Był mistrzem fake newsów i dezinformacji. Victor Lustig już 100 lat temu wykorzystywał fake newsy i dezinformację do oszukiwania ludzi. Jego najsłynniejszym „numerem” okazała się sprzedaż wieży Eiffla na złom – i to dwa razy. To jednak tylko część kariery człowieka, który został jednym z najsłynniejszych oszustów świata. Francja żyje zuchwałym napadem na Luwr. Kilku sprawców zrabowało w niedzielę rano klejnoty eksponowane w jednej z sal. Sprawcom udało się uciec. Jak podał dziennik „Le Parisien”, do kradzieży doszło w Galerii Apolla, a łupem złodziei padło dziewięć przedmiotów, w tym: naszyjnik, brosza i diadem. Warto wspomnieć, że w Galerii Apolla (Galerie d' Apollon) eksponowane są klejnoty koronne francuskich władców.W porównaniu do tej kradzieży Victor Lustig niemal wiek temu popisywał się znacznie większą finezją.***Mogłoby się wydawać, że fake newsy i dezinformacja to problem ostatnich lat. Nic bardziej mylnego. Już na początku XX wieku w kręgach arystokracji, bogaczy, a także polityków zrobiło się głośno o człowieku, który dzięki tym zjawiskom znalazł sposób na życie – i to całkiem wygodne życie. Victor Lustig potrafił oszukać największych gangsterów, ale zasłynął też tym, że sprzedał handlarzom złomu… wieżę Eiffla. Victor Lustig był królem oszustw. „Idealny człowiek na idealne czasy”Lustig przyszedł na świat pod koniec XIX wieku w czeskim Hostinné, u podnóża Karkonoszy. Miasteczko nie wyróżniało się niczym szczególnym, więc to niemal ironia losu, że wydało jednego z największych oszustów w historii. Nie miał oni ani szlacheckich tytułów, ani rodzinnej fortuny, miał za to coś wyjątkowo cennego: niesamowity dar obserwacji. Lustig potrafił przyglądać się ludziom i bezbłędnie odczytywać ich emocje. Wiedział, kiedy ktoś poci się z nerwów, kiedy chce zaimponować innym, a kiedy kłamie. Szybko zrozumiał też, że z takich zdolności można zrobić niezły użytek.Kiedy jego rówieśnicy szukali pierwszej pracy, Victor Lustig wybierał swoje pierwsze pseudonimy. Wkrótce w każdym kraju posługiwał się innym akcentem, miał nową historię i wizytówkę. Raz podawał się za syna arystokraty, raz za inżyniera z Wiednia, innym razem za urzędnika w podróży służbowej. Trzeba jednak przyznać, że była jedna rzecz, w którą Lustig uczciwie wkładał wysiłek: nauka języków obcych. Traktował ją jak inwestycję, która pomagała mu później udawać kogoś innego, niż był w rzeczywistości. Pierwsze przekręty w wydaniu przyszłego króla oszustw wydawały się niewinne w porównaniu z tym, co miało nadejść. Hazard, gry karciane w eleganckich hotelach, zakłady stanowiły rozgrzewkę przed prawdziwymi przestępstwami. Już wtedy jednak widać było, że Lustig ma coś, czego brakuje innym oszustom – styl. Był spokojny, opanowany, pozbawiony nachalności. Doskonale wiedział, że pewność siebie działa lepiej niż jakiekolwiek kłamstwa czy podrobione dokumenty. Prawdziwym rajem dla Victora Lustiga okazał się Paryż, do którego trafił tuż przed I wojną światową. Bogacze, handlarze, ludzie żyjący od pierwszego do pierwszego – wszyscy oni marzyli o tym, żeby mieć więcej, niż posiadali. To idealne warunki dla oszusta, który potrafił sprzedawać ludziom marzenia. Nic bowiem nie elektryzowało tak jak szansa na szybki zysk, wyjątkowy interes, czy oferta wyłącznie dla wybranych. CZYTAJ TEŻ: Pałace nie dla księżniczek. Centra miast z widokiem na wczorajJednym z jego ulubionych tricków stała się „rumuńska skrzynka”. Małe, eleganckie pudełko, które, jak twierdził, drukowało banknoty. Victor profesjonalnie demonstrował działanie urządzenia i doskonale wiedział, z jaką reakcją się spotka. Wkładał do środka prawdziwe pieniądze, skrzynka buczała, a po kilku minutach wychodziły z niej dwa identyczne banknoty. Potencjalny klient widział cud techniki, za który był gotów zapłacić, nawet sporo. Lustig zawsze znikał, zanim ofiara zdążyła odkryć, że maszynka działa tylko raz – i to dzięki temu, że drugi banknot został tam wcześniej umieszczony. Nawet ci, którzy dali się nabrać oszustowi, przyznawali później, że w jednej rzeczy był on genialny. Victor właściwie nie musiał sprzedawać ludziom kłamstwa. Wystarczyło, że poczekał, aż sami w nie uwierzą. Europa po I wojnie światowej okazała się idealnym miejscem dla takich ludzi jak on. Granice się przesuwały, rządy zmieniały, pieniądze traciły swoją wartość, a ludzie marzyli o stabilności. Lustig dostrzegł tu szansę dla siebie. Wiedział bowiem, że w takich warunkach nic nie sprzedaje się lepiej niż poczucie bezpieczeństwa, nawet złudne. Do tego zawsze sprawiał wrażenie osoby, która ma dostęp do świata wielkich finansów, polityki, wyższych sfer i ofert, które nie są dla każdego. Victor wpadł więc na pomysł, który uczynił go legendą. Jeśli można sprzedać ludziom iluzję, dlaczego by nie sprzedać im symbolu Paryża?Największy przekręt w dziejach ParyżaWiosną 1925 roku stolica Francji zaczynała mieć dość swojej nowoczesności. Wieża Eiffla, zbudowana z myślą o chwale postępu, zaczynała rdzewieć. W oczach wielu mieszkańców stawała się bardziej kłopotem niż dumą. Gazety rozpisywały się o wysokich kosztach konserwacji, na które miasto nie ma pieniędzy, a urzędnicy coraz częściej zastanawiali się, co właściwie zrobić z tym problemem? Lustig uważnie przysłuchiwał się narzekaniom i od razu znalazł odpowiedź: sprzedać.Nawet dziś brzmi to jak szaleństwo, jednak wszystko było dobrze przemyślane. Victor doskonale wiedział, że nawet największe kłamstwa działają wtedy, gdy opierają się na czymś, co i tak już jest faktem. Opracował więc genialny plan. Oszust wynajął elegancki apartament w hotelu Crillon i rozesłał zaproszenia do sześciu największych handlarzy złomu we Francji. Listy do złudzenia przypominały rządowe dokumenty, miały też pieczęcie i podpisy – oczywiście podrobione, ale Lustig mocno się postarał, żeby wszystko wyglądało profesjonalnie. W piśmie podawał się za przedstawiciela Ministerstwa Poczt i Telegrafów. Paryż, jak przekonywał, planuje rozebrać wieżę Eiffla. Oficjalnie powodem takiej decyzji miały być względy bezpieczeństwa i finansowe. Nieoficjalnie, jak pisał Lustig, chodziło o polityczne tarcia i rosnącą niechęci opinii publicznej. Informacja była, rzecz jasna, poufna. Takie zaproszenia nie mogły nie zadziałać. Zachęceni ofertą handlarze złapali przynętę. W hotelowym lobby Lustig powitał swoich gości z uśmiechem człowieka, który nie musi nikogo do niczego przekonywać. Mówił spokojnie, pewnie, z akcentem, który mógł brzmieć jak paryski. Oszust wymieniał dane techniczne konstrukcji, koszty ton złomu, podawał wagę stali. Zachowywał się jak urzędnik, który musi załatwić coś w imieniu miasta. Nie chodziło jednak tylko o zakup złomu. W tej historii ważny był dostęp do wielkiej tajemnicy. Handlarze wiedzieli, że nie wszyscy mogą wziąć udział w takiej transakcji. Razem z budowlą kupowali więc poczucie wyjątkowości.Najbardziej oczarowany opowieściami Victora okazał się Andre Poisson. Nie był jeszcze gigantem na rynku, jednak był ambitny i głodny prestiżu. Marzył o tym, żeby w swojej branży wejść do wyższej ligi. Lustig wyczuł to natychmiast. W prywatnej rozmowie zasugerował, że jego wsparcie w „procedurach administracyjnych” może przyspieszyć sprawę. Poisson przekonany, że właśnie uczestniczy w czymś tajnym i wyjątkowo dochodowym, zgodził się. Przekazał więc pieniądze, które miały być zaliczką dla „pomocnego” urzędnika. Kłopot tylko w tym, że ten urzędnik nie istniał. CZYTAJ TEŻ: Polska gotowa na zmianę waluty? „Im dalej od euro, tym większe ryzyko kryzysu”Lustig już następnego dnia był w pociągu do Wiednia. Poisson natomiast dopiero po kilku dniach zorientował się, że został oszukany. Jednak zamiast zgłosić sprawę na policję, milczał. Wiedział bowiem, że stałby się pośmiewiskiem całego Paryża. Łatwiej było mu przełknąć stratę pieniędzy, niż zostać w oczach wszystkich tym, który kupił wieżę Eiffla na złom. Ten wstyd był zresztą częścią planu, bo Lustig doskonale wiedział, że ofiary nie będą chciały mówić o tym, co się wydarzyło. Dlatego kilka miesięcy później… wrócił do Paryża. Ten sam hotel, te same listy, ta sama historia. Tym razem jednak wśród zaproszonych handlarzy znalazł się ktoś ostrożniejszy niż Poisson. Kupiec zadzwonił do znajomego urzędnika i zapytał, czy sprzedaż jest prawdą. Oczywiście usłyszał, że to bzdura, więc o sprawie błyskawicznie doniesiono policji.Victor uciekł, zanim ktokolwiek zdążył zainterweniować. Granicę przekroczył z fałszywym paszportem, oczywiście z uśmiechem na ustach i w idealnie skrojonym garniturze. Nikt nie domyślał się, że ten wyglądający jak biznesmen mężczyzna ucieka po nieudanej próbie oszustwa. Wieść o „sprzedaży wieży” zaczęła rozchodzić się wśród urzędników, a później o próbie dowiedzieli się też mieszkańcy Paryża. O ile nikt nie pochwalał samego oszustwa, o tyle nie brakowało osób, na których metody Lustiga zrobiły wielkie wrażenie. Historia sprzedaży wieży Eiffla na złom brzmi może jak żart, jednak w rzeczywistości to próbka tego, co dziś nazywamy dezinformacją. Lustig rozumiał, że ludzie wierzą nie tyle dokumentom, pieczątkom czy podpisom, ile otoczce i informacjom od „wtajemniczonych”. Życiorys Victora to nie tylko kryminalna historia, ale też w pewnym sensie podręcznik socjotechniki. W okresie międzywojennym Lustig testował na mniejszą skalę te same narzędzia, których później, w czasach zimnej wojny, używały służby wielu państw: fałszywe dokumenty, podszywanie się pod władzę, granie na lękach i chciwości. Nie był szpiegiem, nie pracował przecież ani dla Moskwy, ani dla Waszyngtonu, jednak mechanizmy, które wykorzystywał, wydają się dziwnie znajome, jeśli spojrzeć na nie z perspektywy drugiej połowy XX wieku.„Rumuńska skrzynka” – cudowna maszynka do produkcji pieniędzyPo drugiej, nieudanej akcji z wieżą Eiffla Victor Lustig poczuł, że Europa chwilowo zrobiła się dla niego zbyt niebezpieczna. Francuska policja zaczynała łączyć wątki, kilku handlarzy złomu opowiedziało funkcjonariuszom o zaproszeniu na tajne spotkanie, plotki krążyły też wśród urzędników. Nic dziwnego, że oszust w tej sytuacji postanowił szukać lepszego miejsca, a na celownik wziął sobie kraj, w którym nie brakowało ludzi żądnych sukcesu. W 1926 roku Lustig popłynął do Ameryki.Tam, co ciekawe, nie musiał się ukrywać. Występował oczywiście pod nowym nazwiskiem, miał maniery europejskiego dżentelmena, do tego posługiwał się piękną angielszczyzną z lekkim akcentem. Amerykanie uwielbiali takich tajemniczych, ale pewnych siebie cudzoziemców. Victor sprawiał wrażenie człowieka, który ma pieniądze i doskonale wie, jak je zarabiać. W rzeczywistości nie miał nic, oprócz swojej największej broni, czyli umiejętności budzenia zaufania. Jak pisał później „The Guardian”, Lustig umiał sprawić, że ludzie „czuli się ważni, zanim jeszcze otworzył usta”. Miał swoje zasady: w rozmowie zawsze pozwalał drugiej stronie błyszczeć, nie był nachalny, nie kłamał w żywe oczy. Zamiast tego tak sterował rozmową i sytuacją, żeby ofiara sama stworzyła opowieść, a później w nią uwierzyła. CZYTAJ TEŻ: Czytam, więc jestem. Pokolenie Alfa przejmuje słowoWłaśnie wtedy powrócił jego sprawdzony „numer”, czyli „rumuńska skrzynka”. Było to małe, drewniane urządzenie, przypominające pojemnik na listy. Lustig tłumaczył Amerykanom, że to wynalazek z Europy Środkowej, wykorzystujący „chemiczną replikację druku banknotów”. Z przyjemnością pokazywał działanie: wkładał do środka prawdziwy banknot, zamykał skrzynkę, uruchamiał kilka dźwigni i po chwili wyjmował dwa identyczne banknoty. Maszyna, jak już wiemy, działała dzięki temu, że Victor zawsze miał w środku przygotowany rezerwowy banknot. Kupujący, zazwyczaj zamożni przedsiębiorcy lub naiwni inwestorzy, płacili za taką skrzynkę po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Byli przekonani, że to nowoczesna technologia, której rząd nie dopuścił jeszcze do publicznego użytku. Lustig znikał, zanim pierwsze „kopie” banknotów przestawały się pojawiać.Geniusz oszusta nie polegał jedynie na samym triku. Działał tu ten sam mechanizm, który sprawdził się wcześniej w Paryżu. Jak opisał „Smithsonian Magazine”, wielu oszukanych milczało. Ludzie wstydzili się przyznać, że dali się nabrać na cudowny wynalazek, bo to oznaczałoby, że byli naiwni, a do tego chciwi. Lustig natomiast wykorzystywał ludzką potrzebę czucia się kimś wyjątkowym i posiadania „prestiżowych” znajomości. Nic więc dziwnego, że interes kręcił się świetnie. Fałszywe tożsamości, aura tajemniczości i żadnych świadkówVictor stał się kimś w rodzaju celebryty podziemia. Znałam go obsługa eleganckich hoteli, chociaż nikt nie wiedział, jak się naprawdę nazywa. Na statkach podróżował w pierwszej klasie, grywał w karty z bankierami i aktorami, zostawiał napiwki wyższe niż tygodniówki kelnerów. Jak to możliwe, że nadal oszukiwał ludzi, chociaż mundurowi próbowali deptać mu po piętach? Policja miała jego rysopis i informacje o sposobie działania, ale nie miała najważniejszego – dowodów. Do tego większość nabitych w butelkę biznesmenów wolała milczeć, żeby nie stracić reputacji. Ci, którzy jednak próbowali zgłaszać sprawy, nie mieli szans na udowodnienie oszustwa. „Rumuńska skrzynka” wyglądała jak zwykłe pudełko, transakcje odbywały się w prywatnych warunkach, bez świadków. Lustig używał do tego fałszywych danych i robił wszystko, żeby nie dać się wytropić. Jak później przyznały służby, w sposobie działania Victora nie było typowej dla oszustów brutalności ani cynizmu. To była raczej chłodna kalkulacja, w której kluczową rolę grała psychologia. Lustig lubił kontrolę, a moment, w którym rozmówca zaczynał mu wierzyć, był dla niego czymś w rodzaju narkotyku. W liście, który po latach odnaleziono w aktach FBI, miał napisać: „Oszustwo to sztuka wiary. Bez niej nie działa”. CZYTAJ TEŻ: Polacy piją za dużo. Ekspert: Są trzy sposoby, by to zmienićPrzez kolejne lata Lustig poruszał się między Nowym Jorkiem, Chicago i Miami, zostawiając po sobie ślady w kasynach, klubach i bankach. Czasem pracował sam, czasem współpracował z małymi grupami, ale zawsze był liderem. W tamtych czasach FBI dopiero raczkowało, granice stanów były dla policji realnymi barierami, a wymiana informacji kulała. Warto pamiętać, że to była Ameryka inna niż ta, którą znamy dzisiaj: bez centralnych baz danych i bez internetu. W tych warunkach ktoś taki jak Lustig mógł prowadzić interesy w trzech miastach jednocześnie. Pomagało mu też to, że jego legenda rosła. Plotkowano o „człowieku, który sprzedaje pieniądze”, o Europejczyku, który zna sekrety rządowe, o biznesmenie z kontaktami w Paryżu i Berlinie. Każda nowa plotka tylko mu pomagała, bo budowała jego wiarygodność, tym bardziej że Victor świetnie odnalazł się w USA. Szybko zrozumiał, że czasem wystarczy tylko wyglądać jak zwycięzca, żeby nim zostać.Oszukać Ala Capone i ujść z życiemW latach 20. Ameryka była krajem, w którym fortuny rodziły się błyskawicznie, ale czasem równie szybko znikały. Prohibicja tylko dolała oliwy do ognia. Tam, gdzie prawo czegoś zabraniało, pojawiały się interesy. Z kolei tam, gdzie były interesy, pojawiał się Al Capone. Victor Lustig stwierdził, że warto poznać człowieka, który potrafił zamienić zakazy i ograniczenia w złoto.Nie wiadomo dokładnie, jak doszło do ich pierwszego spotkania. Jedni twierdzą, że Lustig zbliżył się do Capone’a dzięki wspólnym znajomym z Chicago, inni – że po prostu wysłał mu list z propozycją spotkania. W każdym razie faktem jest, że pewnego dnia europejski dżentelmen w eleganckim garniturze przekroczył próg biura jednego z najbardziej niebezpiecznych ludzi w Ameryce.Lustig zaproponował Alowi Capone „inwestycję” wartą 50 tysięcy dolarów. Przekonywał, że to dyskretna operacja finansowa, która w dwa miesiące podwoi kapitał „biznesmena”. Capone, przyzwyczajony do ryzyka, wyłożył pieniądze bez zbędnych pytań. Victor wziął gotówkę, umieścił ją w bankowym sejfie i… tam zostawił. Po dwóch miesiącach wrócił i oddał gangsterowi całą sumę, co do centa. Powiedział mu: „Nie udało się, panie Capone. Straciłem tylko czas, ale nie pańskie pieniądze”. Capone nie wierzył własnym oczom. W świecie, w którym wszyscy próbowali go wykorzystywać, ktoś zachował się jak człowiek honoru. Z wdzięczności wręczył Lustigowi 5 tysięcy dolarów „za uczciwość”. To był właśnie ten moment, na który Victor czekał. Nie ryzykował, nie musiał kombinować ani oszukiwać, zarobił pięć tysięcy dolarów dzięki zaufaniu samego Ala Capone. To był majstersztyk, jakiego nie powstydziłby się żaden współczesny socjotechnik. Lustig wygrał, bo zaoferował specjaliście od naginania prawa... uczciwość.Jak pisał „The Atlantic”, to był „najczystszy przekręt w historii oszustw, bo pozbawiony kłamstwa i przemocy, oparty wyłącznie na ludzkiej naturze”. Capone uwierzył, że w jego świecie istnieje jeszcze ktoś, komu można zaufać. Po tej historii Lustig natomiast stał się dla podziemia kimś w rodzaju legendy.Zdobył reputację, dzięki której wszedł na nowy poziomZyskał nietykalność – przynajmniej na jakiś czas. W chicagowskich klubach i hotelowych korytarzach mówiono o nim z mieszaniną podziwu i strachu. Był „tym, który oszukał Capone’a i przeżył”. To zapewniło mu nowy status. Nie był już „tylko” oszustem, stał się artystą w świecie bandytów. Z taką reputacją mógł robić niemal wszystko. Wrócił do swoich ulubionych tricków, czyli skrzynek kopiujących pieniądze, a także fałszywych obligacji i rzekomych inwestycji w europejskie fabryki. Jednak tym razem działał ostrożniej: na wysokim szczeblu i tylko z ludźmi, którzy mogli sobie pozwolić na dyskrecję.CZYTAJ TEŻ: Trudne czasy na rynku pracy. Były wiceminister: Luki nie wypełnią migranciW tym samym czasie FBI zaczynało powoli łączyć jego wątki. Agent specjalny Peter A. Rubano, który później prowadził sprawę Lustiga, wspominał: „To był człowiek, którego każdy znał, ale nikt nie potrafił wskazać go palcem”. Victor funkcjonował trochę jak duch. Miał fałszywe paszporty, dokumenty z podpisami ambasadorów, a jego nazwisko, oczywiście fałszywe, widniało w księgach gości hoteli od Nowego Orleanu po Montreal.Czasem wracał do Europy, tylko po to, żeby zniknąć na kilka miesięcy z USA i „oczyścić teren”. Potem znów pojawiał się w Ameryce, już z nowym akcentem i świeżą biografią. W Paryżu był dyplomatą, w Chicago finansistą, a w Nowym Jorku eksporterem. I – co najważniejsze – wszędzie pozostawał wiarygodny.Dlaczego ludzie nadal mu wierzyli, mimo że zaczęła o nim pisać prasa? Otóż Lustig rozumiał coś, czego nie rozumieli inni tego typu przestępcy: że prawda nie jest najważniejsza, bo rządzą emocje.Tworzył atmosferę luksusu, pewności i spokoju. Nie używał wielkich słów, za to słuchał z pełną uwagą. Każdy, kto z nim rozmawiał, czuł się przez chwilę ważniejszy, mądrzejszy, bardziej wtajemniczony. To było jego prawdziwe oszustwo – emocjonalne, a nie finansowe.Zresztą sam Victor zaczynał coraz częściej wierzyć we własną legendę. W jego notatkach, znalezionych po latach, znalazł się zapis: „Nie ma większej władzy niż władza nad cudzą pewnością siebie”. Dla niego była to gra. Lustig wchodził coraz głębiej w świat amerykańskiej iluzji, którą do bólu wykorzystywał. Nie wiedział tylko, że niedługo trafi na ludzi, których nie da się oszukać ani pieniędzmi, ani wdziękiem. Jednak zanim to się stało, zdążył jeszcze stworzyć ostatni wielki „numer”, który wstrząsnął Wall Street i zwrócił uwagę FBI.O jedno oszustwo za dużo W połowie lat trzydziestych Victor Lustig miał już wszystko, o czym wcześniej marzył: dobre życie, pieniądze i reputację. W Europie jego nazwisko wymawiano z podziwem i ironią, trochę jak opowieść o tym, że świat można ograć, jeśli tylko zna się zasady gry. Stany Zjednoczone były jednak nieco innym światem. Tutaj karty rozdawał ktoś inny, a Lustig, choć wciąż elegancki i pewny siebie, zaczynał tracić kontrolę.W Nowym Jorku Victor prowadził interesy podobnie jak wcześniej w Paryżu. Zmieniał nazwiska, hotele i wspólników, mimo to zawsze wyglądał tak, jakby był u siebie. Wszystko układało się świetnie, aż do momentu, gdy ktoś z jego otoczenia powiedział więcej, niż powinien. To Billie Mae Scheible, kochanka Lustiga, która przez lata pomagała mu w drobnych przekrętach. Potem jednak, gdy została zdradzona, zadzwoniła na policję i anonimowo zdradziła służbom, kim naprawdę jest Victor.W 1934 roku w Nowym Jorku wykryto ogromny proceder fałszerstw obligacji rządowych. Lustig nie był bezpośrednim wykonawcą, ale to on dostarczał papiery i pieczęcie, które wyglądały na autentyczne. Działał cicho, jednak na taką skalę, że sprawa musiała w końcu wypłynąć. Śledczy od dawna badali sprawę, a trop prowadził do „eleganckiego mężczyzny, który zawsze płacił gotówką i nigdy się nie spieszył”.CZYTAJ TEŻ: Od kliknięcia do kliknięcia. Tak dzieci zostają żądnymi krwi ekstremistamiAmerykańskie służby okazały się – na nieszczęście Lustiga – znacznie skuteczniejsze niż policja we Francji, do tego pomógł im donos. W maju 1935 roku agenci dopadli oszusta na Broadwayu, kiedy akurat szedł na lunch. Zachował spokój, nie stawiał oporu. Przeszukanie bagażu Victora nie zachwyciło śledczych, bo nie znaleźli tam niczego spektakularnego. Jednak w jego portfelu odkryli klucz, który pozwolił później otworzyć skrytkę w okolicach Times Square. W środku były płyty drukarskie i ponad 50 tys. dolarów w fałszywych banknotach. Lepszego dowodu winy nie można było sobie wymarzyć. Śledczy zorientowali się, że mają do czynienia nie z drobnym fałszerzem, lecz z człowiekiem, który budował własny, niemal równoległy system finansowy. W sprawie pojawiły się nazwiska Williama Wattsa i Toma Shawa, wspólników Lustiga od druku i fałszerstw. Razem stworzyli sieć, która przez lata pozostawała niewidzialna.Ucieczka z więzienia skończyła się pobytem w AlcatrazPo aresztowaniu Victor trafił do więzienia The Tombs na Manhattanie. Wydawało się, że to koniec kryminalnej historii wielkiego oszusta. On jednak nie zamierzał się poddawać. Dzień przed procesem zniknął. Jak się okazało, w nocy, wykorzystując prowizoryczną linę z prześcieradeł, uciekł przez okno. Prasa miała używanie: oszust, który latami zwodził śledczych, uciekł z nowojorskiego więzienia. Służby wpadły w szał, a agenci zostali postawieni w stan najwyższej gotowości, bo chodziło już nie tylko o uciekiniera, lecz o honor. Po 27 dniach Lustiga ponownie złapano, tym razem w Pittsburghu. Proces był krótki, w przeciwieństwie do aktu oskarżenia. Victor przyznał się do winy. W 1935 roku sąd federalny skazał go na 20 lat więzienia, a karę miał odbyć częściowo w Alcatraz, czyli nowej twierdzy systemu penitencjarnego. Powstała właśnie dla takich jak on, czyli ludzi, którzy potrafili wymknąć się z każdego miejsca.W Alcatraz oszust zachowywał się tak samo jak wcześniej na salonach. Był kulturalny, spokojny, nie rzucał się w oczy. Według więziennych raportów nie sprawiał problemów. Victor Lustig zmarł 11 marca 1947 roku w federalnym szpitalu więziennym w Springfield, w stanie Missouri – zaledwie dwa dni po tym, jak zdiagnozowano u niego ciężkie zapalenie płuc. W rubryce „zawód” wpisano mu: „uczeń sprzedawca”. Nie było to wcale dalekie od prawdy, bo przez całe życie Lustig sprzedawał ludziom… marzenia. Zawodowy kłamca i manipulator, który wyprzedził swoje czasyW jednym z ostatnich listów do znajomego dziennikarza Victor Lustig napisał: „Kiedy ludzie mówią, że byłem kłamcą, odpowiadam: wszyscy jesteśmy. Tyle że ja przynajmniej wiedziałem, kiedy kończy się prawda”. W epoce fake newsów i globalnych manipulacji ta historia sprzed lat brzmi jak ponura zapowiedź przyszłości. Lustig nie był tylko oszustem. Okazał się też zwiastunem czasów, w których kłamstwo staje się walutą i potężnym narzędziem wpływania na rzeczywistość. Być może dlatego legenda Victora przetrwała dłużej niż wszystkie pieniądze, które kiedykolwiek ukradł.CZYTAJ TEŻ: Każdy ma w sobie trochę Chopina. „Bohater narodowy, o którym nic nie wiemy”