Ćwiczenia mają przestraszyć Europę. Rosyjsko-białoruskie ćwiczenia „Zapad 2025” powoli dobiegają końca. Propaganda Moskwy i Mińska usiłuje nadać im poważny wymiar, użyć ich do zastraszania Europy, zwłaszcza wschodniej flanki, ale fakty są takie, że mamy do czynienia z żałosnym „show of force”. Tegoroczny „Zapad” jest cieniem wcześniejszych edycji manewrów i potwierdza poważne problemy rosyjskich sił zbrojnych oraz to, jak gigantycznym wyzwaniem dla Rosji jest toczona przez nią wojna w Ukrainie. W miniony weekend burzą przez nasze media – głównie społecznościowe – przetoczył się krótki film zarejestrowany w obwodzie królewieckim. Była to klasyczna „wrzutka” rosyjskiej propagandy – materiał prezentujący okazały sprzęt wojskowy, w tym przypadku wyrzutnię Iskander ze spionizowanym (bliższym momentowi wystrzelania) pociskiem. Co istotne, pojazd pojawił się w pobliżu granicy z Polską, a rosyjskie źródła przekonywały, że ta dyslokacja jest elementem „Zapadu”.W ramach manewrów zrealizowano również w zamyśle bardziej spektakularny epizod. Jako podało Ministerstwo Obrony Rosji, fregata Floty Północnej „Admirał Gołowko” wystrzeliła pocisk hipersoniczny Cyrkon. Oczywiście cel znajdujący się na Morzu Barentsa „został zniszczony bezpośrednim trafieniem”. Działaniom na odległym akwenie towarzyszyła operacja lotnicza, w trakcie której użyto czterech samolotów bombowych Tu-22M3. Wykonały one czterogodzinny patrol oraz symulację uderzenia rakietowego na cele naziemne. Brzmi to wszystko poważnie? W połączeniu z innymi doniesieniami na temat „Zapadu” można odnieść wrażenie, że manewry są niczym topór wiszący nad Polską, państwami bałtyckimi, ba, nawet Norwegią i Finlandią. Ale czy naprawdę jest się czego obawiać? Nim odpowiem na to pytanie, uporządkujmy kilka spraw.Sojusznicy pozbawieni głębiĆwiczenia „Zapad” „od zawsze” miały wybitnie agresywny wobec zachodnich sąsiadów Rosji i Białorusi charakter – choć dla niepoznaki zakładały scenariusz zbrojnej reakcji na wcześniejszy atak (to taki sznyt jeszcze z czasów Układu Warszawskiego, który również ćwiczył wojnę napastniczą pod pretekstem kontynuacji operacji obronnej). Poprzednie edycje – zwłaszcza ta przed inwazją na Ukrainę – były manewrami angażującymi pokaźne siły. Ich koncentracja w stosunkowo bliskiej odległości od granicy NATO mogła wywoływać niepokój.Co do zasady bowiem wielkie ćwiczenia mogą być sposobem na zakamuflowanie koncentracji wojsk przed zaplanowaną agresją. Dziś – w dobie zwiadu satelitarnego i innych technologicznych możliwości – nie da się skrycie zebrać dużej ilości wojska i sprzętu, z konieczności więc trzeba to robić pod innym pretekstem. De facto temu właśnie posłużyły manewry „Zapad 2021” – gros rozwiniętych wówczas jednostek nie wróciło do koszar i kilka miesięcy później użyto ich do pełnoskalowego ataku na Ukrainę.Czytaj też: Prowokacyjne manewry Zapad. Bundeswehra oceniła możliwość atakuIdźmy dalej. Państwa bałtyckie są małe, nie mają operacyjnej głębi (rozległego terenu, gdzie można się długo bronić); bez nasycenia ich pokaźnym natowskim kontyngentem ciężkim, 100-tysięczna rosyjsko-białoruska armada mogłaby je pokonać. Więc gdy na przykład w 2017 roku siły tej wielkości ćwiczyły na Białorusi i na poligonach w zachodniej Rosji, ryzyko było ponadnormatywne. Dla naszych nadbałtyckich sojuszników – dla Polski pośrednie, wynikające z konieczności dotrzymania sojuszniczych zobowiązań.Ale „Zapad 2025” to cień tamtych manewrów; w sumie bierze w nich udział nieco ponad 10 tys. żołnierzy z Rosji i Białorusi, bardzo skromnie wyposażonych w sprzęt ciężki. Dlaczego? Bo 90 proc. rosyjskich wojsk lądowych jest w tym momencie zaangażowanych w Ukrainie. Czy taki komponent stanowi jakiekolwiek zagrożenie (szczególnie gdy wiemy, jak marnej jakości są wojska białoruskie)? Nie.Pretekst do opuszczenia szlabanu„No ale Polska, w odpowiedzi na 'Zapad', zamknęła przejścia graniczne z Białorusią”, mógłby zauważyć ktoś. „Co więcej, rozpoczęliśmy własne ćwiczenia, największe po 1989 roku, właśnie w reakcji na rosyjsko-białoruskie manewry. Po co więc takie działania, skoro nie ma zagrożenia?”.I znów co do zasady – marszruty wojsk wiodą stałymi szlakami komunikacyjnymi, co w realiach transgranicznych oznacza konieczność przejęcia przejść granicznych. Ale nie na taką okoliczność przyszykowała się Polska. Betonowe jeże i drut kolczasty nie zatrzymałyby sił inwazyjnych na dłużej niż kilka minut. Zamknięcie przejść służy czemu innemu. Przede wszystkim ma zobligować do działania Chiny, których eksport do Europy wiedzie przez Białoruś i Polskę. „Przytkawszy” szlak, oczekujemy, że Pekin wpłynie na Białoruś i Rosję, wszak oba kraje ma „w kieszeni”. Przede wszystkim chodzi nam o zażegnanie inspirowanego przez Kreml kryzysu migracyjnego na polsko-białoruskiej granicy. „Zapad” to tylko pretekst do opuszczenia szlabanu.Jeśli zaś idzie o ćwiczenia „Żelazny obrońca” – rzeczywiście są imponujące. W ich ramach wyprowadzimy w pole 30 tys. żołnierzy. A nasz „Iron” zbiega się z innymi natowskimi ćwiczeniami na wschodniej flance, w których łącznie bierze udział 70 tys. wojskowych. Upraszczając sprawy, mamy więc „pod parą”, „na teatrze”, znacznie więcej wojska niż Rosja i Białoruś, co istotne, dużo lepiej wyposażonego w sprzęt ciężki (o wsparciu lotniczym nie wspominając). Nie jest to przypadek, że nasze, i nasze-natowskie manewry, zbiegły się z rosyjsko-białoruskimi; takie przedsięwzięcia planuje się z dużym wyprzedzeniem, a kilkanaście miesięcy temu można było zakładać, że „Zapad” będzie wymagał efektownego „show of force” z naszej strony. Ponadto, to już wyłącznie polska perspektywa, dobiega końca proces formowania 18 Dywizji Zmechanizowanej, którą, jako zwartą formację, trzeba przećwiczyć w polu. I także temu służy „Żelazny obrońca”.Masowa wizyta rosyjskich czołgówAgresywne kraje, ćwiczące wojsko przy granicy z innymi państwami, w scenariusze manewrów wpisują też rozmaite prowokacje. Zwykle chodzi o „drobne” wtargnięcia, na które przeciwnik musi zareagować. Z pozycji prowokatora mamy dwie korzyści – reakcja sprowokowanego czyni ćwiczenia bardziej realistycznymi. Nade wszystko jednak chodzi o wojnę nerwów. W przypadku Rosji o jej podtrzymanie, „dorzucenie do pieca”. Przestrach – jako reakcja społeczeństwa przeciwnika – jest tu wartością samą w sobie, jest też narzędziem realizacji długofalowych celów, głównie demobilizacji drugiej strony (chodzi o doprowadzenie do sytuacji, kiedy powszechnie zaczniemy myśleć: „zgódźmy się na warunki Rosjan, wtedy przestaną nas dręczyć”). Taki jest powód mobilizacji polskich służb przy okazji „Zapadu”, z tego wynika stała obecność ćwiczeń na naszej agendzie politycznej. Władze RP mówiły i mówią o nich, obawiając się prowokacji, a nie inwazji. Nie wszyscy to rozumieją – mam tu na myśli część mediów i szerokie grono użytkowników „społecznościówek” – i od kilku dni dmą w róg wielkiego zagrożenia, wieszcząc masową wizytę rosyjskich czołgów w naszym kraju – jako skutek czy kontynuację „Zapadu”.Czytaj też: „Bezpośrednie zagrożenie”. Od tego zaczęła się napaść na UkrainęTe strachy zręcznie wzmacnia rosyjska propaganda. I właśnie temu służyły opisane na wstępie tekstu epizody. Skoro nie można grać spektakularnymi obrazkami wielkich manewrów na Białorusi, bo ich nie ma, można (a patrząc z rosyjskiej perspektywy trzeba) potrząsać szabelką w inny sposób. Z czym jednak realnie mamy do czynienia? Loty patrolowe samolotów bombowych to nic nadzwyczajnego, a miotane przez nie pociski nie są wielkim wyzwaniem dla natowskich systemów przeciwlotniczych. Wizerunek cudownej broni, jaki usiłuje budować rosyjska propaganda w odniesieniu do Cyrkona, ma z kolei niewiele wspólnego z rzeczywistością. To ulepszona wersja pocisku Oniks, opracowanego jeszcze w czasach Związku Sowieckiego. Diabelnie szybkiego, to prawda, ale niespecjalnie celnego i już z pewnością nie „niestrącalnego”. Ukraińcy potrafią sobie z nim radzić, używając w tym celu amerykańskich Patriotów. A warto podkreślić, że nie dostali najnowszych wytworów zbrojeniówki zza oceanu (przekazane im systemy prezentują poziom z przełomu wieków).Skądinąd to znamienne, że epizod „Zapadu” ćwiczyła Flota Północna, a nie Bałtycka. Ta druga, trzymana w szachu na „wewnętrznym morzu NATO”, niespecjalnie miałaby się czym pochwalić (czym nam pogrozić). Takie są fakty.Diabeł nie taki strasznyCo zaś się tyczy nieszczęsnego Iskandera u naszej granicy – w gruncie rzeczy była to żałosna próba zwrócenia uwagi polskiej opinii publicznej. Wyrzutnia nie musi wyjeżdżać niemal pod przejście, by mogła być użyta – te rakiety mają zasięg kilkuset kilometrów. To niebezpieczna broń, w Ukrainie siejąca niemałe spustoszenia w miastach na północy kraju. Lecz miejmy świadomość kontekstu – w obwodzie królewieckim jest raptem kilka wyrzutni, które już w pierwszych minutach wojny nie przetrwałyby konfrontacji z naszym lotnictwem (i siłami specjalnymi). A uzupełnić tych strat Rosjanie nie mieliby czym i jak. Generalnie, cała królewiecka eksklawa jest – z ich perspektywy – nie do obrony przy wykorzystaniu dostępnych, konwencjonalnych środków. Niegdyś potężnie uzbrojony obwód – na skutek działań wojennych w Ukrainie – został ogołocony z niemal wszystkiego, co miało jakąkolwiek militarną wartość. Mówiąc wprost i dosadnie, dziś to Rosjanie winni się bardziej obawiać naszego „wjazdu” niż my ich.Co warto podkreślić, by odbić piłeczkę rosyjskiej narracji. Nie dla satysfakcji i potrzeby poprawienia sobie nastroju. Jest rzeczą niepokojącą fakt, jak łatwo „obrabia nas” kremlowska propaganda. „Zapad”, gdzie z „niczego” kręci się przysłowiowy bicz, jest kolejnym na to dowodem. Dojrzyjmy owo „nic”, i generalnie dostrzeżmy realne możliwości rosyjskiej armii, brutalnie weryfikowane w Ukrainie. Ten diabeł wcale nie jest taki straszny…Czytaj też: Wojna Rosji z Polską trwa. Polem bitwy telewizor, komputer i telefon