Niektórych eksponatów nie odnaleziono do dziś. Udawali budowlańców, weszli do muzeum przez okno, a potem w kilka minut ukradli bezcenne klejnoty. Napad na Luwr, do którego doszło 19 października, cały czas szokuje, nie tylko Francuzów. Wbrew pozorom jednak nie była to najbardziej spektakularna ani bezczelna kradzież dzieł sztuki na świecie. Najsłynniejsze napady na muzea i galerie w historii brzmią jak senny koszmar każdego dyrektora tego typu placówki. Niektóre z tych skoków były świetnie zaplanowane, bo gdzieś czekały już duże pieniądze za skradzione obrazy. Innych kradzieży dokonali „miłośnicy sztuki” albo „patrioci”. Część słynnych napadów znalazła szczęśliwy finał, nawet jeśli „fanty” trochę ucierpiały. Nie brakuje jednak dzieł, których los do dziś jest nieznany. Złodziej „Mona Lisy” nie był geniuszem zbrodni. Wystarczyło, że znał muzeum Wydawałoby się, że Luwr, jedno z najsłynniejszych muzeów na świecie, ma też najlepsze zabezpieczenia. Ostatni skok pokazał, że nie do końca, poza tym najsłabszym ogniwem mogą być ludzie, zwłaszcza jeśli nie uczą się na błędach. No właśnie, październikowy napad w stolicy Francji nie był ani pierwszą taką sytuacją na świecie – co akurat nie dziwi – ani nawet pierwszą taką akcją w Luwrze – co już może być zaskakujące. 21 sierpnia 1911 roku był w Luwrze zwyczajnym „technicznym” poniedziałkiem. Muzeum było zamknięte dla zwiedzających, a kilkudziesięciu pracowników krążyło po korytarzach z narzędziami i farbą, wykorzystując dzień na drobne prace remontowe. Wśród nich przewijał się mężczyzna w białym fartuchu, z walizką pełną śrub i szybami ochronnymi. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, bo też nie było powodu, w służbowym stroju wyglądał zupełnie jak pozostali członkowie obsługi placówki. Vincenzo Peruggia, 29-letni malarz pokojowy z północy Włoch, znał muzeum od podszewki. Pracował tu bowiem wcześniej, kiedy w Luwrze instalowano szyby ochronne przy wybranych obrazach. Doskonale wiedział, kiedy kończyły się dyżury, które drzwi były otwarte, jak łatwo postronna osoba mogła dostać się do środka wejściem dla obsługi, a także o której godzinie strażnicy schodzili na śniadanie albo papierosa. Nie był geniuszem zbrodni. Wyglądało to raczej na dobrze przemyślaną akcję w wykonaniu człowieka, który nie miał nic do stracenia. . Peruggia podszedł do dzieła Leonarda da Vinci, delikatnie zdjął je z haków i ruszył przed siebie. Na korytarzu pojawił się podejrzliwy strażnik. Vincenzo powiedział mu, że przenosi dzieło do pracowni konserwatorskiej. To uspokoiło ochroniarza, który kiwnął głową i zajął się dalszym obchodem. Włoch z kolei udał się z bezcennym dziełem na klatkę schodową. Tam usunął ciężką szybę, odkręcił samą ramę i wyjął obraz. Złodzieja mógł jeszcze zatrzymać zbieg okoliczności. Peruggia utknął za drzwiami, które się zatrzasnęły. Na pomoc przyszedł jednak hydraulik, który od razu założył, że człowiek w białym kitlu to pracownik muzeum, więc pomógł pechowcowi. Kilka minut później Peruggia wyszedł z Luwru z obrazem pod ręką, tym samym wejściem, którym dostał się do budynku. Nikt nie zareagował, nikt go nie zatrzymał, nikt niczego nie zauważył. Tak oto w biały dzień zniknęła „Mona Lisa”.CZYTAJ TEŻ: Nie tylko Luwr. Kolejne francuskie muzeum ograbione z kosztownościKiedy następnego dnia muzeum otwarto dla zwiedzających, brak słynnego obrazu zgłosił malarz, który miał wykonywać kopię dzieła. Początkowo uznano sytuację za element rutynowej procedury, bo eksponaty często zdejmowano ze ścian do czyszczenia. Jednak kiedy konserwator, który odpowiadał za obrazy mistrza, oświadczył, że nikt nie wydał takiego polecenia, zaczęła się panika. Po słynnym dziele zostały haki na ścianie i leżąca w pobliżu rama. Dyrekcja zarządziła natychmiastowe zamknięcie muzeum. Policja przeszukała budynek od piwnic po dach, każdy kąt, a pracownicy zostali po kolei przesłuchani. Wkrótce okazało się, że nie chodzi o pomyłkę. Ktoś zwyczajnie wyniósł z Luwru najcenniejszy obraz w Europie, do tego w biały dzień i bez konieczności włamywania się.Prasa oszalała. „Kradzież wieku!” – krzyczały nagłówki „Le Matin” i „Le Figaro”, a ludzie ustawiali się w kolejce, bo chcieli zobaczyć pustą ścianę. „Mona Lisa”, paradoksalnie, jeszcze zyskała wtedy na popularności. Chciał zostać bohaterem narodowym, skończył za kratkami Śledztwo trwało miesiącami. Policja przeszukiwała pracownie, lombardy, kontrolowano też dokładnie ludzi na granicach i na statkach. Wśród zatrzymanych do wyjaśnienia znalazł się nawet poeta Guillaume Apollinaire i jego dobry znajomy Pablo Picasso. Obaj zostali szybko zwolnieni. Winnych nie było, obrazu też, a Francja została upokorzona.Peruggia w tym czasie mieszkał zaledwie kilka kilometrów dalej, w niewielkim pokoju przy rue de l’Hôpital-Saint-Louis. Oczywiście ten były pracownik Luwru także został przesłuchany, jednak nie traktowano go jako „poważnego” podejrzanego. Co ciekawe, gdy Vincenzo nie zgłosił się na czas na komisariat, mundurowi odwiedzili go w domu. Jeden z funkcjonariuszy spisywał raport na stoliku, pod którym… ukryty był skradziony obraz. Policjant jednak nie miał o tym pojęcia, uwierzył w zeznania Włocha i wyszedł przekonany, że właśnie rozmawiał z niewinnym człowiekiem. Peruggia z kolei przez dwa lata żył z myślą, że przechowuje narodowy skarb, który należy do Włoch.W grudniu 1913 roku złodziej pojechał do Florencji i skontaktował się z antykwariuszem Alfredo Gerim. Przedstawił się jako Leonardo V, „patriota, który chce zwrócić obraz ojczyźnie”. Geri, kiedy zorientował się, że to nie dowcip, umówił się z dyrektorem Galerii Uffizi, Giovannim Poggim, a potem – pod pretekstem sprawdzenia autentyczności – poprosił Peruggię o pokazanie dzieła. Kiedy tylko Włosi zobaczyli, że to oryginał, namówili złodzieja, żeby oddał im obraz na przechowanie, a potem wezwali policję.CZYTAJ TEŻ: Dwie sławy, jeden thriller. Witherspoon w spółce z CobenemPeruggia nie stawiał nawet oporu, kiedy funkcjonariusze zatrzymywali go w hotelowym pokoju. Włoskie gazety pisały o nim jak o bohaterze, francuskie już zdecydowanie mniej pochlebnie, bo jak o złodzieju. Podczas procesu Peruggia tłumaczył: „Chciałem tylko, by wróciła do Italii”. Przy okazji liczył na nagrodę od włoskich władz. Złodziej ostatecznie dostał karę roku więzienia, wyszedł po siedmiu miesiącach. „Mona Lisa” zaś wróciła do Luwru. Tysiące paryżan witały ją na dworcu, jakby do Francji przyjechała z powrotem znana osoba, nie przedmiot. Po tej kradzieży muzea na całym świecie zaczęły masowo sprawdzać swoje procedury. W wielu miejscach właśnie wtedy zaczęto notować to, że dzieła są gdzieś przenoszone, wprowadzono też stałe patrole i identyfikatory dla pracowników. Jak się później okazało, nawet to nie pomogło. Ochroniarz uwierzył „funkcjonariuszom”. Tak okradziono muzeum w BostonieByła druga nad ranem, kiedy przed eleganckim budynkiem Isabella Stewart Gardner Museum w Bostonie zatrzymał się stary hatchback. Z auta wysiadło dwóch mężczyzn w policyjnych mundurach. Mieli wąsy, krótkofalówki, odznaki, wszystko to, co sprawiało, że dla zwykłego obywatela wyglądali jak funkcjonariusze policji, którzy przyjechali na wezwanie.18 marca 1990 roku w budynku dyżurowało dwóch młodych ochroniarzy. Jeden z nich miał wtedy pierwszy w karierze nocny dyżur, więc dopiero przyzwyczajał się do warunków. W pewnym momencie przed drzwiami pojawili się owi „policjanci”. „Mieliśmy zgłoszenie o zakłóceniu porządku. Prosimy, żeby pan nas wpuścił” – powiedział jeden z nich. Ochroniarz co prawda nie miał pojęcia o jakimkolwiek zakłócaniu porządku, ale niedaleko odbywała się impreza z okazji Dnia Św. Patryka, więc pracownik pomyślał, że być może któryś z jej rozbawionych uczestników wspiął się na ogrodzenie posesji. Strażnik otworzył wejście bezpieczeństwa, wpuścił mężczyzn w mundurach do środka i nieświadomie ułatwił jeden z największych rabunków dzieł sztuki w historii.W ciągu kilkudziesięciu sekund napastnicy wyciągnęli broń, kazali ochroniarzom stanąć pod ścianą. Zakuli strażników w kajdanki, zakleili im usta taśmą i zaprowadzili do piwnicy. Przez następne kilkadziesiąt minut mogli spokojnie wynosić z placówki, co tylko chcieli. A przyszli po konkretne rzeczy. Płótno z „Koncertem” Johannesa Vermeera wycięli z ramy nożem. Dwie prace Rembrandta – „Burzę na Morzu Galilejskim” oraz „Panią i Dżentelmena w czerni” – zwyczajnie wyrwali spod drewna. Zabrali obrazy Degasa i Maneta, a także chiński wazon i złotego orła. W sumie ich łupem padło trzynaście dzieł. Wartość skradzionych eksponatów to około pół miliarda dolarów, co wtedy oznaczało największą kradzież z posesji w historii USA. Jak na ironię, mniej więcej w tym samym czasie policyjne radiowozy patrolowały okolicę, ale nikt nie zwrócił uwagi na samochód zaparkowany przy bocznej ulicy. Nawet wtedy, kiedy już pojawiały się w nim skradzione przedmioty. Złodzieje nie zamierzali ułatwiać służbom pracy. Przed wyjściem zabrali taśmy z nagraniami z kamer monitoringu sprzed budynku. Warto przy tym wspomnieć, że jak na tak wartościowe eksponaty, muzeum miało dość skromne zabezpieczenia. Zarząd uważał, że kosztowne, nowoczesne systemy, to zbyt duży wydatek. Nawet po jak, jak kilka lat wcześniej FBI informowało placówkę o innym planowanym skoku, który udało się udaremnić. Uznano, że poczynione wtedy inwestycje, między innymi w czujniki ruchu, w zupełności wystarczą. Służbom udało się ustalić winnych. Słodko-gorzki finał śledztwaRano wszystko wyglądało jak w filmie sensacyjnym. Puste ramy na ścianach, pocięte obrazy, skrępowani strażnicy w piwnicy. Dyrektorka placówki przyjechała na miejsce o świcie i kiedy zobaczyła puste miejsce po dziele Rembrandta, jak później opowiadała „The Boston Globe”, „nie była w stanie wydać dźwięku”.Dla FBI to był istny koszmar. Przestępcy nie zostawili odcisków palców, nie włączyły się alarmy. Cała kradzież trwała dokładnie 81 minut, czyli mniej więcej tyle, ile zajmował standardowy nocny obchód. Złodzieje doskonale wiedzieli, co robią, mieli świadomość, gdzie są kamery, jak działają czujniki i że strażnicy nie mają broni.W kolejnych tygodniach w Bostonie roiło się od plotek. Jedni mówili o irlandzkiej mafii, inni o kolekcjonerze z Ameryki Południowej. FBI stworzyło nawet specjalną jednostkę – „Gardner Task Force”. Tropy prowadziły raz do Nowego Jorku, raz do Neapolu, raz do klanu mafijnego w Connecticut, a nawet do struktur IRA, ale żaden kierunek nie okazał się właściwy. Co prawda służby wytypowały jako sprawców dwóch drobnych przestępców, którzy współpracowali z lokalnym gangiem, jednak obaj zmarli niedługo po skoku. Prawdziwym gangsterom nie udało się udowodnić winy. CZYTAJ TEŻ: Obraz Picassa zniknął podczas transportu na wystawę. Sprawę bada policjaDo dziś nie odzyskano ani jednego spośród trzynastu skradzionych obrazów. Nagroda dla informatora wzrosła do dziesięciu milionów dolarów, ale nawet to nie pomogło w rozwiązaniu zagadki. Na ścianach Isabella Stewart Gardner Museum w miejscu dzieł zostały puste ramy. Muzeum nie zdjęło ich, ale nie przez przypadek, lecz żeby przypominać zwiedzającym, że kultura też ma swoje ofiary.W 2020 roku dyrektor placówki powiedział w rozmowie z „The New York Times”: „To nie jest tylko brak obrazów. To pęknięcie w historii. Każdy, kto przychodzi, patrzy na te puste miejsca jak na nagrobki”. Dla wielu osób pozostawione ramy są najbardziej wymownym miejscem w całym muzeum. Zostawili wiadomość: „Dziękujemy za brak zabezpieczeń”W 1994 roku Norwegia żyła zimowymi igrzyskami w Lillehammer. Na co dzień spokojny kraj stał się na chwilę centrum sportowego świata. Kamery, hymny, rekordy i wybuchy radości – tak już za chwilę miało za chwilę wyglądać miejsce, w którym zgromadzili się najlepsi zawodnicy świata. Kiedy niektórzy szykowali się do zdobywania medali, mniej więcej dwie godziny jazdy z Lillehammer trzech mężczyzn postanowiło wykorzystać sportową gorączkę i chwilę nieuwagi. 12 lutego, czyli tuż po otwarciu sportowej imprezy, w środku nocy przestępcy podjechali pod Narodową Galerię w Oslo. Jeden z nich wybił szybę w oknie. Złodzieje weszli do środka, minęli kilka sal i zatrzymali się przed obrazem, który choć raz w życiu widział niemal każdy – „Krzykiem” Edvarda Muncha. Zdjęli dzieło ze ściany i zwyczajnie wyszli z budynku. Cała akcja trwała niecałe pięć minut. Następnego ranka policja znalazła na miejscu kartkę z wiadomością: „Dziękujemy za brak zabezpieczeń”.W tamtym czasie muzeum miało jedynie kilka kamer, a żadna z nich nie działała do końca poprawnie. Strażnik był… jeden. Norwegowie, przyzwyczajeni do spokoju i wierzący w ludzką uczciwość, nie wyobrażali sobie, że ktoś odważy się okraść muzeum, tym bardziej zabrać coś tak znanego. Przestępcy zrabowali wersję obrazu z 1893 roku, jedną z czterech, jakie stworzył artysta.Dla władz to był szok, a dla Norwegów – narodowy dramat. „Krzyk” nie był przecież zwykłym obrazem, wiele osób traktowało go jako dobro narodowe, znane przecież od dzieciństwa. Muzeum dostało co prawda kilka tygodni później propozycję zapłacenia okupu w wysokości miliona dolarów, ale nie skorzystało z oferty. Policja błyskawicznie zabrała się do pracy. W poszukiwaniach dzieła brali udział funkcjonariusze z Oslo i agenci Scotland Yardu. Skąd w śledztwie Brytyjczycy? W sprawie pojawił się wątek czarnego rynku dzieł sztuki w Londynie, była też mowa o konspiracyjnym spotkaniu z podstawionym pośrednikiem. Po trzech miesiącach odzyskano obraz w jednym z domków letniskowych na południu Norwegii. Złodzieje zostali zatrzymani, a policja poinformowała w lakonicznym komunikacie: „Dzieło wróciło do domu”. Podejrzanych było czterech, w tym „weteran”, który miał już na koncie kradzież innego działa Muncha. Okazało się jednak, że doszło do uchybień prawnych i sprawcy wyszli na wolność. To jednak wcale nie był koniec tej historii.Dekadę po kradzieży obraz znów padł łupem złodziei: sterroryzowali ochronę i zwiedzających Dziesięć lat później, w sierpniu 2004 roku, kradzież się powtórzyła. Tym razem do napadu doszło w biały dzień, a celem okazało się Muzeum Muncha w Oslo. Dwóch uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach weszło do środka w godzinach otwarcia. Kazali odwiedzającym położyć się na ziemi, po czym zerwali ze ściany „Krzyk” i „Madonnę”. Ktoś nawet próbował ich zatrzymać, jednak złodzieje grozili bronią. Napastnicy wybiegli z budynku z obrazami, na oczach osłupiałych turystów wsiedli do samochodu i odjechali. Przypadkowy przechodzień zdołał zrobić sprawcom zdjęcie podczas ucieczki. Dla świata sztuki to był ogromny szok. Ówczesny dyrektor muzeum, Gunnar Sørensen wspominał później w rozmowie z „Afterposten”: „To było jak brutalne porwanie. Nie tylko dzieł, ale i części naszej kultury”. Policja ustawiła blokady na drogach, przesłuchano setki osób, przeszukano magazyny oraz piwnice. Wszystko bez skutku. Udało się co prawda skazać kilka osób za udział, planowanie oraz pomocnictwo w napadzie, ale po obrazach nie było śladu. Samo muzeum zamknięto na niemal rok, żeby zamontować odpowiednie zabezpieczenia. Dopiero w 2006 roku, po dwóch latach i długiej operacji prowadzonej przez norweską policję oraz specjalny zespół FBI, dzieła udało się odnaleźć. Obrazy miały być ukryte w niepozornym garażu na przedmieściach Oslo.Radość nie była pełna, bo okazało się, że „Krzyk” jest zniszczony. Co prawda uszkodzenia i tak były mniejsze, niż obawiali się specjaliści, ale konserwatorzy mieli pełne ręce roboty. Krawędzie płótna były poszarpane, farba miejscami się łuszczyła, do tego obraz nosił ślady wilgoci i zabrudzeń. Specjaliści potrzebowali wielu miesięcy, żeby przywrócić obraz do stanu, w którym mógł wrócić na ekspozycję.CZYTAJ TEŻ: Wpadła w Hiszpanii. Chinka oskarżona o kradzież złota z muzeumObecnie w Muzeum Muncha dzieło wisi za pancerną szybą, w sali pełnej czujników ruchu i kamer. Strażnicy są uzbrojeni, a system bezpieczeństwa placówki należy do najbardziej zaawansowanych w Europie.Mimo to Norwegowie przyznają, że coś się zmieniło. „Za każdym razem, gdy patrzę na 'Krzyk’, widzę nie tylko dzieło Muncha – widzę tamte dwie kradzieże” – wyznała w rozmowie z „Dagbladet” kustoszka muzeum. „Jakby obraz sam przeżył to, co przedstawia” – dodała. Bursztynowa Komnata – skarb, który zabrała wojna Latem 1941 roku, gdy niemieckie wojska wkraczały do Związku Radzieckiego, Armia Czerwona wycofywała się w chaosie. Wśród setek rozkazów o ewakuacji fabryk, archiwów i muzeów, był też ten, który dotyczy wyjątkowego miejsca: Pałacu Katarzyny w Carskim Siole, niedaleko Petersburga. To właśnie w jego wnętrzu znajdowało się coś, co przez stulecia nazywano „ósmym cudem świata”. Bursztynowa Komnata była salonem w całości pokrytym fragmentami bursztynu, które tworzyły płaskorzeźby. W środku znajdowały się też między innymi meble, lustra i świeczniki. Gdy żołnierze Wehrmachtu dotarli do pałacu, komnata była już częściowo rozmontowana. Część dekoracji spakowano do skrzyń, ale zabrakło czasu, żeby wywieźć je w jakiś inny rejon kraju. Resztę Rosjanie zostawili na miejscu, przykrywając cenne dekoracje papierem, aby wyglądały jak zwykła boazeria. Niewiele to dało, bo Niemcy doskonale wiedzieli, co znajduje się pod spodem. W październiku 1941 roku specjalny oddział Kunstschutz, czyli niemiecka jednostka zajmująca się zabezpieczaniem, a w praktyce przejmowaniem dzieł sztuki, rozebrał Bursztynową Komnatę w zaledwie kilka dni. Płytki, panele i rzeźby spakowano w kilkadziesiąt skrzyń i wysłano do Królewca. Najpierw skarb prezentowano, później komnata – znów w skrzyniach – trafiła do podziemi zamku. Tam ślad się urywa.W 1945 roku Królewiec był już w ruinach. Najpierw, latem 1944 roku, miasto zbombardowali Brytyjczycy, co doprowadziło do ogromnych zniszczeń, a potem zdobyła je Armia Czerwona. Zamek, w którym znajdowała się komnata, spłonął. Rosjanie przeszukiwali zgliszcza, licząc, że uda im się odnaleźć skarb. Bezskutecznie. W archiwach nie znaleziono dokumentu, który wskazywałby, czy komnata została wywieziona, czy spłonęła razem z zamkiem. Nie pomogło nawet zatrzymanie kustosza zamkowego muzeum. To właśnie wtedy swój początek miała jedna z największych zagadek XX wieku. Kolejne dekady przyniosły dziesiątki teorii. Mówiono, że komnata została ukryta w pruskim bunkrze, że zatopiono ją w Bałtyku, że wywieziono ją pociągiem, który nigdy nie dotarł do celu. W latach 70. grupa niemieckich poszukiwaczy twierdziła, że skarb znajduje się w bunkrach w Mamerkach na Mazurach, inni wskazywali na kopalnię w Turyngii. Żadna z tych teorii się nie sprawdziła. Dzieła szukali już archeolodzy, służby, a nawet radiesteci W 1997 roku w Niemczech odnaleziono fragment mozaiki z Bursztynowej Komnaty. Miał go kolekcjoner, którego ojciec służył w Wehrmachcie. To był pierwszy i jedyny oryginalny element, jaki udało się odzyskać. Losy reszty dzieła pozostają tajemnicą.W 2003 roku w Pałacu Katarzyny w Carskim Siole odsłonięto rekonstrukcję Bursztynowej Komnaty. Prace nad nią trwały 25 lat i pochłonęły miliony dolarów. Odtworzono każdy detal: rzeźbione ornamenty, bursztynowe tafle, złote ramy. Rosyjscy kustosze jednak i tak kręcą nosem: „To tylko cień oryginału”. CZYTAJ TEŻ: Ponadczasowy sukces. Zespół Queen na czele rankingu obecnego stuleciaTen oryginał mógł oczywiście zostać zniszczony podczas bombardowania i pożaru zamku w Królewcu, ale więcej jest chyba tych, którzy wierzą, że skarb ma się dobrze i jest gdzieś ukryty. Komnaty szukali już przez lata pasjonaci, władze państwowe, służby specjalne, a nawet jasnowidze i radiesteci. W 2017 roku niemieccy archeolodzy kolejny raz stwierdzili, że znaleźli trop. Skarb miał się znajdować w starym bunkrze w Deutschneudorfie w Saksonii. Wykopano beton, przeszukano korytarze, na miejsce zjechały żądne sensacji media. Nie znaleziono nawet fragmentu skarbu. Mit Bursztynowej Komnaty żyje i do dziś elektryzuje poszukiwaczy cennych dzieł sztuki. Jak to ujął „Der Spiegel”: „W przypadku Bursztynowej Komnaty granica między rzeczywistością a legendą przestała istnieć. Pozostała tylko wiara, że gdzieś, w ciemności, wciąż błyszczy bursztyn”. Van Gogh, który wpadł w ręce mafiiTen poranek w Van Gogh Museum w Amsterdamie jego pracownicy zapamiętają do końca życia. 7 grudnia 2002 roku w placówce włączył się alarm. Na monitorach ochrony pojawił się obraz, który przypominał scenę z filmu: dwóch mężczyzn wspięło się po drabinie, wybiło młotkiem szybę, a po kilku minutach uciekło po maszcie flagowym z obrazami pod pachą. Akcja trwała mniej niż cztery minuty.Złodzieje, jak się okazało, wynieśli dwa płótna: „Widok na morze w Scheveningen”, jeden z nielicznych pejzaży namalowanych przez Van Gogha jeszcze w Holandii, zanim artysta przeniósł się do Francji, a także „Wyjście z kościoła w Nuenen” przedstawiające budynek, w którym ojciec artysty pełnił funkcję pastora. Wartość strat oszacowano na 30 milionów dolarów. Nie chodziło jednak tylko o pieniądze. Muzeum uchodziło za wzór pod kątem zabezpieczeń. Jeśli taką placówkę można było okraść, to jaka panika musiała ogarnąć szefów znacznie gorzej przygotowanych muzeów? Policja szybko wytypowała sprawców. Okazali się nimi dwaj Holendrzy z kryminalną przeszłością. Octave Durham i Henk Bieslijn zostali aresztowani rok po napadzie, a kilka miesięcy później usłyszeli wyroki. Kłopot w tym, że mężczyźni nie mieli już obrazów. Durham, znany w podziemiu jako „Okkie z Amsterdamu”, po latach przyznał się do włamania w dokumencie na temat skoku, ale zaprzeczył, że wie, co stało się z łupem. „Sprzedałem go ludziom, których nazwisk nigdy nie poznam” – oświadczył przed sądem. Mafiosa miał zdradzić jego kolega. Gangster wyznał prawdę, bo liczył na łagodną karęNiedługo po procesie na pewien trop w sprawie wpadła włoska policja. W 2005 roku w Neapolu rozpoczęło się śledztwo przeciwko klanowi Amato-Pagano, czyli jednej z najpotężniejszych frakcji neapolitańskiej mafii, zajmującej się przemytem narkotyków i broni. W nagraniach z założonych przestępcom podsłuchów pojawiały się aluzje do „holenderskich obrazków” i „skarbów ze słonecznikami”.Policjanci zrozumieli, że mafiosi używają dzieł sztuki jako zabezpieczenia w transakcjach narkotykowych. W ten sposób obrazy stawały się walutą. Co prawda nie można było spieniężyć ich na rynku, ale miały swoją wartość. Na tyle dużą, że stanowiły gwarancję spłaty długu. Dopiero jednak w 2016 roku, po czternastu latach od napadu, włoska Guardia di Finanza wkroczyła do willi w Castellammare di Stabia niedaleko Pompejów, należącej do Camorry. W piwnicy, za „fałszywą ścianą”, znaleziono dwa płótna owinięte w stare prześcieradła. Obrazy były w doskonałym stanie – i to chyba najbardziej zaskoczyło służby. Śledczy napisali później w raporcie, że dzieła van Gogha znajdowały się w brudzie, wśród zardzewiałej broni i pieniędzy pochodzących z przemytu. CZYTAJ TEŻ: Thriller medyczny przeniesie nas w czasie. „Czarna śmierć” jesienią w TVP1Właścicielem przeszukiwanej nieruchomości był Rafaele Imperiale, mafioso, który specjalizował się w handlu narkotykami. Przestępca został aresztowany na początku 2016 roku. Razem z nim w ręce śledczych trafił inny gangster, Mario Cerrone. To właśnie on miał powiedzieć policji o skradzionych obrazach. Imperiale nie miał już wyboru, więc ostatecznie przyznał się do posiadania łupów, licząc na niższy wyrok. Dzieła wróciły do Amsterdamu w 2017 roku. Podczas konferencji prasowej dyrektor muzeum powiedział: „To, że przetrwały w takim miejscu, jest cudem. Van Gogh był tam zakładnikiem świata, którego nie potrafiłby sobie wyobrazić”. Śledztwo ujawniło wtedy schemat, który do dziś powtarza się w innych sprawach: mafia używa dzieł sztuki w „równoległym systemie płatniczym”. Wiadomo, że słynny obraz po kradzieży nie trafi na aukcję, ale może pomóc w obrocie kokainą albo bronią. Nie wspominając już o tym, że takiej „waluty” nie zablokuje żaden bank, do tego obraz przetrwa inflację. Jak powiedział „La Repubblica” jeden z oficerów włoskiej policji: „Kiedy nie masz już złota, trzymasz van Gogha. To jest twoje złoto”. Kradzież w Zurychu. „Największy rabunek dzieł sztuki w Szwajcarii”Wystarczyła chwila, żeby spokojna niedziela zamieniła się w jeden z najbardziej pechowych dni w historii europejskiego środowiska sztuki. 10 lutego 2008 roku siedziba kolekcji Emila Bührlego w willowej okolicy Zurychu powoli pustoszała po wielu godzinach wizyt zwiedzających. Swoją drogą Bührle był ciekawą, a zarazem wyjątkowo kontrowersyjną postacią. Przemysłowiec i filantrop handlował bronią, a fortuny dorobił się, sprzedając działa przeciwlotnicze Niemcom. Jego historia, tym bardziej w Szwajcarii, budziła dyskomfort, za to kolekcja dzieł sztuki – zachwyt. Na ścianach willi wisiały obrazy Moneta, van Gogha, Degasa, Cézanne’a, Maneta i Renoira.Tej niedzieli, zaledwie pół godziny przed zamknięciem, do budynku weszło trzech mężczyzn. Na twarzach mieli maski narciarskie, a w dłoniach broń. Jeden z napastników kazał przerażonym zwiedzającym i ochroniarzom położyć się na ziemi, podczas gdy jego kompani zajęli się zrywaniem dzieł ze ścian. W kilka minut zabrali cztery obrazy: „Chłopca w czerwonej kamizelce” Cézanne’a, „Pole maków w Vétheuil” Moneta, „Liście kasztanowca” van Gogha i „Ludzi przy rzece” Degasa.Wartość skradzionych dzieł szacowano na 180 milionów franków szwajcarskich, czyli niemal 164 miliony dolarów. Kiedy ochroniarz próbował uruchomić alarm, złodzieje odjeżdżali już sprzed budynku białym vanem. Policjanci mówili później, że zwinięte obrazy wystawały z bagażnika pędzącego samochodu. Policja z Zurychu utworzyła specjalny zespół dochodzeniowy. Śledczy nazwali napad „największym rabunkiem dzieł sztuki w historii Szwajcarii i jednym z największych w Europie”. Dyrektor Muzeum Bührlego był zdruzgotany. – To fatalne doświadczenie. Jako dyrektor obcuje się z tymi dziełami każdego dnia. Człowiek przywiązuje się do nich jak do rodziny – mówił dziennikarzom Lukas Gloor. Szef placówki przyznał jednocześnie, że muzeum z reguły nie sprawdzało toreb zwiedzających. Budynek nie miał też bramki do wykrywania metali, bo wejście do muzeum okazało się zbyt wąskie, żeby zamontować takie urządzenie.Łupy warte miliony dolarów na parkingu szpitala psychiatrycznego Prasa spekulowała, że kradzieży dokonano na zamówienie prywatnego kolekcjonera, że za napadem stoi szwajcarska mafia, że dzieła trafią do kolekcji rosyjskich miliarderów. Policjanci współpracowali z Interpolem i FBI, szukali skradzionych obrazów na granicach, monitorowali prywatne kolekcje i czarny rynek. Pierwszy sukces przyszedł błyskawicznie, bo po zaledwie kilku dniach, chociaż w dużej mierze okazał się dziełem przypadku. Dwa skradzione dzieła, Moneta i van Gogha, odnaleziono w porzuconym samochodzie na parkingu szpitala psychiatrycznego w Zurychu. Pojazd wzbudził podejrzenia pracownika lecznicy, który powiadomił funkcjonariuszy. Co ciekawe, placówka znajdowała się zaledwie kilkaset metrów od miejsca napadu. Samochód był otwarty, a obrazy leżały na tylnym siedzeniu auta. Łupy były jeszcze zabezpieczone szybami ochronnymi, być może dzięki temu przetrwały kradzież i transport w idealnym stanie. To były równocześnie największe obrazy spośród skradzionych dzieł. Policja uznała więc, że złodzieje porzucili je, bo mieli problem nie tylko ze sprzedażą, ale też z ich transportem. Obraz Cézanne’a odnalazł się cztery lata później w Serbii, przy okazji operacji antynarkotykowej, w której serbską policję wspierali śledczy ze Szwajcarii. Kilka miesięcy wcześniej udało się odzyskać również działo Degasa, ale służby nie chwaliły się tym sukcesem, żeby nie zaszkodzić śledztwu i nie stracić szansy na uratowanie najcenniejszego spośród skradzionych obrazów, czyli „Chłopca w czerwonej kamizelce”. Oba eksponaty miały uszkodzenia, które ostatecznie udało się naprawić. CZYTAJ TEŻ: Każdy ma w sobie trochę Chopina. „Bohater narodowy, o którym nic nie wiemy”Okazało się, że złodzieje z Zurychu należeli do bałkańskiego gangu zajmującego się handlem narkotykami i bronią. Dzieła sztuki były dla nich nie tyle łupem, ile walutą. Kiedy okazały się trudne do sprzedania, służyły jako zastaw w przestępczych transakcjach. To przypomina sposób działania włoskiej mafii, która przejęła obrazy van Gogha. Specjaliści orzekli też, że złodzieje postanowili wykorzystać słabe zabezpieczenia placówki, ale nie mieli wielkiego pojęcia o tym, co kradną. To, że zabrali tak cenne dzieła, było zupełnym przypadkiem, ponieważ akurat te obrazy wisiały w jednej sali.– To szczęście, że udało się odzyskać dzieła. Ale to, że możliwe było ich zniknięcie, będzie dla nas lekcją – powiedział Lukas Gloor gazecie „Tages-Anzeiger”. Na szczęście placówka wyciągnęła wnioski z tej sytuacji i poważnie potraktowała kwestię zabezpieczeń. W instalacji systemów bezpieczeństwa nie przeszkodziły już nawet wąskie drzwi wejściowe. Kopia, która pachniała inaczejNa drugim piętrze Muzeum Narodowego w Poznaniu, w sali impresjonistów, we wrześniu 2000 roku wisiał obraz, który był dumą placówki. Nic dziwnego. „Plaża w Pourville” Claude’a Moneta była jednym z nielicznych oryginałów francuskiego mistrza w Polsce. Wartość dzieła wyceniano na siedem milionów dolarów, mimo to obraz nie był jakoś szczególnie zabezpieczony. ToWśród zwiedzających pojawił się pewnego dnia mężczyzna w kurtce i z torbą. Nie rzucał się w oczy. Wkrótce miłośnik sztuki wrócił i przedstawił się jako student malarstwa, który chce naszkicować dzieło. Dostał pozwolenie na takie prace, więc jego częsta obecność w sali z Monetem w pewnym momencie przestała już kogokolwiek dziwić. Po kryjomu „student” pracował jednak nad czymś innym – wycinaniem obrazu z ram.Jak się później okazało, tym mężczyzną był Robert Z., malarz amator z Gorzowa Wielkopolskiego. Od miesięcy pracował nad własną kopią „Plaży w Pourville”. Malował nocami, z zegarmistrzowską precyzją odwzorowywał odcienie i analizował strukturę farby. Kiedy wreszcie uznał, że jego wersja jest udana, postanowił zamienić ją z oryginałem. Do samej kradzieży mężczyzna nie potrzebował ani sprzętu, ani niczyjej pomocy. Po prostu odczekał, aż w sali nie będzie nikogo, po czym wyjął oryginalny obraz z ramy, wsunął go do torby, a na jego miejsce włożył swoją kopię. Po wszystkim wyszedł spokojnie.Złodziej wpadł, kiedy jego odciski trafiły do policyjnej bazy Kradzież odkryto dopiero po dwóch dniach, kiedy pracownica muzeum zwróciła uwagę, że z obrazem coś jest nie tak. Złodziejowi pomogło też to, że podmienił dzieło Moneta w niedzielę, a w poniedziałek placówka była zamknięta dla zwiedzających, którzy mogliby dostrzec coś dziwnego. Kiedy zbadano podejrzane płótno, wszystko stało się jasne. „Zorientowaliśmy się po zapachu. Farba była świeża, a Monet nie pachnie jak świeży olej” – powiedział później w rozmowie z dziennikarzami konserwator dzieł sztuki. Śledztwo trwało bardzo długo. Nie było śladów włamania ani podejrzanych. Typowano, że kradzieży dokonano na zlecenie, a w sprawę zamieszani są gangsterzy, którzy specjalizują się w takiej działalności. Nie pomogło nawet wyznaczenie nagrody pieniężnej. Co prawda sprawca zostawił na miejscu pojedyncze odciski palców, ale w policyjnych systemach nie udało się znaleźć niczego, co pasowałoby do śladów z muzeum. Przełom przyszedł kilka lat później. Do bazy śledczych trafiły odciski osoby notowanej w związku z innym przestępstwem. Okazało się, że pasują do śladów złodzieja z muzeum. Robert Z. natychmiast znalazł się na celowniku policji. Jak ustalili mundurowi, mężczyzna ukrywał dzieło Moneta w szafie, w mieszkaniu rodziców, którzy nie mieli o niczym pojęcia. Obraz odnaleziono po dekadzie od kradzieży, ale płótno zbytnio nie ucierpiało. Robert Z. tłumaczył policjantom, że nie chciał sprzedać obrazu. Opowiadał, że dziełami impresjonistów zafascynował się podczas pobytu w Paryżu. Przed sądem przekonywał też, że nie dokonał kradzieży dla zysku, chciał po prostu „samemu cieszyć się obrazem”. Kiedy o kradzieży zrobiło się głośno, ukrył go, bo bał się konsekwencji. Ostatecznie sąd skazał Roberta Z. na karę więzienia, kazał też mężczyźnie pokryć koszty renowacji odzyskanego obrazu. Po konserwacji „Plaża w Pourville” wróciła na swoje miejsce w muzeum. Niektóre muzea w ostatnich dekadach zaczęły przypominać twierdze. Czujniki ruchu, zaawansowane systemy alarmowe, monitoring – to wszystko pomaga w zapewnieniu bezpieczeństwa dziełom sztuki, ale czasem okazuje się, że tym najsłabszym ogniwem jest człowiek. Jego zaniedbania – albo odwrotnie – pomysłowość potrafią sprawić, że nawet najbardziej zaawansowana technika zwyczajnie na niewiele się zda. CZYTAJ TEŻ: Toruń, pierniki i magia świąt. „Piernikowe serce” w kinach od listopada