Rozmowa z Michałem Kwiecińskim. W naszej kulturze krąży o nim wiele legend, które są totalną nieprawdą. To bohater narodowy, o którym nic nie wiemy – mówi Michał Kwieciński, reżyser filmu „Chopin, Chopin!” w rozmowie z Krystyną Pytlakowską. Film, którego jest reżyserem, otrzymał na festiwalu w Gdyni drugą nagrodę. To obraz odkrywający różne motywy powstawania muzyki. I zagłębiający się w koleje losu naszego wielkiego kompozytora. To film ponadczasowy. Tak, jak ponadczasowy jest jego reżyser. ***Dlaczego Chopin?Prosta i zarazem trudna odpowiedź. Gdy skończyłem „Filipa”, chciałem zrobić kolejny film, ale nie miałem na niego pomysłu. Zadzwoniłem do Eryka Kulma i mówię: Co tam u ciebie? Wiedziałem, że jest przed premierą. On na to: Wiesz, ja bym marzył, żeby zagrać Chopina. I pomyślałem sobie: To jest temat. Ale wtedy jeszcze nie sądziłem, że obsadzę w głównej roli właśnie Kulma. Najpierw musiałem się wgryźć w życiorys Chopina. Zobaczyłem, że w mojej bibliotece jest książka Chopin. Tom 4, do której nigdy nie zajrzałem. To genialna praca. Niemiecki naukowiec Ferdynand Hoesick opisał w suchych faktach całe jego życie, korzystając z literatury i przede wszystkim z listów. Powstała 4-tomowa biografia kompozytora Było tam coś o jego matce?Wszystko, co wiadomo o Chopinie, tam jest. A dlaczego pani pyta?Bo matka Chopina, Justyna Krzyżanowska, była kuzynką mojej praprababki w pierwszej linii. Musi być we mnie jakaś kropla jego krwi.Pewnie tak. To pokrewieństwo jakoś panią dotyka emocjonalnie. A u mnie tą kroplą krwi była ta książka, która przed wojną należała do mojej matki. Kiedy jej mieszkanie spłonęło, został tylko ten czwarty tom, wydany w 1926 roku. Nikt sobie teraz nie zdaje sprawy, jak cenna jest praca Hoesicka. Żadna inna jej nie dorównuje. Trzy lata wcześniej nic nie wiedziałem o Chopinie, poza tym, co zapamiętałem ze szkoły. Ale lubiłem jego muzykę. I podobał mi się jako Europejczyk, ktoś, kto znalazł się na szczycie tamtego świata.Miał bardzo ciekawą, barwną biografię.Był w centrum kultury światowej w Paryżu. Kiedy przeczytałem książkę Hoesicka, stwierdziłem, że ja w ogóle nic o Chopinie nie wiem. W naszej kulturze krąży o nim wiele legend, które są totalną nieprawdą. To bohater narodowy, o którym nic nie wiemy. Czego dowiedział się pan z tej książki?Na przykład, że bardzo szybko chodził. Był bardzo dynamiczny, energiczny. Lubił się wygłupiać. Z czasem słabł, bo coraz bardziej chorował, ale nie to, że powłóczył nogami, żeby dojść do fortepianu i zagrać. On do niego dobiegał. Dla mnie ten film opowiada o tym, jaki wpływ ma życie na twórczość. Strach, choroba, zagrożenie śmiercią. To nie pozwoliło mu normalnie funkcjonować. Muzyka była dla niego wyzwoleniem.Absolutnie tak. Ale to chyba dotyczy każdego artysty z pasją. Muzyka odizolowuje nas od świata – dzięki temu też, kiedy w tym świecie dzieje się źle, mamy dokąd uciec. Zatapiamy się w tym, co kochamy. Chopin przed chorobą uciekał w muzykę.Pan wydobył w „Chopinie” coś, co dla mnie jest bardzo cenne i niezwykłe. Fragmenty jego życia, które miały odbicia w muzyce. Jak mu było wesoło, to była wartka, żywa, dźwięczna, głośna. A jak był w nim smutek, to powstawały polonezy?Dopasowywałem te utwory do atmosfery scen w filmie. Dobierałem je i nikt mi w tym nie pomagał, bo każdy twierdził co innego. W końcu powiedziałem: Dość, sam się w nie wsłucham. Chopin zostawił po sobie 28 godzin muzyki. Wysłuchałem wszystkich jego utworów po 100 razy. Pamiętam, jak szukałem muzyki do sceny, gdy Wodzińska, matka narzeczonej, przyniosła Chopinowi skarpetki. W tej scenie wszystkie złudzenia opadają, ślub po roku przygotowań zostaje odwołany. Z powodu choroby.Z powodu koncertów i imprez, które go wycieńczały. Rodzina Wodzińskiej uznała, że Chopin jest zbyt słabowity.Powiedzieli, że ich córka musi mieć zdrowego męża.Tak. A właściwie wysyłali do Paryża znajomych Polaków jako szpiegów, żeby sprawdzali, co Chopin robi, jak żyje. A on cały czas musiał zarabiać, udzielał lekcji, dawał dobrze płatne koncerty, wracał nad ranem. W filmie jest scena, w której dostaje skarpetki od niedoszłej teściowej, siada do fortepianu i zaczyna grać utwór. To dla niego na pewno był dramatyczny moment, wszystkie jego plany runęły. Początkowo myślałem, że ten utwór powinien być bardzo smutny. Ale z drugiej strony, był to też moment wyzwolenia, bo tak naprawdę nie miłość nim kierowała, tylko presja, by założyć rodzinę. I znalazłem utwór, który na początku jest bardzo powolny, smutny, i nagle muzyka uderza z całą mocą, następuje przełom i Chopin zaczyna nabierać życia. W naszym filmie wychodzi do przyjaciół, wpada w zakupoholizm.Czytaj też: Poranki w TVP Info pod znakiem muzyki klasycznej. Program „Chopin 2025”Zrobił pan film o kompozytorze. A do tej pory realizował pan częściowo filmy zawadzające o politykę.Rzeczywiście „Filip” był o uwikłaniu jednostki w historię, ale przez to też w politykę. W „Chopinie” poszedłem w kierunku stricte psychologicznym, chciałem przedstawić tylko takie zdarzenia z życia, które miały wpływ na to, co Chopin stworzył. A scena ze świniami na statku skąd się wzięła?Zainspirowało mnie to, że Chopin trzykrotnie zrywał koncerty i opisywał, dlaczego to zrobił. Raz przerwał koncert, bo miał wizję, w której pojawiła się woda i ojciec, który go dusił. Drugi koncert przerwał, bo z fortepianu wyszedł jakiś czarny stwór i ogarnął go swoimi skrzydłami. Oczywiście pod koniec życia Chopin brał opium i to mogło być przyczyną wizji. Jednak pomyślałem sobie, że wchodząc w psychikę Chopina warto ten motyw wizji wykorzystać. Ale w żadnym wypadku nie chciałem dosłownie ilustrować tego, co zrodziło się w jego wyobraźni, to byłoby świętokradztwo. Jeżeli mój czarny stwór będzie inny niż jego, byłoby to nadużycie. I dlatego postanowiłem zaczerpnąć inspirację z prawdziwego przeżycia Chopina – gdy niemal umarł od ataku gruźlicy na statku płynącym z Majorki do Barcelony i transportującym setki świń. To było jedno z najbardziej traumatycznych dla niego przeżyć: on upodlony pod pokładem, myśli, że umrze, a wokół kwiczące świnie. Ten dźwięk na pewno pozostał mu w głowie. Stąd wziął się pomysł tej wracającej wizji. Bardzo mocna scena. Jaką cechę tak naprawdę powinien mieć reżyser?Chęć powiedzenia czegoś nowego, ciekawego. Ale jednocześnie umiejętność komunikowania się z widzem. Ciekawe, bo pan przecież z wykształcenia jest chemikiem, a w filmach ujawnia pan złożoność swojej osobowości.Ten epizod zupełnie już wymazałem z pamięci. Muszę jednak powiedzieć, że lata spędzone na studiowaniu chemii i zrobieniu na tym wydziale doktoratu nie były stracone. Teoretycznie, gdyby nie te lata, mogłem szybciej coś zrobić, ale w systemie socjalistycznym nie było dużych możliwości. Być może Bóg mną tak kierował, żebym dotrwał do zmiany systemu i wtedy zaistniał w filmie.Dlatego dość późno zajął się pan filmem.Bardzo późno, bo w czterdziestym roku życia. Ale dzięki temu poznałem też inne światy: normalny, zwykły świat robotniczy, świat ludzi ze ścisłym wykształceniem. To świat kompletnie inny niż ten, w którym przebywam obecnie. Dał mi dużą mądrość życiową i nauczył szacunku dla ludzi, którzy nie znają się na sztuce, bo nie muszą. Czerpałem z tego wiedzę i czerpię cały czas, a polega ona na tym, że rozumiem każdego, od robotnika, po magistra, nauczyciela, naukowca czy profesora. Ta umiejętność bardzo dużo mi daje. Tworzenie kina to też rodzaj chemii?Na pewno. To jaki będzie film, zależy od ekipy, doboru obsady i tysiąca rzeczy. Andrzej Wajda mówił – a ja się z nim zgadzam – że reżyser to nie artysta, bo jest zależny od dziesiątków innych ludzi. O ile artystą może być fotograf, malarz lub rzeźbiarz, to na pewno nie jest nim aktor ani reżyser. Aktor zresztą jest zależny od reżysera, bo jeżeli ten go źle poprowadzi, to choćby nie wiadomo, jaki talent miał aktor, poniesie porażkę.Czytaj też: Polska kinematografia w centrum Expo 2025. Sukces nowej superprodukcjiAle pan zaczął jako producent.Tak, bo rozczarowałem się teatrem. Tym wypełniłem przerwę między rężyserią teatralną a wejściem w reżyserowanie filmów. Ile pan zrobił przedstawień teatralnych?Teatrów telewizji szesnaście. A ile filmów pan zrobił?Osiem. Nie jest to dużo, ale rozkręcam się (uśmiech). Całe pana życie to rozkręcanie się?Tak, bo musiałem pokonać wiele rozczarowań, czasem tragicznych, pociągających za sobą nawet momenty depresyjne. Ale jakoś potem wstawałem na nogi. Depresyjne?Miałem przygodę w jednym z warszawskich teatrów, gdzie reżyserowałem duże przedstawienie, gdy ktoś na dwa tygodnie przed premierą postanowił mi je odebrać. Ja wierzyłem, że przedstawienie jest dobre i nie wiedziałem, że tak się to skończy. Zwłaszcza że czekałem jeszcze na paru moich ukochanych aktorów, zwolnionych z prób do jakiegoś filmu. A do tego przedstawienia przygotowywałem się pół roku, miało być nowatorskie. Włożyłem w nie całą moją siłę twórczą. W dobrej wierze poprosiłem aktorów, żeby posłuchali, co ma do powiedzenia zastępca dyrektora teatru – też reżyser. Wszedł na scenę i opowiadał, jak on by to wyreżyserował. To była zupełnie inna wizja niż moja. Dwudziestu bardzo znanych aktorów słuchało go jak zaczarowani, na mnie nawet nie spojrzeli. Nie odrywali od niego wzroku przez dziesięć minut. Wyszedłem więc i nigdy do tego teatru nie wróciłem. Nie dlatego, że się obraziłem, po prostu poczułem się zdradzony, było mi bardzo przykro. Potem leżałem w depresji, nie wychodziłem z domu i nic mi się nie chciało. W ogóle umarłem. Ale dokonała się zmiana polityczna i Jerzy Koenig, dyrektor Teatru Telewizji, powiedział: Słuchaj, może byś wyprodukował jakieś przedstawienie, bo zaczyna się prywatna produkcja? I tak zrobiłem pierwszy w historii Teatru Telewizji spektakl jako producent zewnętrzny, czyli prywatny. Los układa się niesamowicie, bo po wielu latach, chyba dwudziestu, zadzwonił do mnie z życzeniami wigilijnymi jeden z tamtych bardzo znanych aktorów, mówiąc, że chce złożyć mi życzenia. "I chciałem cię bardzo przeprosić", dodał. Przez 20 lat pamiętał, że on i jego koledzy zrobili straszną rzecz. A dlaczego?Bo taka jest natura aktora. Aktorzy w w teatrze nie są ludźmi niezależnymi, nie mogą być. Związał się kiedyś pan dla kariery z kimś, kogo nie szanował?Nie, nigdy. Nie wchodziłem nigdy w żadne spółki, bo jestem apodyktyczny, czego życie mnie nauczyło z różnych powodów. Moje wymagania wobec siebie są bardzo ostre i chcę narzucać mój styl pracy i moje wizje innym. Bardzo dbam o to, żeby nie stać się osobą nienadążającą mentalnie, odizolowaną od rzeczywistości.Czytaj też: „Zacznijmy od Bacha”, czyli… Chopin i jego festiwal Boi się pan, że nie będzie szedł z tak zwanym duchem czasu?W pewnym sensie tak. I dlatego nie dotykam już tematów bardzo współczesnych.Jest w panu jakaś tęsknota za tym, co było i myśli pan, że młodzi jej nie zrozumieją?Młodzi zrozumieją, ale ja nie muszę się nikomu podlizywać. Moja przyjaźń z Andrzejem Wajdą zaczęła się od chwili, kiedy podszedłem do niego i zapytałem: Po co pan zrobił „Pannę Nikt”? Bo chce pan być na czasie? A potem namówiłem go, żeby wyreżyserował „Pana Tadeusza” i to znowu był wielki film. Mam po prostu świadomość, że nie można być na siłę na czasie. Skąd się w panu wzięła taka pasja do kina?Pochodzę z bardzo artystycznej rodziny. Starszy brat był malarzem, skończył ASP u profesora Kobzdeja. Moja mama też była artystką, jej pierwszy mąż zginął w Katyniu, więc po dwóch latach filozofii musiała zacząć zarabiać w zakładzie krawieckim. W domu zawsze mieliśmy wolność. Matka robiła szalone rzeczy – na przykład malowała sosnowe pieńki na różne kolory, co dzisiaj byłoby pewnie uznane za ciekawą propozycję artystyczną. Ojciec, z pochodzenia Włoch, miał w sobie takie włoskie szaleństwo i tęsknotę do zachodniej cywilizacji, którą też od niego przejąłem. Nigdy w mojej rodzinie nie trafił się ścisły umysł, ja byłem jedyny. A jeśli chodzi o pasję, to nie wiem, skąd się wzięła. Pewnie też stąd, że katowano nas chodzeniem do opery, do teatru i po pewnym czasie przerodziło się to w przyzwyczajenie, a potem rozwinęło właśnie w pasję. Bez kontaktu z kulturą nie wyobrażam sobie życia.A życie rozrywkowe?Do pewnego momentu było wspaniałe, ale skończyło się, gdy mając 26 lat, poznałem moją żonę i do dziś z nią jestem.Gratuluję! I bardzo udaną ma pan córkę.Udana córka i udany syn. Żona dała mi wolność i stabilizację, była moją sąsiadką, mieszkała w domu obok i zawsze mi się podobała. Choć studiowała w ASP, stwierdziła, że nie ma takiej pasji jak ja, więc postanowiła, że będzie zajmować się rodziną, a ja sztuką. Żadna inna kobieta by tego nie wytrzymała. Ale może też dlatego tak długo jesteśmy razem, że mało się widujemy (śmiech).Który ze swoich filmów uważa pan za najważniejszy?Jeśli chodzi o produkcje, to na pewno „Katyń” i „Miasto 44”. I „Wałęsa” jako spełnienie pewnej misji politycznej. A jeśli chodzi o filmy, to najbardziej związany jestem z „Filipem”, a teraz takim spełnieniem artystycznym jednak jest „Chopin, Chopin”.W „Chopinie” urzekły mnie, poza muzyką, dłonie.Dłonie Eryka Kulma. On tę muzykę sam gra. Nie wyobrażałem sobie zrobienia tego filmu z aktorem, który nie potrafi zagrać na fortepianie. Od strony aktorskiej to zupełnie inny efekt, jeżeli aktor musi skupić się na graniu i mówieniu. W naszym filmie nie ma tylko ujęć na dłonie, są ujęcia na twarz, a potem kamera przechodzi na dłonie. Dłonie zawsze muszą być powiązane z osobą.Czy po tym filmie w panu zmienił się stosunek do muzyki?Zrozumiałem, jakim Chopin był geniuszem. A potem zrozumiałem, że był prekursorem pewnych rozwiązań w muzyce, które trwają albo zaskakują do dzisiaj. Na przykład?Harmonia. Pozornie wydaje się to bardzo proste. Ale te utwory są piekłem dla wykonawców. Chciałem na przykład wykorzystać w filmie taki wspaniały i szybki utwór, ale powiedziano mi, żebym go nie dotykał, bo nikt nie umie tego dobrze zagrać. A ta muzyka brzmi jak coś totalnie prostego. Chopin po raz pierwszy zastosował taką dynamikę operowania klawiszami, której do dzisiaj nikt nie jest w stanie powtórzyć. Jak pan wynalazł Eryka Kulma, który jest chyba pana ulubionym aktorem?Przyjaźniłem się z Wojtkiem Pszoniakiem. Przyszedł do mnie do biura. Spytałem: Jak ci idzie w szkole? A on to: Ach, ci studenci, jest taki jeden, którego nie mogę od trzech latach wyrzucić. Nieznośny! W trakcie wykładów leży na podłodze, wierci się, nie słucha mnie, a szkoła nie chce się go pozbyć. Nazywa się Eryk Kulm. Zafascynowało mnie, że ktoś wobec Pszoniaka może się tak zachowywać, więc zaprosiłem Kulma do siebie, żeby go po prostu zobaczyć. No i Eryk przyszedł. Mówię: Profesor Pszoniak cię nie lubi, bo się wiercisz. A on na to: Wiercę się, bo nic nie rozumiem z tego, co pan profesor mówi. Nie skomentowałem, ale potem wziąłem go do „Bodo”, grał rolę Hanusza. Zawsze wyróżniał się wśród innych – inteligencją, wrażliwością, wszystkim. Ale za mało gra, ma mało propozycji.No i nie dostał nagrody za „Chopina”.Dostał nagrodę za „Filipa”, który jest filmem bardziej spektakularnym. A on zagrał tę rolę wspaniale. Wtedy wiedziałem, że to wielki aktor. Naprawdę talent. Nagrody daje jury i ma prawo do swoich decyzji. Ale oczywiście przy zawodzie wymagającym takiej wrażliwości, jak aktorstwo, kiedy się nie zostaje nagrodzonym, to ma się poczucie niepowodzenia. Czyli nagroda jest bardzo ważna.Nie powinna być aż tak ważna, ale liczymy na nie. Przez chwilę jest ważna dla miłości własnej, bez żadnej logiki. Film dostał nagrodę, ale ja liczyłem na nagrodę dla Eryka Kulma, żeby wiedział, jak bardzo ma sens wykonywanie tego zawodu. To prawda, ale może się jakoś z tym pogodzi. Czeka go jeszcze wiele nagród. A pan czego jeszcze oczekuje od siebie? Co chciałby pan zrobić?Mój życiowy problem polega na tym, że nie osiągnąłem jeszcze tego cudownego stanu, jak to jest być tu i teraz. Nie potrafię oddać się cały mojej teraźniejszości. Ciągle jestem gdzie indziej z moimi myślami i planami. Gnam po prostu do przodu. I to mój największy problem życiowy, że nie umiem się zatrzymać. A z drugiej strony obawiam się śmieszności, która polega na tym, że na siłę jest się w biegu. Nie chciałby się pan stać zabawnym staruszkiem, rozumiem to. Właśnie, nie chcę być zabawnym staruszkiem i bardzo tego pilnuję. Gdyby ten staruszek zaczął mi zagrażać, po prostu się ukryję. Nie będę hodował róż ani podlewał chryzantem, więc nie mam jeszcze pojęcia, co będę robił. No i nie wiem, czy potrafię się zatrzymać. Ale to bardzo cenne, że cały czas pan żyje i ten bieg jest naprawdę imponujący. Żyję, ale wiem, że istnieje też kres fizjologiczny człowieka i kiedy zacznie cykać... Na razie udało mi się tego uniknąć. Myśli pan o odchodzeniu, o śmierci?Ani przez sekundę o niej nie myślę. Śmierć mam bardzo oswojoną, bo myślałem o niej dużo, a teraz dla mnie w ogóle nie istnieje. Myślę tylko o tym, żeby iść do przodu i nie napotkać kiedyś na spojrzenia, że już wystarczy, że w tym wieku już coś mi się nie należy. Nie umiałbym chodzić jako petent, choć jako producent ciągle się nim czuję. Bo nie jest pan Elonem Muskiem. Musi pan zdobywać pieniądze.No nie jestem, ale godzę się z tym. Na opinie: Ty to musisz być zadowolony i zawsze spełniony, odpowiadam jak Chopin: Nigdy nie jestem zadowolony. Chyba tylko na planie, gdy kręcę film i konkretną scenę, która się udaje. Wtedy jestem szczęśliwy. Na planie czuję się najbardziej szczęśliwy. Bo twórczość daje szczęście?Przede wszystkim daje zapomnienie. Każdy ma trochę Chopina w sobie. Dla niego istniała tylko muzyka, dla innych tylko chemia, a dla mnie kręcenie filmów. Rozmawiała:KRYSTYNA PYTLAKOWSKA