Presja na dzieciach jest ogromna. Korea Południowa ma jeden z najbardziej bezlitosnych systemów edukacji na świecie. Dzieci ciągle porównują się z innymi, żyją w przeświadczeniu, że jeżeli nie dostaną się do dobrej szkoły, całe ich życie będzie przegrane – mówi w rozmowie z portalem TVP.Info pisarka i autorka książki „Kraina jednej szansy” Anna Sawińska. Paula Szewczyk, TVP Info: Pojechała pani do Korei w 2002 roku na studia. Jedno z pierwszych pytań przed rozpoczęciem nauki, które pani zadano: czy jest gotowa spać dwie lub trzy godziny na dobę. Traktowała je pani jako żart czy wzięła sobie do serca?Anna Sawińska: To pytanie zadał mi prezes firmy oferującej stypendium na wyjazd i naukę. Nie byłam wtedy pewna, o co chodzi, wytłumaczono nam – bo dostałam stypendium wraz z inną studentką – że jeżeli mamy nadążyć za koreańskimi studentami, będziemy musiały spać właśnie dwie, trzy godzinny dziennie. Miałam te słowa później z tyłu głowy, ale niespecjalnie się przejęłam, bo znałam podobny tryb uczenia się z Polski. Byłam też już po jednych studiach, a kierunek na koreańskim uniwersytecie był związany z poprzednim.Kiedy zaczęłyśmy naukę, okazało się, że tamto stwierdzenie było grubą przesadą. Ukończyłam dwa lata studiów w trzy semestry, bo zagadnienia nie były dla mnie zbyt trudne. Choć przyznaję, że zorientowałam się z czasem, iż żyłam w bańce. To były studia dla koreańskiej i globalnej elity, która miała później reprezentować Koreę w świecie i pracować w korporacjach międzynarodowych. I podejście do edukacji w tym elitarnym gronie było nieco inne niż powszechnie. Kadra nauczycielska również była kształcona za granicą albo pochodziła z zagranicy, choćby ze Stanów Zjednoczonych, więc nauka w tym gronie miała raczej charakter konwersatorium w zachodnim stylu.W książce pisze pani, że ten krótki sen i długi czas na naukę to nie mit, bo koreańskie dzieci spędzają ponad szesnaście godzin dziennie w szkole i w prywatnych instytucjach edukacyjnych. W Polsce wydaje się to niewyobrażalne?Wydaje się niewyobrażalne, ale faktycznie tak jest. Te szesnaście godzin dotyczy okresu, kiedy uczniowie przygotowują się do egzaminu suneung, takiej naszej matury. Przy czym w Korei dzieci uczą się do niej praktycznie całe życie, od małego. A kiedy są już licealistami, przygotowania idą naprawdę pełną parą. Jest nawet takie przeświadczenie, że jeżeli dziecko będzie spało trzy godziny, dostanie się do SKY – któregoś z trzech najlepszych uniwersytetów, tak zwanego „nieba” – to akronim od Seoul National University, Korea University i Yonsei University. Jeżeli będzie spało cztery godziny, dostanie się na uniwersytet jakikolwiek, a jeżeli pięć godzin, to niestety nie dostanie się nigdzie. To zatrważające także dlatego, że nie jest to wybór, a konieczność. Czytaj także: Specjalny prokurator zajmie się byłym prezydentem. Jego żoną teżW Polsce też mamy korepetycje i coraz więcej rodziców wysyła swoje dzieci na różnego rodzaju zajęcia dodatkowe. Ale jednak to wybór, dostępna opcja. W Korei z kolei, jeżeli dzieci by się tyle nie uczyły, nie chodziły po szkole na dodatkowe lekcje do prywatnych instytucji akademickich, nie miałyby żadnych szans, żeby dobrze zdać egzamin. A tylko dwa procent dzieci z najlepszymi wynikami dostanie się do „nieba”. To ważne o tyle, że uniwersytet determinuje całe późniejsze życie. Nie chodzi o zarobki, ale status społeczny. Ktoś, kto nie posiada dyplomu dobrej uczelni – szczególnie dyplomu z tych trzech pierwszych – nie może być uważany za osobę wysoko postawioną w koreańskim społeczeństwie. Co za tym idzie, nie będzie cieszyć się szacunkiem, poważaniem, a nawet będzie miał słabe rokowania matrymonialne.Żeby pokazać, jak silna jest ta presja uczniów, zacytuję fragment pani książki, pisze młoda dziewczyna: „Każdego dnia zastanawiam się, po co muszę żyć, skoro moje wyniki nie są dobre (...). Jeśli nie mogę studiować na uniwersytecie wybranym dla mnie przez rodziców, to po co mam żyć?”.Niestety, nastolatkowie mają takie uczucia i chyba słusznie, skoro uczą się od rana do wieczora. Nie mają czasu na zabawę, nie mają czasu na socjalizację z innymi dziećmi. Tak naprawdę nie mają dzieciństwa. Całe ich życie jest kierowane i zarządzane przez rodziców. A jeżeli coś się nie udaje – bo przecież nie wszystkim może się udać, nie wszyscy mają samozaparcie czy środki finansowe, żeby wykupić dostęp do najlepszych prywatnych instytucji edukacyjnych, hagwonów – załamują się. Presja na dzieciach jest ogromna, ciągle porównują się z innymi i żyją w przeświadczeniu, że jeżeli pójdzie im źle, całe ich życie będzie przegrane. To bardzo wpływa na psychikę młodych ludzi. I niestety, potwierdzają to statystyki dotyczące samobójstw. Odsetek śmierci samobójczych wśród młodych ludzi jest w Korei Południowej naprawdę bardzo wysoki. Przypadki zdiagnozowanej depresji, różnego rodzaju lęków i zaburzeń psychicznych rosną lawinowo.Wynika to także z tego, że wcześniej nie prowadzono tego typu statystyk. Badanie stanu mentalnego dzieci, ale i dorosłych, to sfera, która w Korei dopiero się rozwija. Co nie zmienia faktu, że kłopoty psychiczne to tam coraz większy i coraz bardziej zauważalny problem.Decyzja o tym, by opuścić wraz z mężem i synem Koreę, była spowodowana właśnie tamtejszym systemem edukacji?Tak, zdecydowanie. Wysłałam syna jeszcze w Korei do żłobka i przedszkola. Byłam bardzo zadowolona, infrastruktura edukacyjna jest tam wspaniała, wszystko, co potrzebne, było na wyciągnięcie ręki. Ale już wtedy mieliśmy przedsmak tego, co może dziać się w późniejszych latach. Początkowo syn chodził do przedszkola sportowego, było fantastyczne, praktycznie cały dzień sport. W pandemii zostało ono zamknięte i musiałam go przenieść. Trafił do miejsca, w którym od rana do siedemnastej siedział w ławce. Z książkami, z ołówkiem, musiał pisać i wpatrywać się w tablicę, a w domu miał jeszcze zadania domowe do zrobienia. Pięciolatek! Czytaj także: Przełomowe odkrycie koreańskich naukowców. Tańsza energia o krokDla mnie to był koszmar, kiedy przyjeżdżał busikiem do domu i musiałam zmuszać takiego małego dzieciaczka – który jest żwawy i chce przecież różne rzeczy robić, bawić się – żeby znów siadał do biurka i odrabiał zadania. A te nie były proste, to nie było malowanie, ale zadania pisemne, odpowiadanie na pytania. Więc gdy tylko nadarzyła się okazja, stwierdziliśmy z mężem, że musimy się przenieść, żeby nasz syn miał dzieciństwo.To musiała być dla pani trudna decyzja? Była trudna, bo uwielbiam Koreę, to wspaniały kraj. Spędziłam w nim dwadzieścia lat dorosłego życia, to był duży ból. Ciągle wracamy tam z Ethanem na dwa miesiące podczas wakacji. Ale wiem, że to była dobra decyzja, nie tylko ze względu na rygor edukacji, ale też dlatego, że cała ta nauka nakierowana jest tylko na to, by zdać egzamin. Wiedza, którą nauczyciele w hagwonach wpajają dzieciom jest zupełnie nieprzydatna. Dla mnie to nieporozumienie, uczyć się tyle, żeby tej nauki nigdy nie wykorzystać, nie wzbogacić się duchowo? Zupełnie nie miało to dla nas sensu.Czy jeśli kondycja psychiczna młodych jest coraz gorsza – oraz jak pisze pani w książce, Korea ma „jeden z najbardziej bezlitosnych systemów edukacji na świecie”, jeśli określa się go jako „stresujący, autorytarny, brutalnie konkurencyjny”, „istny edukacyjny wyścig zbrojeń” – rząd koreański pracuje nad tym, by ten system zmienić?To trudny orzech do zgryzienia, bo system edukacyjny w Korei to jednocześnie niesamowity biznes. W Korei istnieje obecnie 80 tysięcy hagwonów, a w samym Seulu jest ich trzykrotnie więcej niż sklepów typu nasza Żabka. Prywatne zajęcia prowadzone są na każdym rogu, wpływają na gospodarkę i na ekonomię Korei, bo to ogromne biznesy, także notowane na giełdzie.Druga rzecz, edukacja ta daje rezultaty, jeśli spojrzeć na 15-letnie dzieci biorące udział w największych konkursach międzynarodowych, które odnoszą tam niesamowite sukcesy. To oczywiście przykuwa uwagę innych państw do Korei w pozytywny sposób. Dlatego to sytuacja patowa, z jednej strony gospodarka, reklama na arenie międzynarodowej, z drugiej problemy społeczne, które politycy muszą jakoś rozwiązać.Czytaj także: Rakiety Korei Północnej zagrażają USA. Seul apeluje do świataObecnie rząd koreański wydaje coraz więcej środków na różnego rodzaju programy edukacyjne, mające zapobiegać samobójstwom czy na pomoc psychologiczną dla dzieci. Nawet przy hagwonach tworzone są specjalne jednostki konsultacyjne, choć znowu, to prywatny biznes. Ale w razie potrzeby dzieci mają dokąd pójść i porozmawiać o swoich problemach. Nikt natomiast nie mówi o okrojeniu programu nauczania, jedynie o tym, by dostęp do edukacji był równy. Wcześniej klasa średnia mogła jeszcze nadążyć za „wyścigiem zbrojeń”, podstawowe wynagrodzenie wystarczało na te wszystkie dodatkowe lekcje. Teraz są to tak ogromne pieniądze, że na edukację stać już tylko ludzi bardzo zamożnych. W Korei mówi się teraz wręcz o społeczeństwie klasowym, w którym dzieci rodziców mniej majętnych nie mają szans przejść wyżej, cokolwiek by nie zrobiły. System edukacji obowiązujący w Korei ma też wpływ na relacje rodzinne. Rodzice mają pewną trudność w nawiązaniu relacji ze swoim dzieckiem, bo polega ona głównie na tym, że rodzic pyta dziecka o wyniki i całe dzieciństwo czy rozmowy z rodzicami kręcą się wokół nauki?Dobrze to pani podsumowała, całe dzieciństwo i życie rodzinne kręci się wokół edukacji. Jeśli pójdzie się do koreańskiego domu, w którym są małe dzieci, wygląda on jak szkółka. W salonie porozwieszane są różnego rodzaju tablice z koreańskim czy angielskim alfabetem, z działaniami matematycznymi, tabliczką mnożenia, tak by dziecko uczyło się od małego. Pioseneczki śpiewane kilkulatkom też są o tabliczce mnożenia, bo oczekiwanie jest takie, że dziecko idąc do pierwszej klasy, już ją musi umieć. Rodzice fiksują się na nauce, patrzą, co robią inni, są pod presją, zamartwiają się o przyszłość dzieci.Choć nie powiedziałabym, że nie ma między rodzicami a dziećmi bliskości. Ona ma po prostu troszeczkę inny wymiar. W Korei obowiązuje pewna hierarchia, dzieci są w niej nieco niżej, mają być podporządkowane rodzicom. Ci wpajają dzieciom, że chcą dla nich dobrze, że ten cały wysiłek jest dla nich, dla ich przyszłości, a skoro oni sami poświęcają na to tyle środków i starań, dobre wyniki będą też dla rodziców nagrodą. Ja nazywam to ciepłym autorytaryzmem. Zresztą to raczej relacje między dzieckiem a matką, bo to kobieta jest zazwyczaj odpowiedzialna za edukację. Mamy się naprawdę poświęcają, potrafią zrezygnować z pracy, bo dbanie o naukę dziecka to praca na pełny etat. Mamy wszystko za te dzieci robią, ale bliskość jest. Choć nie zmienia to faktu, że dopiero w 2021 roku zrezygnowano z zapisu w ustawie, które dawała rodzicowi prawo do dyscypliny dziecka w celach jego edukacji. Kary cielesne prawnie nie są dozwolone także dopiero od tego czasu. Nadal 77 procent rodziców uważa, że takiego rodzaju „dyscyplina” powinna być dostępna, właśnie „dla dobra dziecka”.Trudno było pani przekonać męża, który wyrastał w koreańskiej kulturze, że dla państwa syna będzie lepiej, jeśli nie poddacie go takiemu opresyjnemu systemowi i by kontynuował naukę w Polsce?Z tym w ogóle nie było problemu, bo każdy koreański rodzic, jeżeli miałby taką opcję, też by z niej skorzystał. To nie tak, że koreańscy rodzice uważają, że to jest dla ich dzieci dobre, przecież widzą, że są zmęczone, że są nieszczęśliwe. Wielu z nich chciałoby mieć alternatywę. Ci, którzy ją mają, tak jak my, wyjeżdżają. I to mój mąż bardziej obawiał się, jak nasz syn przejdzie przez koreański system, bo sam miał go za sobą. Część rodziców mówiło nam nawet, że zazdroszczą nam luksusu wyboru i wyjazdu.Czytaj także: Korea Południowa zakazała psiego mięsa. Psy czekają na ratunekZresztą wiele Koreanek wyjeżdża za granicę z dziećmi, podczas gdy mężowie zostają w kraju, zarabiają. Dzieci wysyłają na przykład do Stanów Zjednoczonych, do Anglii czy na Maltę i tam je dzieci. Jeżeli odpowiednio długo zostaną za granicą, mogą wrócić do kraju i bez zdawania matury, a tylko na podstawie rozmowy kwalifikacyjnej, dostać się na uniwersytet. Jest dla takich dzieci pewna pula miejsc, by zachęcić je do powrotu z zagranicy.Gdy przyjechała pani do Korei, była „osobą znikąd”. Pisze pani w książce, że między panią a Koreańczykami nie było żadnego punktu zaczepienia i dopiero ukończenie uniwersytetu nadało pani kształt, do którego jakoś można było się odnieść.Tak było, bo Koreańczycy są bardzo hermetycznym narodem. Bardzo ciężko – mimo swojej życzliwości, gościnności – poczuć przynależność do jakiejś grupy. W Polsce podkreśla się tożsamość przez indywidualizm, tam poprzez kolektywizm. Podstawową grupą jest rodzina, potem kościół czy klub sportowy, może to być też miejsce pochodzenia, a potem właśnie szkoła. Gdy przyjeżdża obcokrajowiec, jest w kraju osobą, która nigdzie nie przynależy, nawet nie mówi tym samym językiem, zupełnie inaczej wygląda, niczego nie rozumie.W moim przypadku właśnie studia i stypendium umiejscowiły mnie na mapie Koreańczyków. Kiedy zaczęłam pracować, wszyscy pytali mnie, jaką uczelnię ukończyłam. Gdy mówiłam, że Korea University, czułam się już częścią grupy, byłam w środku. To w praktyce przekładało się na wymierne rezultaty, bo jeżeli mam szefa, który ukończył tę samą szkołę, będzie mnie promował – oczywiście jeżeli dobrze pracuję – bo z tyłu głowy ma poczucie, że coś nas łączy, że przeszliśmy to samo. Będę dzięki temu bardziej zaopiekowana, będę miała większe szanse na nowe projekty, wyjazd za granicę. To się przekłada z kolei na wynagrodzenie, możliwości awansu. I jeszcze szanse matrymonialne, ukończenie tej samej uczelni tworzy w Korei niemal więź duchową.Odczuwała pani na własnej skórze niższą pozycję kobiety w koreańskiej hierarchii, gdzie jednak mężczyźni są usytuowani wyżej? Czy jako studentka miała pani zapewnioną równość? Jako studentka nie odczuwałam żadnej różnicy. Na uczelni było ze mną bardzo dużo młodych dziewczyn, intelektualnie czasem nawet przewyższały mężczyzn. Nierówność poczułam już jednak w sferze zawodowej. Dostałam pracę w dziale, który był bardzo konserwatywny, kobiet tam właściwie nie było. Na wyższych stanowiskach moi przełożeni to byli niemal sami starsi panowie, kobiety pełniły jedynie funkcje sekretarek. Ja byłam jednak obcokrajowcem, nie liczyła się moja płeć, co pozwoliło mi bardzo dobrze w firmie funkcjonować. Nie musiałam robić kawy podczas spotkań z przedstawicielami z zagranicy, jak koleżanki-Koreanki. Ale w pewnym momencie doszłam do szklanego sufitu. Na wyższym poziomie menedżerskim, gdy dochodziło do corocznych awansów, otrzymywałam informacje, że niestety awans musi dostać kolega, bo jako mężczyzna jest głową rodziny i od niego zależy przyszłość tej rodziny, a ja mam męża i to on jest głową mojej rodziny. Tak było kilka razy.Spotykałam się też z dosadnymi komentarzami i pytaniami, dlaczego nie mam dzieci. W Korei nie ma takiej wielkiej różnicy między sferą prywatną a zawodową, szef jest niemal jak ojciec, który opiekuje się swoimi dziećmi-pracownikami i ma prawo pytać o różne rzeczy i je komentować. Z tym musiałam jakoś dawać sobie radę, ale wychodziłam zwykle obronną ręką, bo się nie obrażałam, zamieniałam to w żart.Nie była pani jedyna, która nie decydowała się na macierzyństwo. Odsetek urodzeń w Korei wynosi 0,78 dziecka na kobietę i ten wskaźnik urodzeń jest obecnie najniższy na świecie. Z jakich powodów Koreanki nie chcą rodzić dzieci? W Seulu odsetek ten jest nawet niższy, wynosi 0,59 dziecka na kobietę. Bo te coraz bardziej się emancypują, są wykształcone, nawet bardziej niż mężczyźni i coraz więcej z nich wybiera ścieżkę samorealizacji zawodowej, coraz więcej idzie za żyłką przedsiębiorczości i zakłada własne firmy. Koreanki zauważają, że mogą zrobić coś innego niż opiekować się dziećmi. Kiedyś podejście społeczeństwa i rodziców do swoich córek było zupełnie inne. Jeżeli w rodzinie był chłopiec i dziewczynka, a nie było środków finansowych na oboje, inwestowano w edukację mężczyzny. Dziewczynkę próbowano dobrze wydać za mąż. Także to, że kobiety decydowały się na samotne życie, było niedopuszczalne, rodzice sobie tego zupełnie nie wyobrażali. Teraz to się zmienia.Czytaj także: Kradzież, która skłóciła Tokio i Seul. Po latach Budda wrócił na miejsceWiele kobiet nie chce mieć dzieci także ze względu na koszt edukacji, które rosną horrendalnie, a dzieci są też nieszczęśliwe. Koreanki już nie widzą sensu w takim sposobie funkcjonowania rodziny.Anna Sawińska – pisarka, autorka książek o Korei Południowej. Właśnie ukazała się jej najnowsza książka „Kraina jednej szansy” o koreańskim systemie edukacji.