Próbowano wszystkiego. Pilot amerykańskiego myśliwca F-35 przez blisko godzinę konsultował się w powietrzu z inżynierami producenta maszyny, zanim został zmuszony do katapultowania. Do wypadku doszło pod koniec stycznia w pobliżu bazy Eielson na Alasce. Porzucony samolot wart około 200 milionów dolarów runął na ziemię i eksplodował. Pilot odniósł jedynie lekkie obrażenia. Według oficjalnego raportu problemy zaczęły się tuż po starcie, kiedy nie udało się prawidłowo schować podwozia. Kolejne próby także zakończyły się niepowodzeniem, a systemy komputera pokładowego uznały, że maszyna w takim razie znajduje się na ziemi, choć była w powietrzu.W trakcie lotu pilot połączył się telefonicznie z zespołem specjalistów Lockheed Martin. Wspólnie próbowali znaleźć rozwiązanie, m.in. poprzez krótkie manewry dotknięcia ziemi i ponownego wzbicia się w powietrze. To – zamiast naprawić usterke – sprawiło, że sytuacja stała się jeszcze bardziej niebezpieczna.Decyzja o katapultowaniuW końcu samolot utracił sterowność i pilot musiał się katapultować. Badanie wraku wykazało, że w układzie hydraulicznym znajdowała się woda, co w połączeniu z niską temperaturą doprowadziło do zamarznięcia i awarii podwozia.Okazało się również, że podobne trudności pojawiły się w innym F-35 stacjonującym w tej samej bazie zaledwie kilka dni później, ale tamten samolot zdołał bezpiecznie wylądować. Producent maszyny już wcześniej ostrzegał, że ekstremalny mróz może powodować takie problemy, jednak zalecenia nie zostały w pełni zastosowane. Śledczy wskazali, że do katastrofy przyczyniły się zarówno błędy w obsłudze technicznej, jak i decyzje podejmowane w trakcie lotu. W efekcie najnowocześniejszy myśliwiec został całkowicie zniszczony, a straty szacowane są na ponad 200 milionów dolarów.Zobacz także: Myśliwce zdolne przenosić broń jądrową. Londyn chce przestraszyć Rosję