczas kampanii. Kamala Harris i Joe Biden zupełnie pokpili sprawę, więc prezydent miał dość łatwą drogę do tego, by wypaść – przynajmniej na ich tle – jak zbawiciel. Zwłaszcza, że sama kwestia okazała się dla wyborców jedną z kluczowych. Odważne zapowiedzi, liczące deportowanych w milionach, trzeba włożyć między bajki. Rzetelność podejmowanych działań też nie stoi na najwyższym poziomie. Ale faktem jest, że nielegalnych przybyszów jest w USA zdecydowanie mniej. Sporo z nich nawet nie próbuje przedostać się do Stanów, żeby nie wylądować za chwilę w więzieniu w Salwadorze. To sukces Trumpa, choć w wielu granicznych miastach przedsiębiorcy skarżą się, że… brakuje im taniej siły roboczej. Wszystkim dogodzić, wiadomo to nie od dziś, się jednak nie da.W drodze po NoblaAmeryka Ameryką, ale podczas kampanii Trump przekonywał też wielokrotnie, że świat potrzebuje pokoju, a on jest w stanie go światu dać. I że nie potrzebuje wcale lat czy miesięcy: wojnę w Ukrainie zakończy w niecałą dobę, z innymi też się dogada. – Dorobiłem się miliardów jako negocjator, wiem co robić – przekonywał.Nawet jeśli „dzień” był figurą retoryczną, w Ukrainie wciąż umierają ludzie, a prezydent USA nie sprawia wrażenia człowieka, który kontroluje sytuację. Administracja raz coś ustala, innym razem grozi, że się obrazi, a potem znowu ustala. Po głośnej kłótni w Białym Domu, którą w lutym żył całym świat, wydawało się, że Trump i Zełenski nigdy już nie podadzą sobie ręki. Potem „pogodzili się” w Watykanie, przytulali w Białym Domu, potem było jeszcze głośne spotkanie na Alasce i wszelkie honory oddane Putinowi… Mamy listopad, wojna trwa, a Trump coraz bardziej obrusza się, gdy ktoś mu o tym fakcie przypomina. W ciągu roku sytuacja o 180 stopni zmieniła się co najmniej trzy razy, a wszelkich jego zapewnień czy obietnic nikt już nie traktuje poważnie.Fakt, że z Rosją i Ukrainą mu się (jeszcze?) nie udało, wcale nie zbija prezydenta z pantałyku. Wręcz przeciwnie: był czas, gdy niemal codziennie powtarzał, że „zakończył siedem wojen”. Sztuczka retoryczna stosowana była, nie przez przypadek, tuż przed ogłoszeniem nazwiska laureata Pokojowej Nagrody Nobla. Trump przekonywał, że pogodził ze sobą Armenię z Azerbejdżanem (raz), Tajlandię z Kambodżą (dwa), Egipt z Etiopią (trzy), Serbię z Kosowem (cztery), Pakistan z Indiami (pięć), Rwandę z DR Kongo (sześć), no i Izrael z Iranem (siedem). Eksperci wskazują, że co najmniej trzech z tych konfliktów nie można nazwać „wojną”. No i że amerykański prezydent wcale nie zrobił w tych kwestiach tak wiele. Sprawdzamy: „Zakończyłem siedem wojen”. Narracja Trumpa mocno na wyrostKomitet noblowski chyba się tym zorientował, bo 79-latek upragnionej nagrody w końcu nie dostał. Choć, jak przekonywał, ostateczna lauretka, María Corina Machado, w rozmowie telefonicznej zapewniała, że chętnie by mu ją oddała, bo „zasłużył bardziej”. Co z tą Ameryką?Trump zajął się tymi, którzy nielegalnie próbują się do Ameryki przedostać, zajął się też rozwiązywaniem konfliktów zbrojnych poza granicami, a co z… samą Ameryką?Gospodarkę miały natchnąć cła, ogłoszone z dumą w ogrodach Białego Domu w kwietniu. Plan był tak spektakularny, że oberwać miały nawet pingwiny (jedyni „mieszkańcy” jednej z objętych obostrzeniami wysp), ale ostatecznie nie skorzystał prawie nikt – nawet USA. „Prawie”, bo część pomysłów chwalili sobie m.in. amerykańscy producenci stali i aluminium, zwłaszcza firmy działające w stanach przemysłowych, takich jak Ohio i Pensylwania, gdzie ceny krajowych produktów wzrosły, a konkurencja z tanim importem zmalała. Ucierpieli jednak niemal wszyscy inni. Inflacja skoczyła, gwałtownie spadł natomiast import z Chin, bo ceny produktów detalicznych wzrosły nawet o 8-10 proc. Amerykanie kupili więc mniej elektroniki, AGD i części samochodowych. Samochodów też zresztą kupili mniej: korzystający z globalnych dostaw sektor motoryzacyjny oberwał mocno, bo ceny wszystkiego wzrosły o kilka procent. A skoro wzrosły, to koniec końców uderzyły po kieszeniach klientów. Lub: potencjalnych klientów, bo samochodów w USA sprzedano mniej niż w analogicznym okresie przed rokiem.Zalety? Uniezależnienie od Chin, choć kosztowne, na pewno trzeba za taką uznać. Nie jest to uniezależnienie pełne (i pewnie nigdy nie będzie), ale Trump robi wiele, by zachęcić przedsiębiorców do przenoszenia produkcji do Ameryki. A jak nie do Ameryki, to chociaż Indii czy Wietnamu, z którymi podpisał kolejne porozumienia. Po kilku miesiącach można powiedzieć, że cła Trumpa to raczej polityczny sukces niż gospodarczy triumf. Przyniosły konkretne efekty w niektórych branżach i wzmocniły jego wizerunek „obrońcy amerykańskiej klasy pracującej”, ale ekonomicznie ich bilans pozostaje wątpliwy.Jeśli inflacja utrzyma się powyżej 4 proc., a firmy nie zdołają odbudować marż, historia może ocenić ten projekt jako kolejną wersję „trade war 2.0” – kosztowną, populistyczną i krótkowzroczną.Rywali brakTrump nie tylko nie zamknął podziałów w społeczeństwie, ale z tygodnia na tydzień wyłącznie je pogłębia. Jest mu to w smak: Demokraci, choć od wyborów minął rok, wciąż nie są nawet blisko „wychowania” polityka, który mógłby za trzy lata podjąć rywalizację z najbardziej prawdopodobnym przedstawicielem Republikanów: J.D. Vance’em.Eksperci nie mają wątpliwości, że siła Trumpa i bezczelność, z jaką realizuje wiele swoich pomysłów, wynika głównie ze słabości rywali. A gdy Zohran Mamdani, sympatyzujący z Demokratami, wygrał prestiżowe wybory na burmistrza Nowego Jorku, prezydent „wyjaśnił”, że udało mu się tylko dlatego, że… sam Trump nie mógł startować. Jedno trzeba Trumpowi oddać: na pewno nie próżnuje. Próbuje być wszędzie, robić wszystko, nawet jeśli pokracznie, nawet jeśli część jego spotkań czy międzynarodowych wizyt przypomina teatr klasy B. Amerykanie oceniają go nisko, ale wcale nie musi się tym przejmować, bo przecież o reelekcję walczył nie będzie. Jak oceni go historia? Czy doczeka się upragnionej Nagrody Nobla? Na pewno, choć ma już 79 lat, ma jeszcze o co walczyć.Czytaj też: Zwrot w sprawie działki pod CPK. Jest porozumienie