Scenariusz „1670” poszedł w fantasy. Jan Paweł Adamczewski pakuje rodzinę do karocy i zamiast nad Bałtyk jedzie do Turcji. Al-Inkluziw, turecki alkohol za darmo (choć zakazany) i Leszek, który ma otworzyć mu drzwi na królewski dwór. Scenariusz „1670” poszedł w fantasy. Jak naprawdę wyglądały „wywczasy” przed wiekami? Zapraszamy w podróż historyczną, ale i prawdziwą. Bo jest w Polsce trasa, gdzie szlachta nie pracuje, tylko… pedałuje. All-inclusive? Raczej home break„W tym roku jedziemy na wywczas do Turcji” – ogłasza w serialu „1670” Jan Paweł Adamczewski, pakuje rodzinę do karocy i rusza w kierunku egzotyki. Gdyby jednak chciał być wierny prawdzie historycznej, powinien… zostać w domu. Albo przynajmniej ograniczyć się do lasu za miedzą, bo szlachecki wypoczynek daleki był od wizji all-inclusive.I co najważniejsze – sama koncepcja „wczasów”, czy też jak w serialu „wywczasu”, w znaczeniu urlopowego wypoczynku, byłaby w XVII wieku kompletnie niezrozumiała. Słowo „wczas” oczywiście funkcjonowało w języku staropolskim, ale oznaczało coś zupełnie innego. Jak odnotowują językoznawcy, rozumiano je raczej jako „odpoczynek”, „spoczynek (zwłaszcza nocny)”, „wygodę”, „spokój”, „bezczynność”. Zwrot „iść do wczasu” znaczył po prostu „iść spać” – jak pisał Krasicki: „W nocnej dobie do wczasu się sposobisz”.Jeszcze wcześniej słowo to miało inny odcień. Pamiętacie „Pieśń świętojańską o Sobótce” Jana Kochanowskiego? Wszyscy się jej uczyliśmy na pamięć, więc pewnie tak. Powstała ok. 1570 roku i w jednej z najbardziej znanych strof – zaczynającej się od słów „Wsi spokojna, wsi wesoła” – poeta pisał: „Który głos twej chwale zdoła? / Kto twe wczasy, kto pożytki / Może wspomnieć zaraz wszytki?”. Tam „wczasy” oznaczały po prostu „wygody”, powiedzielibyśmy dziś „komfort” i spokój życia na wsi, a nie zorganizowane wyjazdy z rezydentem i open barem.Adamczewski woła też: „Wreszcie wakacje z rodziną!” – a więc odpoczynek od pracy. „Wakacje” w tym rozumieniu to wynalazek XX wieku. Językoznawca prof. Witold Doroszewski dodaje, że „wczasy należą do zdobyczy Polski powojennej i są dobrodziejstwem, którego ludzie pracy dawniej nie znali”. W roku 1670 przeciętny szlachcic czas wolny rozumiał raczej jako odpoczynek w domowym zaciszu. Koniec i kropka.Żadnych city breaków ani spa weekendów. Szlachcic co najwyżej urządzał sobie home break – z piwem i mięsiwem oraz małą bijatyką, ale o tym za chwilę.Wczasy domowe, czyli all-in-dwórZatem prawdziwe życie towarzyskie i rekreacyjne szlachty rozgrywało się niemal wyłącznie w domowym zaciszu lub w najbliższej okolicy. Rozrywki szlacheckie, choć intensywne i często wystawne, miały charakter lokalny – były osadzone w rytmie codzienności.Najważniejszą i najbardziej cenioną aktywnością mężczyzn było polowanie, traktowane nie tylko jako sposób spędzania czasu, lecz także jako „zabawa rycerska” – przywilej zastrzeżony dla szlachetnie urodzonych. Łowy stanowiły okazję do zaprezentowania zręczności, odwagi i bogactwa, a po udanych wyprawach urządzano wystawne biesiady.Czytaj też: „Źli” Niemcy i Chrobry-buntownik. Komuniści absurdalnie przepisali historięUczty bywały huczne i długie, stoły dosłownie uginały się pod ciężarem mięsiwa, a alkohol lał się strumieniami. Gospodarze przymuszali gości do jedzenia i picia – zwyczaj ten zwano prynuką. Często kończyło się to pijaństwem, awanturami, a nawet pojedynkami. Jak pisał Jędrzej Kitowicz, niewiele uczt obywało się bez kłótni.Wśród innych popularnych rozrywek wymienić można gry w karty. Od XVIII wieku szczególnie modny stał się faraon, który przyczynił się do niejednej ruiny majątkowej. Drobniejsza szlachta preferowała spokojniejszego mariasza. Gry planszowe – szachy i warcaby – ceniono jako rozrywkę intelektualną, wymagającą strategicznego myślenia. Popularne były też zabawy zręcznościowe i słowne: podnoszenie piórka ustami, odgadywanie zagadek czy gry oparte na dwuznacznościach, które testowały nie tylko sprawność fizyczną, ale i bystrość umysłu.I rzecz jasna – taniec, nieodłączny element życia szlachty. Pierwowzorem poloneza był tzw. chmielowy, zwany też chodzonym, taniec pochodzenia ludowego, znany w swojej wczesnej formie już od drugiej połowy XVI wieku. Z czasem przyjął się na dworach magnackich, gdzie nabrał bardziej dostojnego charakteru. Dopiero później zdominował szlacheckie zabawy, otwierając je uroczystym krokiem, podczas gdy młodzież wolała tańce bardziej skoczne – „gonionego” czy menueta.W długie zimowe wieczory organizowano również wspólne czytania lub zapraszano wędrownych artystów – kuglarzy, niedźwiedników z tresowanymi zwierzętami czy grajków, którzy przynosili też wieści ze świata. W miastach, zwłaszcza w XVIII wieku, pojawiły się nowe formy rozrywki: kawiarnie, cukiernie i restauracje, gdzie można było zagrać w bilard lub poczytać prasę. Rozwijał się też teatr – zarówno dworski, jak i jezuicki, dostępny dla szerszej publiczności.Dla szlacheckiej młodzieży prawdziwą przestrzenią swobodnej zabawy były rekreacje szkolne. Jak opisywał Kitowicz, już za panowania Augusta III odbywały się one we wtorki i czwartki, gdy uczniowie wychodzili z nauczycielami za miasto, by grać w piłkę, huśtać się, biegać, a nawet pojedynkować palcatami, czyli metrowymi kijami. Łukasz Gołębiowski, jedne z pierwszych polskich etnografów, dodawał, że zabawa w piłkę – oprócz walorów ruchowych – uczyła z czasem rzucania pocisków lub kamieni z procy, zaś palcata była wprowadzeniem do fechtunku. Te zasady usankcjonowała Komisja Edukacji Narodowej, która w Ustawach z 1783 roku poświęciła rekreacjom cały rozdział.Rozrywki szlacheckie były więc intensywne, hałaśliwe i bardzo towarzyskie, stanowiąc integralną część życia – ale rzadko wiązały się z wyjazdami w celach wypoczynkowych. Czyli wizja szlachcica leżącego na plaży w tureckim wyssana z palca? Zdecydowanie.Szlachecki Grand Tour – podróż po wiedzęOczywiście szlachta podróżowała – ale przede wszystkim z konieczności, a nie dla przyjemności. Jak trafnie zauważa krakowska historyczka Bożena Popiołek, większość wyjazdów służyła załatwianiu spraw urzędowych – udziałowi w sejmikach, trybunałach czy sądach ziemskich – albo interesom gospodarczym.Magnaci przemieszczali się natomiast między swoimi licznymi rezydencjami, a każda taka podróż była przedsięwzięciem logistycznym. Hieronim Florian Radziwiłł przyznawał zresztą szczerze, że jeździ „nie tyle dla [swojej] uciechy, jako chcąc się zdobyć w krew zajęczyc”. Jego podróże miały więc wymiar praktyczny i łowiecki.Czytaj też: Sportowiec, święty, poeta, generał. Słynni Nawroccy, których nie znaliścieZa to prawdziwym „must have” edukacyjnym młodych magnatów oraz zamożniejszej szlachty był Grand Tour – wielka, kilkuletnia podróż po Europie, stanowiąca zwieńczenie domowej lub szkolnej edukacji. Jej celem były przede wszystkim Włochy (Rzym, Padwa, Florencja) i Francja (Paryż), a nie – jak w serialowej wizji – egzotyczne imperium sułtana. Podróżowano, by – jak pisał Wacław Potocki – młodzieniec „krajom, ludziom obcym przypatrzył [się] i ich obyczajom”.W czasach saskich Francja przyciągała Polaków nie tylko jako polityczna potęga, lecz także jako „kulturalna i naukowa stolica Europy” – podkreśla Małgorzata Kamecka, badaczka kultury i obyczajowości epoki nowożytnej. Świadczy o tym choćby przykład braci Zamoyskich, którzy w latach 1697-1701 kontynuowali naukę w Pradze, Ingolstadcie (Niemcy) i Paryżu. W analogiczną podróż w latach 1721-1723 udał się też Michał Kazimierz Radziwiłł „Rybeńka”, a jako że był osobą rozpoznawalną, przy okazji obecny był na koronacji Ludwika XV. Dla polskiej elity był to zatem nie tyle urlop, ile inwestycja w przyszłą karierę publiczną.Nie brakowało jednak i mniej wzniosłych doświadczeń z takich edukacyjnych podróży. Jan Chryzostom Pasek, wnikliwy obserwator i urodzony gawędziarz, z fascynacją opisywał duńskie obyczaje: „nago sypiają, tak jako matka urodziła, i nie mają tego za żadną sromotę, rozbierając się i ubierając jedno przy drugim, a nawet nie strzegą się i gościa”.I dopiero w XIX wieku popularność zdobyły podróże kuracyjne – wyjazdy „do wód”, do uzdrowisk takich jak Karlsbad. Choć miały one element towarzyskiej rekreacji, ich głównym celem była troska o zdrowie, a nie poszukiwanie egzotyki.Gdyby więc Jan Paweł Adamczewski chciał postąpić zgodnie z duchem swojej epoki, zamiast pakować rodzinę w ryzykowną wyprawę, powinien raczej zainwestować w edukacyjny Grand Tour dla synów. I dopilnować, by zabrali ze sobą modlitewnik, a nie przewodnik Michelin.Last talar – piwo dla ludzi, wódka dla koniSięgnijmy po kolejny wątek z „1670”. Adamczewscy, w drodze do kurortu, zatrzymują się w Orle na gorącego psa – canidum calidis. Wiadomo: aluzja do współczesnych hot-dogów z stacji benzynowej. Jednak prawdziwy szlachcic, zmuszony do wielotygodniowej podróży, stołował się zgoła inaczej.O tym, co i jak można było zjeść, przemierzając drogi Rzeczpospolitej Obojga Narodów, opowiadają relacje z Wielkiego Gościńca Litewskiego – najważniejszej arterii kraju, łączącej Warszawę z Wilnem, a dalej prowadzącej aż do Petersburga.W gospodach rozsianych wzdłuż traktu, takich jak ta w Pobikrach w województwie podlaskim (nieopodal Drohiczyna), podróżny mógł w XVII wieku zamówić pieczoną kurę – kulinarny leitmotiv wszystkich zajazdów – oraz „zupę piwną” (na bazie piwa, chleba i jajek). „Tęga pani poczmistrzyni” mogła przy tym zaproponować towarzystwo „dziewczyny” – usługę częstą, choć nieoficjalną w karczmach, bo te bywały nie tylko przystankiem, ale i miejscem dwuznacznej rozrywki.Podróże po dawnej Rzeczypospolitej nie należały jednak do przyjemnych. Groziły napaścią ze strony zbójców, grzęźnięciem w błocie i niekończącym się zmaganiem z robactwem. Jeden z cudzoziemskich podróżnych, zatrzymując się w Ratnicy pod Druskiennikami, skarżył się na „rój czarnych Mirmidonów [pluskiew], nadgryzających niczym ludożercy żywe ciało”.Trzeba też pamiętać, że większość tych wspomnień dotyczyła urzędników, emisariuszy czy duchownych, podróżujących w niewielkim gronie. Wyprawa szlachcica wyglądała zazwyczaj inaczej: nie przypominała rodzinnego wyjazdu, lecz karawanę – coś między mobilnym dworem a małą ekspedycją wojskową. Jak wylicza Popiołek, w jej skład wchodzili: służba stajenna (masztalerze, stangreci, woźnice), służba pokojowa (lokaje), szafarz, kucharz, myśliwiec, a czasem nawet cukiernik, praczki, a nawet kapela i kapelan. Całość ochraniali zwykle rajtarzy, dragoni lub kozacy.Przy tak dużym rozmachu oczywistym było, że ktoś musiał to zaplanować. Zazwyczaj robił to ekonom, który towarzyszył szlachcicowi w podroży i prowadził tzw. regestry drogi. Kilka takich dokumentów przetrwało do dziś i najwięcej miejsca zajmują tam wydatki na konie. To dla nich kupowano siano, owies, słomę, a nawet piwo i gorzałkę, używaną do „smarowania kopyt”. Hieronim Florian Radziwiłł notował: „popas i nocleg przypadł mi w Janowcu z okazyi spracowanych koni”, dodając przy tym, że dla służby zakupiono piwo, chleb, masło i śledzie.Czytaj też: ZSRR jako mem, czyli sowieckie kłamstwaGdyby więc Jan Paweł Adamczewski prowadził regestr w drodze do Turcji, zamiast pisać o hot-dogach na stacji, zanotowałby raczej:„30 fur siana, 50 garncy piwa, wódkę do smarowania kopyt i łapówkę dla strażnika”.Jego podróż nie byłaby więc beztroskim all inclusive, lecz klasycznym „last talar” – wyprawą, pochłaniającą ostatnią monetę z sakiewki.Daleko, dalej, najdalejZdarzało się jednak, że polski szlachcic ruszał w naprawdę daleką drogę. W XVI-XVIII wieku taka służba, misja, ucieczka albo… przygoda życia – bo nie podróż dla przyjemności – mogła skończyć się zesłaniem albo… własnym państwem. Oto kilku takich śmiałków.Mikołaj Krzysztof Radziwiłł „Sierotka” – pierwszy Polak pod piramidamiJeśli szukać patrona wszystkich polskich podróżników, byłby nim właśnie on. W 1583 roku ruszył z Wilna do Ziemi Świętej, a jego trasa wiodła przez Egipt. 13 sierpnia stanął u stóp piramid i – jak zanotował – „17 ich widział, z których trzy największe sam oglądał z bliska, a na jedną wszedł”. Wejście na szczyt Piramida Cheopsa zajęło mu półtorej godziny. Z wyprawy próbował przywieźć do kraju dwie mumie, ale podczas sztormu wpadły za burtę. Radziwiłł „Sierotka” był więc pierwszym znanym Polakiem, który naprawdę oglądał Egipt. Po powrocie opisał podróż z erudycją i humorem, a jego „Podróż do Ziemi Świętej, Syrii i Egiptu” stała się najstarszym polskim „przewodnikiem”.Krzysztof Arciszewski – konkwistador w służbie HolandiiSzlachcic z Rogalina, który po konflikcie z polskim wymiarem sprawiedliwości (1623) trafił do Niderlandów i wstąpił do floty kolonialnej. Walczył w Brazylii, budował forty i dowodził armią w Nowej Holandii. Jako generał artylerii odpowiadał za modernizację wojskową kolonii i prowadził działania zbrojne przeciw Portugalczykom. Choć wrócił do Polski i służył Władysławowi IV, zapisał się w historii jako jedyny Polak konkwistador – człowiek, który przeszedł drogę od szlacheckiego skazańca do bohatera zamorskiej kolonii.Michał Piotr Boym – polski Marco Polo w sutannieJezuita, lekarz, kartograf i przyrodnik. W 1643 roku wyruszył z Portugalii przez Indie do Chin, gdzie został emisariuszem cesarza Yongli – ostatniego z dynastii Ming. Przywiózł do Europy szczegółowe mapy Państwa Środka, opisy chińskiej medycyny, fauny i flory oraz pierwsze w historii wizerunki pandy. Był jednym z pierwszych Europejczyków, którzy zrozumieli, że poznawanie świata wymaga także poznawania języków i kultur. W chińskich kronikach zapisał się jako „Bo-yin” („uczony z Zachodu”).Nicefor Czernichowski – pan na Jaksie, czyli Rzeczpospolita nad AmuremI nasz faworyt, zapewne rówieśnik serialowego Jana Pawła. Zesłany na Syberię po konflikcie z władzami carskimi, w 1665 roku zbiegł wraz z grupą Kozaków i założył nad Amurem własną osadę – Jaksę. Wzniósł tam fort o wymiarach 40 na 30 metrów, z trzema basztami i częstokołem. Zawierał sojusze z Daurami (ludem mongolskim) i prowadził niezależną politykę między Rosją a Chinami. W chińskich źródłach państewko to bywało określane mianem „kraju Jaxa”, a Czernichowski – „księciem z zachodu”. Zmarł w 1674 lub 1675 roku, ale legenda jego twierdzy przetrwała, stając się symbolem polskiej zaradności na końcu świata.Maurycy August Beniowski – król z przypadku, bohater z wyboruUrodzony w 1746 roku na Węgrzech, uczestnik konfederacji barskiej, zesłaniec, uciekinier z Kamczatki i jedyny Polak, który przepłynął Pacyfik na zdobytym statku. Po ucieczce z rosyjskiego zesłania, dotarł aż na Madagaskar, gdzie w 1776 roku Malgasze obwołali go „ampansakebe” – „wielkim królem”. Zakładał osady, forty, prowadził handel, a jego „Pamiętniki” uczyniły z niego europejską legendę – od Paryża po Londyn. Napoleon Bonaparte miał czytać jego opowieść z zachwytem, a francuscy encyklopedyści widzieli w nim „ostatniego romantyka epoki odkryć”.Szlachta nie pracuje – szlachta pedałuje po WGLKiedy serialowy Jan Paweł Adamczewski pakował rodzinę do karocy i ruszał w podróż, nawet nie przypuszczał, że prawdziwa przygoda czeka tuż za progiem – na trakcie, który nie potrzebuje egzotyki, by zachwycić. To przywołany już Wielki Gościniec Litewski – gotowy scenariusz na wakacyjną wyprawę, która przenosi w czasy Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nie trzeba karocy ani paszportu – wystarczy rower, trochę słońca i szczypta fantazji.Ta licząca ponad 540 kilometrów trasa dziś jest obiektem turystycznym z bogatą infrastrukturą kulturalno-gastronomiczną. Prowadzi z Warszawy przez Mazowsze i Podlasie aż pod granicę z Białorusią. To nie tylko droga, lecz żywy fragment historii – szlak, którym przed wiekami wędrowali królewscy posłańcy, kupcy, dyplomaci i pielgrzymi. Dziś można przejechać ich śladami, mijając miasteczka o dźwięcznych nazwach: Kałuszyn, Węgrów, Sokołów Podlaski, Drohiczyn, Bielsk Podlaski.W Sokołowie warto zajrzeć do Muzeum Wielkiego Gościńca Litewskiego, gdzie odtworzono rytm dawnych podróży – od stukotu kół po zapach świeżo ciosanego drewna. W Drohiczynie – poznać jedynego króla Ukrainy. W Kiermusach pod Tykocinem odpocząć w karczmie, która serwuje potrawy inspirowane dawną kuchnią podróżną: pieczoną kurę, litewskie kibiny, tatarski pierekaczewnik.To coś więcej niż weekendowa wycieczka – to spotkanie z duchem dawnej Rzeczypospolitej, gwarnej, wielojęzycznej, trochę bałaganiarskiej. Wystarczy ruszyć przed siebie, by usłyszeć echo dyliżansów, karoc i opowieści snutych przy ognisku.I może właśnie w tym tkwi sekret: to urlopowa wersja hasła „szlachta nie pracuje”. Bo tu nikt nie goni za egzotyką ani rekordami – wystarczy rower i ciekawość świata. Niech więc żyje szlachta… na wakacjach!Czytaj też: Dyplom i upór. Jak pierwsza polska lekarka złamała system