Mrożący krew w żyłach opis zbrodni w Mohylewie. Nie epizod, lecz poligon. Jesienią 1941 roku w tym białoruskim mieście – Mohylewie Niemcy testowali metody ludobójstwa: od masowych egzekucji po „Gaswageny”. Te wydarzenia zniknęły z narracji – trzeba je przypominać, żeby ich nie doświadczać. Jesień i śmierćOpis nie pochodzi z historycznej powieści czy zeznań sądowych. Jego autor wieczorem 2 października 1941 roku informował: „Właściwie powinienem już spać, jest już 21:00, a ja zgłosiłem się na jutro na Sonderaktion [akcję specjalną]”. Następnego dnia, uzbrojony w pistolet i 28 naboi, których „prawdopodobnie nie starczy”, jedzie wykonać zadanie.Dwa dni później, 5 października, relacjonuje kolejne „wielkie masowe umieranie”. Przyznaje: „Podczas pierwszych ciężarówek trochę drżała mi ręka, gdy strzelałem, ale człowiek się do tego przyzwyczaja”. Język raczej chłodny, pozbawiony emocji – aż do momentu, gdy dochodzi do opisu mordu najmniejszych dzieci. Wtedy pojawiają się sformułowania niemal poetyckie: „Niemowlęta latały szerokim łukiem w powietrzu, a my zestrzeliwaliśmy je jeszcze w locie, zanim wpadły do dołu i wody”.Światopogląd jasny i spójny, kiedy stwierdza: „Gdybym nie był już narodowym socjalistą, to pierwszy dzień mojego wojennego zaangażowania uczyniłby mnie nim w stu procentach”. W obliczu zbrodni nie szuka usprawiedliwienia, bo wie: „Cóż znaczy tysiąc dwustu Żydów, których znowu jest w jakimś mieście za dużo i muszą zostać «ubici»”.Oto Walter Mattner, autor tych słów, wysoki funkcjonariusz w strukturach Policji w okupowanym przez Niemców Mohylewie. I jego głos sprzed 84 lat z listów do… żony.Przestrzeń życiowa była ograniczona i ciasnaMohylew to trzystupięćdziesięciotysięczne miasto na wschód od Mińska, leżące nad Dnieprem, rzeką, która jak zszywka, nierzadko wbrew historii, spina ziemie Rosji, Białorusi i Ukrainy. Sam Mohylew ma skomplikowaną historię: przez wieki łącznik handlowy i ośrodek administracyjny. Przed wybuchem II wojny światowej, w 1939 roku, zgodnie z sowieckimi danymi, był zamieszkały przez 100 tysięcy osób, w tym 61 proc. Białorusinów, 20 proc. Żydów, 12,6 proc. Rosjan, 3,5 proc. Ukraińców i 1,3 proc. Polaków; choć prawdopodobnie w latach 20. Polaków było kilka razy więcej. Zawsze pełnił ważne funkcje i jeszcze w XX w. – pod koniec lat 30. – bolszewicy szykowali Mohylew na nową stolicę Republiki Białoruskiej, a dwie dekady wcześniej, podczas I wojny światowej, car ulokował tam swój sztab. Ta wielość tożsamości uczyniła miasto podatnym na gwałtowne przemiany, narzucone przez najkrwawszego z okupantów.W 1941 roku Mohylew stał się znaczącym niemieckim garnizonem i węzłem dowodzenia. W mieście funkcjonowały pododdziały SS, policji i Wehrmachtu, a administracja polowa i policyjna tworzyły warunki do szybkiego uruchamiania akcji represyjnych.25 września 1941 roku pozostałym przy życiu Żydom z Mohylewa nakazano przeniesienie się do getta. Powstało ono w warunkach skrajnego przeludnienia i niedostatku. Według relacji: „w domach […] nie było elektryczności. Tam zawsze było ciemno i ponuro. Okna były często zasłonięte, zabite, [lub] okien nie było. Wewnątrz paliły się woskowe i tłuszczowe świece. Przestrzeń życiowa była ograniczona i ciasna”.Niemal natychmiast wymordowano stłoczonych tam ludzi: 2-3 października 1941 roku – 2273 osoby, 19 października kolejne 3726. Równocześnie w hucie Dimitrowa, produkującej m.in. włazy kanalizacyjne z napisem „Zawod imieni Dimitrowa Mogilew” (można je spotkać i dziś w Moskwie), urządzono obóz pracy, funkcjonujący do września 1943 roku. Później Niemcy starannie zacierali ślady ludobójstwa, ale szacuje się, że w całym kompleksie obozowym zgładzili 25 000-30 000 osób, w tym nie mniej niż 7500 Żydów oraz ponad 1200 pacjentów psychiatrycznych.Najwyraźniej maszyna działała tu nad wyraz sprawnie. Mohylew łączył funkcje administracyjne, logistyczne i represyjne, zaś „racjonalne”, „zoptymalizowane” decyzje wydawane w mieście oraz gotowość lokalnych struktur sprawiły, że niemieckie ludobójstwo otrzymało tu poligon dla wypracowania rozwiązań systemowych.Wojna z partyzantką bez partyzantówZatem logiczne było zwołanie w Mohylewie konferencji. Odbyła się ona w dniach 24-26 września 1941 roku i była wydarzeniem operacyjno-ideologicznym: zgromadziła ok. 61 oficerów, z przewagą Wehrmachtu, i miała charakter praktyczno-szkoleniowy dla dowódców działających na tyłach frontu. Jej agenda nie ograniczała się do dyskusji o „zagrożeniu partyzanckim”. Program łączył instrukcje militarne z metodami identyfikacji i likwidacji „elementów podejrzanych”, czyniąc z walki z rzekomymi bandami ramę dla masowych represji wobec cywilów. Wśród mówców znaleźli się dowódcy z Einsatzgruppe B, organizacji policyjnej odpowiadającej za zamordowanie ok. 2 mln ludzi, w tym dowódcy policyjni i oficerowie SS. Audytorium obejmowało przede wszystkim kadrę wojskową, co ułatwiło szybkie wdrożenie instrukcji na poziomie lokalnym.Czytaj też: Największy mit Powstania Warszawskiego? „Armia Czerwona nie wstrzymała ofensywy”Drugiego dnia zorganizowano ćwiczenia polowe: pokazowe „przesiewy” wsi, podczas których raportowano znalezienie „obcych” i natychmiastowe egzekucje. Procedury te miały swoje oficjalne nazewnictwo, kategoryzujące ofiary: „włóczęga”, „podejrzany cywil”, „pomocnik partyzantów”, co w efekcie dawało wykonawcom dowolność działania. Kim bowiem jest „podejrzany cywil”? Raporty z ćwiczeń dokumentują przypadki, gdy z grupy zatrzymanych cywilów część była natychmiast likwidowana bez jakiegokolwiek procesu ani dowodu współpracy z ruchem oporu.Konferencja w praktyce legitymizowała politykę, którą kierownictwo Trzeciej Rzeszy postulowało już od pierwszych tygodni operacji Barbarossa przeciw ZSRR: „Wojna partyzancka ma też swoją zaletę – mówił Hitler – pozwala nam wykorzenić to, co jest przeciwko nam”.To połączenie działań przeciw partyzantce z polityką eksterminacyjną znalazło odzwierciedlenie w wysyłanych po konferencji dyrektywach i instrukcjach. Nakazywały one ściślejszą współpracę Wehrmachtu z formacjami bezpieczeństwa i rozszerzały uprawnienia jednostek tyłowych do rozstrzygania „spraw życia i śmierci” bez sądów. W rezultacie praktyki pacyfikacyjne przestały być incydentalne i stały się standardową procedurą.Ponadto podczas konferencji w Mohylewie sprytnie przekazano odpowiedzialność i narzędzia kontroli w ręce lokalnych organów – rzecz jasna niemieckich, ale z czasem współdziałających z lokalną ludnością. Utworzenie i wykorzystanie pomocniczych formacji policyjnych sprawiło, że represje zyskały zasięg – a jednocześnie ukryto główny cel – ludobójstwo – pod fasadą „porządku” i „bezpieczeństwa”.Konsekwencje były natychmiastowe: jednostki Wehrmachtu, dotąd ograniczane do roli wsparcia, na wszystkich terenach zajętych przez Trzecią Rzeszę, zaczęły bezpośrednio uczestniczyć w akcjach eksterminacyjnych. W krótkim czasie „antypartyzancka” retoryka stała się tożsama z eksterminacją.Eksperyment dr. WidmannaZbudowanie struktur to jedno, ukrycie celów – drugie, ale trzeba było też wypracować standardy działań. We wrześniu 1941 roku w rejonie Mohylewa oraz w Nowinkach pod Mińskiem przeprowadzono serię brutalnych prób, których celem było znalezienie „łatwiejszej” metody zabijania niż masowe rozstrzeliwanie. Obiektem – by tak rzec – testowym uczyniono pacjentów szpitali psychiatrycznych. Głównymi wykonawcami byli Arthur Nebe (szef Einsatzgruppe B) i chemik Kripo, niemieckiej policji kryminalnej, doktor Albert Widmann. Najpierw badano skuteczność ładunków wybuchowych. Według relacji eksperyment z użyciem dynamitu okazał się nieefektywny: „Pierwsza eksplozja zabiła tylko niektórych z nich i zajęło dużo czasu i kłopotów, aż druga eksplozja zabiła resztę. Materiały wybuchowe były więc niezadowalające” (za: Widmann, zeznanie).Kilka dni później zastosowano spaliny samochodowe. Widmann opisywał montaż rur i wykorzystanie wydechów jako źródła toksycznego gazu: „Po pięciu minutach Nebe powiedział, że nic się nie dzieje. Po ośmiu minutach nie był w stanie wykryć żadnego rezultatu i zapytał, co należy zrobić dalej. Nebe i ja doszliśmy do wniosku, że samochód nie jest wystarczająco mocny. Więc Nebe kazał zamontować drugi wąż na pojeździe transportowym, który należał do policji regularnej. Wtedy już po kilku kolejnych minutach ludzie stracili przytomność. Oba pojazdy pracowały jeszcze przez około dziesięć minut” (za: Widmann, zeznanie). Relacje powojenne i śledcze odnotowują, że ofiarą tych zabiegów padło wówczas ponad pięciuset pacjentów z zakładu psychiatrycznego.Materiały dowodowe i późniejsze analizy techniczne wskazują wyraźnie na przekrojowe podejście: od improwizowanych eksplozji, przez adaptację spalin do zabijania, po inżynieryjne udoskonalenia, np. dotyczące silników ciężarówek, w celu zwiększenia stężenia tlenku węgla („poprzez regulację zapłonu można zmaksymalizować ilość trującego tlenku węgla w spalinach”). Jednocześnie autorzy piszący o tym po latach podkreślali, że zadanie to powierzono Widmannowi „aby odciążyć oddziały SS i równocześnie opracować inną metodę uśmiercania’” (za: „Der Spiegel”, 14/1967).W zeznaniach i dokumentacji pojawia się także wyraźny wątek „naukowy” oraz „zarządczy”: działania miały charakter eksperymentalny, metody były oceniane pod kątem „wydajności” i „użyteczności”. Aspekt moralny nie był w ogóle brany pod uwagę, co ilustruje postawa Widmanna: „Po tym, jak Nebe powiedział mi, że ma rozkaz zabicia chorych psychicznie na swoim obszarze, nie miałem już nad czym myśleć” (Widmann, zeznanie).Himmler zamawia śmierć z MohylewaSam Heinrich Himmler odwiedził zakład psychiatryczny w Nowinkach 15 sierpnia 1941 roku. Był to rekonesans: celem – ocena wpływu masowych rozstrzeliwań na stan psychiczny wykonawców. Po inspekcji zażądał od dowódcy Einsatzgruppen B, Arthura Nebego, „znalezienia bardziej «humanitarnej metody» zabijania pacjentów”.Motywacja była instrumentalna: „sugestia Himmlera dotycząca zabijania pacjentów w bardziej «humanitarny» sposób nie dotyczyła wcale dobra pacjentów, lecz zmniejszenia psychicznego obciążenia oprawców… jego główną troską była zdolność tych ludzi do reintegracji w społeczeństwie po wojnie”. Raporty i badania wskazywały bowiem, że już w sierpniu 1941 roku Himmler i Reinhard Heydrich, z zamiłowania skrzypek, z zawodu – zbrodniarz wojenny, otrzymywali informacje o alkoholizmie i załamaniach psychicznych wśród członków Einsatzgruppen, co bezpośrednio skłoniło kierownictwo SS do poszukiwania nowych, „technicznych” rozwiązań.Nebe, który wraz z dr. Widmannem miał już pewną wiedzę, w efekcie przeprowadzanych „eksperymentów” w Mohylewie i Nowinkach, zdecydował się działać dwutorowo. Poświadczenia niezależnych komisji (m.in. zeznania lekarza z Nowinek) potwierdzają, że to właśnie on przekształcił łaźnie szpitalne w prowizoryczne komory gazowe, w których środkiem trującym były spaliny samochodowe. Równocześnie rekomendował centrali w Berlinie skonstruowanie mobilnych komór, czyli ciężarówek z hermetycznymi naczepami, do których wprowadzane byłyby spaliny. Na polecenie kierownictwa część jednostek otrzymała seryjnie produkowane pojazdy tego typu. Eksperyment mohylewski stał się w ten sposób bezpośrednim i tragicznym pomostem między lokalnymi akcjami a industrialnym ludobójstwem obozów zagłady.Czytaj też: A gdzie te grube polskie pany? Syberyjska herstoriaNależy jednak podkreślić, że sam pomysł mobilnej komory gazowej nie był wynalazkiem Nebego. Tego typu „duszące samochody” (niem. Gaswagen, ros. duszegubka) były używane przez Niemców już od jesieni 1939 roku do mordowania pacjentów psychiatrycznych na okupowanych ziemiach polskich. Innowacja Nebego i jego zespołu w Mohylewie miała charakter nie techniczny, a systemowy. Po raz pierwszy potencjał tej metody rozważano w kontekście masowej, przemysłowej zagłady setek tysięcy, a nawet milionów ludzi.Mimo początkowych „sukcesów”, Mohylew nie został przekształcony w stały ośrodek zagłady. Zadecydowały o tym względy logistyczne i strategiczne: miasto leżało głęboko na froncie wschodnim, w strefie niestabilnych działań wojennych, narażone na ataki partyzantów. Poza tym Niemcy potrzebowali miejsc położonych bliżej rozwiniętej sieci kolejowej i głównych szlaków transportowych, a zarazem w rejonach z dużymi skupiskami ludności żydowskiej. Nie można też wykluczyć, że ważny głos mieli tu przedstawiciele wielkiego przemysłu, którzy pod koniec 1941 roku pracowali już nad rozwiązaniami stacjonarnymi. Inżynier Fritz Sander z firmy Topf & Sons z Erfurtu pisał otwarcie o konstruowaniu ciągłych (czyli niemobilnych) pieców krematoryjnych, które „muszą być uważane wyłącznie za urządzenie do eksterminacji”.Dlatego ośrodki zagłady, które od jesieni 1941 roku krystalizowały się w planach kierownictwa SS, zostały ulokowane nie w Mohylewie, ale na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Tam, w ramach akcji „Reinhardt”, powołano obozy w Bełżcu, Sobiborze i Treblince.Bo łatwiej wymówić Wannsee?A dlaczego dziś w kontekście niemieckiego ludobójstwa nie mówimy o wydarzeniach z Mohylewa? Głównie „z powodu niedostępności archiwów radzieckich” – odpowiada polsko-niemiecki badacz Grzegorz Rossoliński-Liebe.Powojenna blokada źródeł nie tylko utrudniała badania, lecz też kształtowała narracje: łatwiej cytować centralne rozkazy, daty i konferencje niż rekonstruować rozproszone, egzekucje, bo to wymaga lokalnych kwerend. Symbolem tej centralnej, „biurokratycznej” warstwy zagłady stała się konferencja w Wannsee ze stycznia 1942 roku – spotkanie wysokich rangą urzędników III Rzeszy, na którym pod przewodnictwem Heydricha sformalizowano i skoordynowano już trwające ludobójstwo pod eufemistycznym hasłem „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Łatwiej zapamiętać i analizować jedno spotkanie w willi pod Berlinem, w którym uczestniczyli główni architekci terroru, niż dociekać okoliczności setek lokalnych masakr. „Skala biurokratycznych dokumentów (rozkazy, raporty) sprawiła, że symbole takie jak Wannsee zyskały większą widoczność” – twierdzi historyk z Jad Waszem, Leonid Rein.Odrębny problem to sami sprawcy. Ikony biurokracji z Berlina oraz wykonawca planu, Adolf Eichmann, pasują do czytelnej formuły winy. Mohylew ujawnia natomiast współzależność struktur: funkcje wykonawcze przejmowały zarówno instytucje niemieckie, jak i lokalne formacje. „Członkowie ukraińskiej policji pomocniczej nie odgrywali roli wiodącej, lecz […] ich współpraca uczyniła żydowską eksterminację technicznie i logistycznie możliwą” – twierdzi Rossoliński-Liebe i dodaje – „Wielu ukraińskich nacjonalistów dołączyło do utworzonej przez Niemców w sierpniu 1941 roku ukraińskiej policji i pomagało niemieckim okupantom w zabijaniu Żydów”. Już na wiosnę 1942 roku w Generalnym Gubernatorstwie było ponad 4000 ukraińskich policjantów, a na Wołyniu 12 000 wobec zaledwie 1400 Niemców. Ich liczebność czyniła z nich podstawowy aparat egzekucyjny. Przy czym trzeba zaznaczyć, że skala białoruskiej kolaboracji z Niemcami była znacznie mniejsza niż w przypadku Ukraińców. Wynikało to m.in. ze słabszego rozwoju narodowych struktur niepodległościowych, późniejszego i bardziej ograniczonego tworzenia przez Niemców instytucji kolaboracyjnych (jak Białoruska Rada Centralna) oraz – by tak rzec – kwestii psychologicznej: okupanci w mniejszym stopniu skłonni byli polegać na Białorusinach.Po co ta cała opowieść? – ktoś zapytaBo oto staje przed nami nie tyle widmo historii, co zimne, logiczne, biurokratyczne oblicze teraźniejszości. Wydarzenia z Mohylewa nie były aktem szaleństwa, ale przemyślanym eksperymentem inżynierii społecznej. Poligonem, na którym udoskonalano technologię zagłady, by stała się bardziej wydajna i mniej obciążająca dla oprawców. To właśnie ta „racjonalność” jest najgłębszym szaleństwem i najtrudniejszą do przyswojenia prawdą o zagładzie.Jak pisał Jonathan Littell w „Łaskawych” – jednej z największych i najwnikliwszych powieści o II wojnie światowej:„Nowoczesne ludobójstwo jest procesem wymierzonym przeciwko masom, przez masy i dla mas. To także proces uzależniony od wymogów metod przemysłowych. […] Więc kto jest winny? Wszyscy czy nikt?”.Mohylew przypomina też, że zbrodnia przemysłowa nie potrzebuje potworów. Wystarczą ludzie wyposażeni w tabele i techniczne instrukcje.Dlaczego więc dziś trzeba o tym mówić? Bo coraz szybciej tracimy pamięć wojny, coraz chętniej szukamy okazji do sporów i wyliczania win między narodami. A przecież lekcja Mohylewa jest inna: ofiara i kat nie są kategoriami ostatecznymi. Wystarczy presja, rozkaz, okazja, aby ofiara stała się narzędziem w rękach kata – i kolejnym katem.To dlatego ta historia nie minęła. Bo, jak przestrzega po raz kolejny Littell: „Prawdziwym zagrożeniem dla człowieka jestem ja, jesteście wy”.Czytaj też: Putin nieodrodnym uczniem Stalina. Na marginesie profanacji w Miednoje