„Tułacze dzieci” chcą, by o nich pamiętano. 1 listopada 1944 roku. To dzień, w którym grupa 733 polskich dzieci schodzi na ląd w Nowej Zelandii. Po tym, jak tułały się po świecie, jak straciły dom i widziały śmierć swoich rodziców. Portal TVP.Info: Co urzekło cię w temacie tułaczki polskich sierot z czasów II wojny światowej, by podążyć ich śladami? Martyna Wojtkowska, autorka książki „W Nowej Zelandii wschodzi słońce”: To, co mnie urzekło, a właściwie zatrzymało, to to, co mówią na temat mojej książki pierwsi czytelnicy, np.: „Ja o tym nie słyszałem”. „Nie miałem zielonego pojęcia, że w historii mojego kraju, w historii XX wieku jest taki epizod, w którym to my byliśmy uchodźcami, zostaliśmy zaopiekowani i że jest jakaś część polskiej wspólnoty, która trafiła na koniec świata”.A jednak coś takiego się wydarzyło. 733 polskich dzieci wywiezionych w lutym 1940 roku na Syberię, trafiło nieco ponad cztery lata później do Nowej Zelandii. Temat nie jest więc tylko pewnego rodzaju „ciekawostką”. Patrzymy na doświadczenia polskich małych uchodźców 80 lat później, możemy przyjrzeć się temu, jak zaciążyło ono na kolejnych pokoleniach. Czytaj także: W rosyjskiej niewoli nawet przez 4013 dni. Ukraińcy wrócili do domówA to, co w kontekście współczesnych wyzwań dla mnie jako dokumentalistki i reporterki było szczególnie ważne, to, że w momencie, gdy zbierałam materiały do książki, moi znajomi jeździli na granicę i tam pomagali ukraińskim rodzinom. Widzieli te same obrazy matek i dzieci, szukających dla siebie schronienia. Te równoległe rzeczywistości mi się na siebie nakładały. Ciekawiła mnie długodystansowa perspektywa. Co to zrobiło dalej z ich życiem? Czy twoi bohaterowie i bohaterki chętnie opowiadali innym o latach dzieciństwa spędzonych „w podróży”? Czy raczej woleli się tym doświadczeniem nie dzielić z osobami, które nie miały go za sobą w obawie, że nie zostaną zrozumiani? Ciekawe było dla mnie, jeśli chodzi o opowieść synów i córek dzieci z Pachiatua, którzy mówili: „wie pani, ojciec nigdy nie opowiedział mi tej historii od początku do końca, ale ja zawsze jakoś wiedziałam”. Właśnie przez to, że rodzice żyli we wspólnocie i z jakichś pojedynczych rozmów można było sobie poskładać albo przynajmniej próbować wyobrazić, co spotkało w czasie wojny ojca czy matkę.Same „dzieci”, mam wrażenie, niechętnie opowiadały o swoim losie. Do tego stopnia niechętnie, że kilkukrotnie zdarzyło mi się słyszeć: „wie pani, ja opowiadam tę historię po raz pierwszy w swoim życiu od początku do końca”. Było to dla mnie zadziwiające, bo z jednej strony, można było przeczytać o tej stronie faktograficznej choćby w internecie, mieć jakieś wyobrażenie. A jednocześnie ci ludzie żyli z ciężarem tych doświadczeń, nie dzielili się nimi, więc były one gdzieś w tych rodzinach obecne i nieobecne jednocześnie.Czytaj dalej: Nowy film o Bondzie ma już scenarzystę. To twórca „Peaky Blinders”Mam też wrażenie, że udało mi się trafić na szczególny moment, bo byli to już starzy ludzie, którzy często mówili o śmierci. W kontekście upływającego życia czuli, że przyszedł moment, by komuś to opowiedzieć. Dla mnie to duże zobowiązanie, by te ich opowieści przekazać dalej. Historie, które opisujesz, znane są w Nowej Zelandii?Kiedy znajdowałam się w grupie Nowozelandczyków, którzy nie wiedzieli, w jakim celu tam jestem i co robię, a wspominałam, że interesuje mnie temat dzieci z Pahiatua, zwykle reagowali: „mój ociec opowiadał mi o tym”, „w mojej rodzinie był ktoś z tej grupy dzieci”, ale opowieść kończyła się raczej na anegdocie, pojedynczym zdaniu. Coś kojarzę, coś słyszałam. Mam wrażenie, że w Nowej Zelandii nie jest rozpoznana dobrze historia. Pojawia się czasem w muzeach jako polski wątek mniejszościowy. A dzieci z polski przybyłe do Nowej Zelandii, była to pierwsza zorganizowana grupa uchodźców i formalnie przyjęta przez rząd nowozelandzki. Czy „dzieci”, z którymi rozmawiałaś, chciałyby, by w Polsce ta historia była bardziej znana? Żebyśmy pamiętali o ich tułaczce, o tym trudnym doświadczeniu? Czy chcieliby uznania krzywd, których doznali w dzieciństwie?Nie powiedziałabym, że chodzi o uznanie krzywd, ale raczej o rozpoznanie, że to się wydarzyło. Byśmy wiedzieli, że tam byli, że są częścią tego kraju i jego historii. To na pewno istotne i z tym poczuciem naprawdę dużego zobowiązania, by opowiedzieć te historie, wracałam do Polski. Chciałam, by ona nie utknęła w moich szufladach na dyskach z pamięcią, ale by przebiła się do szerszej świadomości.Czytaj także: Uczniowie w Niemczech o II wojnie. „Polska sprowokowała, Żydzi współwinni”