Wojna zaczęła się w sposób nieoczywisty. „Najpiękniejsze wakacje, jakie miałem w życiu” – zapamiętał chłopiec, który sierpień 1939 roku przesiedział na jabłonce, czytając komiksy. Wojna zaczęła się w sposób nieoczywisty. Do domu Zoi trafił dyrektor Wedla, a Igora nakarmił zupą sam Guderian. I tylko samoloty na niebie, porzucone urzędy, walające się papiery na ulicach i dwaj zabici na obrzeżach zapowiadali… śmiertelne przygody. Ostatnie takie latoPrzełom sierpnia i września 1939 roku w Bielsku Podlaskim. Było to, podobnie jak Drohobycz w opisach Mariana Hemara, istne półtora miasta. Współistniały tu trzy zbliżone liczebnie grupy: katolicy, prawosławni i Żydzi. Dziewięciotysięczne miasteczko nie miało jednak typowego kresowego charakteru. Najbliższa granica, z III Rzeszą, biegła 100 km na północny zachód, w okolicach Grajewa. Granica z Litwą (w rejonie Druskiennik) – 150 km na północny wschód. Sowiecka Białoruś była odległa aż o 250 km. Do Warszawy – 160 km, do Wilna – 250 km. Ani to centrum, ani peryferie.I właśnie z takiego oddalenia końcówka lata '39 pachniała dla Igora Zakrzewskiego dojrzewającymi jabłkami i świeżym drukiem. Trzynastolatek wspominał tamten sierpień jako „najpiękniejsze wakacje (...) w życiu”. Spędzał je na gałęzi jabłonki, składając arkusze przysłanego mu pocztą tygodnika „Świat Przygód”. Oprócz „komiksów z Patem i Pataszonem czy Flipem i Flapem” były „krzyżówki, logogryfy, szarady i rebusy”. Zapisał po latach – „Człowiek siedzi sobie pod chmurką, pogryza, i przeżywa jedną za drugą pasjonujące przygody”.Dla piętnastoletniej Zoi Tymoszyckiej tamto lato miało inny posmak. Skupiona na codziennych obowiązkach, wsłuchiwała się w rozmowy dorosłych, które nagle zamierały, kiedy wchodziła do pokoju. I to stawało się coraz bardziej wymowne. Nad polami wokół jej domu wisiało coś nieuchronnego i ona to czuła.Dla ośmioletniego Nahuma Freidkesa świat był uporządkowany: „W naszym mieście były dwie szkoły żydowskie. Moja siostra Gita i ja chodziliśmy do szkoły Tarbut”. I obowiązkowe wyjazdy: „Każdego lata podróżowaliśmy na wakacje do wsi Nowojelnia”. Jego wspomnienia zawierają też impresje z rodzinnego sklepu tekstylnego przy bielskiej ulicy Mickiewicza, gdzie słońce ogrzewało bele materiałów i zaczynały pachnieć… kolorami.Wspomnienia dzieci dopełnia głos Zachariasza Szachowicza. Dwudziestosiedmioletni architekt patrzył na Bielsk oczami twórcy. Jego lato było zapisem form i rytmów: chropowatością cegieł nowo powstałego kina „Znicz”, które zaprojektował, miękkim cieniem rzucanym przez drzewa na Rynku. Był to świat wykreślony w notatniku tuszem i oprószony ulicznym pyłem. Patrzył na niego zza kawiarnianego stolika i nie przypuszczał, że wkrótce będzie widzieć, jak się rozpada.Poza tym wspólny wszystkim – jak czytamy we wspomnieniach – dotyk ciepłej kory drzewa i smak jagód zrywanych w lesie. Terkot maszyny do szycia i głos matki wołającej na obiad. Obraz targu, gdzie kolory owoców mieszały się z wołaniem handlarek, wybrzmiewającym po białorusku i w jidysz. Nikt jeszcze nie wiedział, że to ostatnie takie lato i niebawem wszyscy poznają nieznośny zapach gnijących ciał, smak krwi zakrzepłej na ustach i suche dźwięki maszynerii służącej do zabijania.Lekcja, której nie było1 września 1939 roku Igor obudził się od „niezwykłego przeciągłego dźwięku. Jak gdyby wokół domu unosił się ogromny rój pszczół”. Wyszedł na dwór i zobaczył: „Wysoko na tle rozjaśnionego już nieba (...) dziesiątki samolotów. Leciały z północy”. Jego świat przygód z książek nagle stał się bardzo realny. „Niedługo wszystko stało się jasne. Mieliśmy już normalny odbiornik radiowy – obwieścił nam, że rozpoczęła się wojna” – zapamiętał. Samoloty, które widział, „leciały z Prus Wschodnich w kierunku Warszawy, miały właśnie zrzucić na nią pierwsze bomby”.Dla Zachariasza ten sam poranek był „piękny, słoneczny”, a wiadomość o wojnie przyszła z innego kierunku: „O szóstej rano pierwsze bomby niemieckiej armii zbombardowały Białowieżę. Dwie spadły na dach cerkwi św. Mikołaja, burząc sklepienie”. Dla niego to bezsensowne zniszczenie było symbolicznym początkiem: „Bombardowanie Białowieży było pierwszą wiadomością dla bielskich władz powiatowych o rozpoczęciu wojny”, przekazaną telefonicznie. Zauważył też reakcję urzędników: „Dzień był słoneczny i nawet bardzo ciepły, mimo to dzieci do szkoły nie poszły. Powstał w mieście zamęt. Biura nieczynne, każdy działał na własną rękę, brak jakichkolwiek informacji prasowych”.Czytaj też: Dyplom i upór. Jak pierwsza polska lekarka złamała systemOśmioletni Nahum wojnę usłyszał daleko od domu, w Lidzie, u dziadków, skąd miał właśnie jechać do Bielska. „Rano 1 września 1939 roku obudziły mnie dźwięki niemieckiego bombardowania Lidy, gdzie znajdowało się lotnisko wojskowe. Horyzont był zupełnie przysłonięty dymem i słychać było eksplozje paliwa. Syreny alarmowe wyły co kilka godzin”. Jego dziecięcy, uporządkowany świat pękł, a podróż powrotna do Bielska zamieniła się w ucieczkę przed śmiercią: „W pobliżu zagrzmiał dźwięk eksplozji i kiedy wróciliśmy na główną drogę, zobaczyliśmy, że most, który przejechaliśmy zaledwie kilka minut temu, został zniszczony przez bombę”.A piętnastoletnia Zoja? Mieszkała w majątku dziesięć kilometrów od Bielska i bardzo cieszyła się na myśl, że pójdzie do szkoły. „Nauka szła mi dobrze i uczyłam się dobrze – wspominała – lubiłam język polski, lubiłam pisać wypracowania i czytać”. I myśl, że tego dnia musi zostać w domu, była dla niej najgorsza. Później opowieść o wojnie rozpoczynała od słów: „Pierwszego września nie poszłam do szkoły, a już na Syberii jakże marzyłam, aby zasiąść w szkolnej ławce”. Z tym dniem kojarzyła się też zapamiętana audycja – „W radiu polskim, jak wojna się zaczęła, to zaraz mówili: Uwaga, uwaga, nadchodzi….”. Rodzice Zoi szybko przygotowali schron w sadzie za domem, „gdzie rosną lipy”. Zapamiętała: „tamtego roku był wielki urodzaj na śliwki i jak tylko na niebie pojawiały się samoloty, to prędko rzucaliśmy koszyki ze śliwkami i uciekaliśmy”. Ale bomby na Bielsk jeszcze nie spadały.Dni bezhołowia, dni strachuZanim pojawili się fizycznie, ich widmo przeorało już miasteczko. Bielsk stał się nagle przestrzenią bezpańską, opustoszałą sceną. „Na ulicach nie widać było policjantów, po bruku fruwały śmieci” – zapamiętał Igor. „Obiegając okolicę na tyłach ulicy Kościuszki, przy Polnej, odwiedziłem siedzibę jakiegoś mieszczącego się tam urzędu. Była opuszczona, wokół piętrzyły się stosy papierów. Władze opuściły miasto…” – wspominał trzynastolatek. A miasto, które uciec nie mogło, czekało. Ludzi bardziej niż odgłosy nadciągającego frontu niepokoiła cisza. „Powstał w mieście zamęt. Biura nieczynne, każdy działał na własną rękę, brak jakichkolwiek informacji prasowych dotyczących wojny” – odnotował Zachariasz.W tę dziwną, przejściową fazę bezkrólewia wpisuje się epizod niczym z innego, minionego już świata. Na dalekich obrzeżach Bielska przemieszczały się oddziały wycofujących się polskich żołnierzy i kierowały na Hajnówkę i dalej na Białowieżę. Dwóch rannych i wyczerpanych oficerów znalazło chwilową gościnę w domu Wiery Tymoszyckiej, mamy Zoi i o dwa lata młodszego Włodzimierza. Po posiłku jeden z nich, chcąc choć na chwilę odsunąć widmo wojny, rozgadał się. Nazywał się Franciszek Whitehead i był dyrektorem fabryki czekolady Wedla w Warszawie. Wierzył, że konflikt szybko się skończy, i zaprosił gospodynię i jej dzieci na czekoladę do swojej fabryki. To była absurdalna, niemal surrealistyczna obietnica w środku zaczynającej się katastrofy: gest gentlemana, który nie pojął, że jego świat przestaje istnieć.Tamtego września Warszawa była daleko, a Bielsk trwał w swoim zawieszeniu. Miasto zamarło, sparaliżowane strachem. Już pierwszego dnia przez radio zalecono zasłaniać okna i na szyby naklejać papierowe krzyże, żeby zapobiec rozpryskiwaniu się szkła. Wkrótce „telefony (zostały) odcięte, żadnych rozmów telefonicznych nie wolno było prowadzić” – zaświadczał Zachariasz. Bezpańskość i bezhołowie sprawiły, że przyszłość przestała należeć do bielszczan. Była już tylko pusta ulica, po której wiatr niósł ulotki z zarządzeniami i czekanie na nowych, nieznanych jeszcze zarządców.Groźna, nieubłagana lawinaBezhołowie skończyło się nagle.„Do Bielska wjechały kolumny niemieckich czołgów” – zapisał Igor. „Grzechoczące gąsienicami kolosy, dziesiątki, być może setki, przetaczały się ulicą jeden po drugim. Zdawało się, że nie ma im końca. Pozostawaliśmy pod przygniatającym wrażeniem tej siły. Była to groźna, nieubłagana lawina”. To uczucie potęgował fakt całkowitej bezsilności: „Tym bardziej że przez pierwsze dni wojny do Bielska nie zawitał najmniejszy nawet oddział Wojska Polskiego”.Zachariasz odnotował dokładną datę i kierunek nadejścia okupanta: „Wojska niemieckie wkroczyły do Bielska siódmego września od strony Brańska”. Opisał także symboliczną, daremną próbę oporu: „Wiedząc o tym, że Niemcy wkraczają do Bielska od tej strony, pracownicy RKU (rejonowej wojskowej komendy uzupełnień) postanowili ułożyć w poprzek ulicy Dreszera barykadę z krzeseł, stołów, ławek, wyniesionych z biura RKU. Po to, by utrudnić wjazd do miasta […]. I oto, około godziny 11-ej w południe zjawiły się dwa czołgi niemieckie, które całość barykady pogniotły, a gapiom kazali złom uprzątnąć. Czołgi wjechały do centrum miasta bez żadnego oporu”. W swojej relacji utrwalił także jeden z pierwszych dramatów wojennych w miasteczku: „W tym czasie powiadomiono pielęgniarkę Starostwa panią Reginę Wisłocką o tym, że w odległości kilometra (od rogatek Bielska) na szosie Brańskiej, leży dwóch zabitych polskich żołnierzy ze zmiażdżonymi przez czołgi kończynami”.Czytaj też: Demon-kobieta. Więcej niż kryminał z Galicji WschodniejDla Nahuma wejście Niemców miało inny, bardziej bezpośredni wymiar: „Poprzez okno w naszej piwnicy widziałem rzędy czołgów i maszerujących żołnierzy z pieśnią na ustach 'Dzisiaj tylko Niemcy są nasze, ale jutro będzie cały świat'”. W jego pamięć wrył się przede wszystkim moment osobistego zagrożenia: „Niebawem Niemcy przeszukali dom, w którym mieszkaliśmy. W naszym mieszkaniu był wielki sejf, należący do właściciela, od którego wynajmowaliśmy lokal. Niemiecki oficer zażądał jego otwarcia, ale nasi rodzice nie mieli klucza. Niemiec wrzasnął: 'Jeśli nie otworzysz sejfu w ciągu dziesięciu minut zastrzelę cię!'. Ojciec pobiegł szukać klucza u właściciela i zdążył wrócić dosłownie w ostatniej minucie”.Wprowadzono drakońskie prawa. Zachariasz pisał: „rozwieszono nowe zarządzenia, plakaty wielkich rozmiarów, z dużym drukiem, rozkazy i odezwy do mieszkańców o zachowanie spokoju. W przeciwnym razie groziła kara śmierci. Ogłoszono również „rygorystyczny zakaz palenia światła otwartego w domach, należało zasłaniać okna. Zabroniono słuchać radio, należało zdać władzom odbiorniki” – czytamy. Miasto zamarło, zastraszeni mieszkańcy przeważnie przebywali w domach”. 27-latek dokumentował także pierwsze akty terroru: „Zaraz na drugi dzień zabrano z miasta 30 zakładników, samą inteligencję, z zapewnieniem, że wrócą do domów, jeśli będzie względny spokój. Tak się nie stało, aczkolwiek spokój był. Zakładnicy nie wrócili, wiadomość o nich zaginęła. Co się z nimi stało – nikt nie wie”.Kolacja u GuderianaPodczas gdy dla większości Niemcy byli bezosobową, żelazną masą, dla Igora wojna na krótko przybrała całkiem ludzkie, a nawet… smakowite oblicze. Jego wspomnienia z pierwszych dni okupacji to nie tylko kolumny czołgów, ale także zaskakująco cywilizowane spotkanie z wrogiem – dosłownie przez płot.„Na drogę, oddzielającą naszą grządkę kapusty od terenu państwa Melnerów (sąsiadów), wtoczyła się ciężarówka, na której piętrzyły się kotły kuchni polowej” – relacjonował. Z pojazdu wysiadł żołnierz i ku zdumieniu wszystkich, „wskazał ręką na grządkę i zapytał, czy można od nas kupić warzywa. Rzecz jasna, ojciec skwapliwie się zgodził – dziwnym się nam wydało, że zdobywcy w ogóle pytają nas o zgodę, a chcą jeszcze płacić”. Żołnierze ucięli główki kapusty, nakopali marchwi i buraków, po czym rozpalili pod kotłami ogień. Igor z kolegą Andrzejem gapili się na czynności kucharzy. „Wreszcie zupa była gotowa. Kucharz skinął na nas ręką, pokazując gestem, byśmy przynieśli talerze. Przytargaliśmy dwie miski. Bardzo smakował nam barszcz ukraiński w niemieckim wydaniu!” – chłopak zapamiętał.Ten pierwszy, bezpośredni kontakt z okupantem wypadł „nieomal idyllicznie”. Żołnierz, który przychodził po warzywa, „okazał się feldfeblem czeskiego – jak mówił – pochodzenia”. Wieczorem przyniósł worek cukru – zapłatę za warzywa. „Wdał się w rozmowę z ojcem – gdy mówił po czesku, a odpowiadało się mu polsko-rosyjskim żargonem, mogli się znakomicie porozumieć”. Dyskusja przy herbacie zeszła na politykę. „Dowiedziawszy się, że ma do czynienia z Rosjaninem (Zakrzewscy przyjechali do Polski z Rosji), feldfebel zaczął robić komplementy narodowi rosyjskiemu, mówiąc, że Niemcy z wielkim szacunkiem odnoszą się do Rosjan…”.Szkoła była nieczynna i Igor zamiast siedzieć w ławce znów wdrapał się na jabłonkę z przygodami Tarzana w ręce, lecz czytał „niezbyt uważnie”. „Atrakcyjniejsze rzeczy przyciągnęły (jego) uwagę, bo nad głową latał mały samolot”. „Gdy podleciał bliżej, spikował i wyraźnie widziałem sylwetkę lotnika wychylającą się z samolotu. (…) Cisnął jakiś mały przedmiocik, który wylądował na podwórku naszego sąsiada Chaleckiego”. Ojciec wytłumaczył: „to zwiadowca, który zrzuca do sztabu meldunki o swoich obserwacjach. Zawinięty w […] kamień zapewniał celność zrzutu”.Dopiero później dotarła do niego niezwykła wiadomość: „U Chaleckiego rozmieścił się niemiecki sztab. […] Dowiedziałem się, że był to sztab XIX korpusu zmotoryzowanego, dowodzonego przez generała Heinza Guderiana (twórcę niemieckiej koncepcji blitzkriegu). Kuchnia polowa, która brała u nas warzywa, właśnie dla niego i dla jego sztabu gotowała barszcz. Nic dziwnego, że był ugotowany wzorowo…” – pisał.Przygody à la russeNiemiecka okupacja, którą zainicjował żelazny pochód czołgów, zakończyła się równie nagle, jak się zaczęła. „Niemcy przebywali w Bielsku około dwóch tygodni [faktycznie ok. 9 dni], po czym przekazali miasto Sowietom” – odnotował lakonicznie Nahum. Dla mieszkańców oznaczało to kolejną gwałtowną zmianę.„Raptem 17 września (…) wkroczyły czołgi, o dziwo – sowieckie. To była wielka niespodzianka, co się stało? Dlaczego tak jest?” – zapisał zaskoczony Zachariasz. Widok, który ujrzał, kontrastował dramatycznie z ponurą dyscypliną niemieckich rządów: „Za czołgami wkroczyła armia wojsk sowieckich ze śpiewem, też wielka niespodzianka. Okazało się, że te sprawy były uzgodnione między sobą, t.j. Niemcami i ZSRR”. Nastrój miasta zmienił się natychmiast. „W czasie niemieckiej okupacji cisza grobowa, a teraz słychać maszerujące wojska sowieckie, śpiew, muzykę, ruch w mieście. Mieszkańcy zdziwieni, tak raptowną zmianą z nastroju ponurego, do tak wesołego. Szczególnie cieszyła się młodzież, której zawsze i wszędzie pełno” – relacjonował. Entuzjazm był tak wielki, że niektórzy mieszkańcy ustawiali przystrojone kwiatami bramy powitalne.Czytaj też: A gdzie te grube polskie pany? Syberyjska herstoriaIgor patrzył na sowiecką potęgę z mieszanymi uczuciami. Stał z kolegą na ulicy 11 Listopada, a obok przejeżdżały czołgi z czerwonymi gwiazdami. „Trwało to bardzo długo, ludzie mówili, że dwie lub trzy godziny. Tych czołgów było znacznie więcej, niż przed tym niemieckich”. Jako polski Rosjanin chłopak doświadczał sprzecznych uczuć: „Staliśmy tak, patrzyliśmy, i wzbierała w nas duma. Wszak byliśmy Rosjanami, a to była rosyjska potęga”. Miał jednak poważne zastrzeżenie: „Tylko jedno źle – mówiliśmy do siebie. Że w Boga nie wierzą”.Sowiecka administracja szybko wprowadziła swoje porządki. „Ruszyła nauka w szkołach, oczywiście w języku białoruskim, żydowskim i rosyjskim” – odnotował Zachariasz. W Gimnazjum im. Kościuszki, do którego znów zaczęła chodzić Zoja, początkowo wykładano po polsku, ale szybko zmieniono język na białoruski. „W mieście uruchomiono mniejsze lub większe zakłady pracy. Powstawały rozrywkowe kluby młodzieżowe, sportowe”. Życie toczyło się pod nowymi rządami, które kierowały „całokształtem spraw państwowych” poprzez Radę Miejską i powiatową.Jednak pod powierzchnią pozornej normalności kryła się już zapowiedź tragedii. Jeszcze we wrześniu „zaczęły się różnego rodzaju nieporozumienia, oskarżenia ludności, a nawet kary więzienia, donosicielstwo do władz – słuszne i niesłuszne. Atmosfera psuła się” – pisał Zachariasz. Sowieci mieli swoje priorytety, wśród których znalazła się budowa lotniska wojskowego. „Władze dokonały mobilizacji młodzieży męskiej z terenu powiatu bielskiego (…). Zmobilizowano ok. 1000 osób, którzy stawili się do tych robót, pod nadzorem wojska”. Była to zapowiedź nowej ery – ery sowieckich rządów, które miały potrwać znacznie dłużej niż kilkanaście dni pierwszej niemieckiej okupacji.Podlaskie przekleństwo: obyś żył w czasach przygódWspomnienia tych bielszczan – Zoi, prawosławnej Polki, Igora, prawosławnego polskiego Rosjanina, Nahuma, polskiego Żyda i Zachariasza, prawosławnego polskiego Białorusina – o jabłkach, książkach, samolotach i przejazdach czołgów – układają się w wielogłosową kronikę nagle przerwanego dzieciństwa i wczesnej dorosłości. Najtrafniej wyraził to Igor „przygody zaczęły dziać się w życiu”.Jak to, przygody? – ktoś zapyta. Zoja wytłumaczyła to w swoich wspomnieniach:„Sowieci przyszli i mówią: Oddawajcie samochód. A ojciec mówi, że proszę, ale nie ma motoru. Zaprzęgli więc auto w dwa konie i powieźli do Bielska. Ukradli też Marsa, naszego psa myśliwskiego (…). Zostawili nam jeden pokój (…), a cały dom zajęło wojsko, bardzo dużo wojska”.I to był dopiero początek tych „przygód”.