„Warszawa ciągle jest miastem niedookreślonym”. Z jednej strony, mając trzydziestkę na karku, człowiek chciałby mieć własny kąt, a z drugiej ceny mieszkań w Warszawie są tak absurdalne, że aby mieć choćby kawalerkę w sensownej lokalizacji, to nagle okazuje się, że trzeba być milionerem. Rozmowa z Michałem Wachnickim, dziennikarzem i pisarzem z Warszawy, który właśnie zadebiutował powieścią „A morze wcale nie wzbiera”. Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie warszawa.tvp.pl.***Hubert Orzechowski: Twoja powieść „A morze wcale nie wzbiera” opowiada o trójce przyjaciół u progu dorosłości. Tylko jakoś nie mogą jej osiągnąć. To zjawisko znane jest jako „emerging adulthood”, czyli wschodząca dorosłość. Co dokładnie znaczy? Michał Wachnicki: Umownie to okres w życiu człowieka między 21., a 30. rokiem życia. Umownie, bo zwłaszcza ta górna granica jest płynna. Ale chodzi o czas, kiedy już mamy obowiązki dorosłości, ale jedną nogą wciąż stoimy w młodości. Wyróżnienie tego okresu jako odrębnego etapu w życiu pojawiło się dopiero na początku XXI w. To efekt zmian ekonomicznych ostatnich dekad, w tym zwłaszcza globalizacji i rozwoju cyfrowego. Dla wielu młodych ta dorosłość zatrzymuje się właśnie na etapie wschodzącym. Życie sobie płynie, mamy 30-35, a nawet 40 lat i nagle następuje przebudzenie.Ktoś nie uważa się za dorosłego, jest jak z tego mema, gdzie 40-latek pije piwo i mówi „To śmieszne, mieć tyle lat co starzy ludzie” i w końcu zdaje sobie sprawę, że jednak coś się skończyło. W takim momencie życia są moi bohaterowie, czyli trójka 30-latków z Warszawy. W takim razie co jest w obecnych czasach wyznacznikiem dorosłości, skoro przejście do niej jest coraz bardziej rozmyte? Najprościej użyć skryptu, który był domeną pokolenia naszych rodziców, czyli był niejako powtórzeniem obrazu dorosłości, który w drugiej połowie XX w. promowała popkultura Zachodu. To znaczy: stała, dobra praca na etacie, poukładane relacje, założenie rodziny, posiadanie dzieci. Czytaj także: Nowy film o Bondzie ma już scenarzystę. To twórca „Peaky Blinders”Stabilizacja? Właśnie. Tyle że nadeszła globalizacja, rozwój cyfrowych narzędzi i coś, co fachowcy nazywają „gospodarką opartą na wiedzy”. Czyli czytaj: z gorszymi niż np. w przemyśle miejscami pracy, które w dodatku łatwo stracić. Przez to owo wypełnienie skryptu dorosłości stało coraz trudniejsze. Problem w tym, że stare wzorce, a wraz z nimi oczekiwania, ciągle są z nami. To naturalnie rodzi napięcia. Z czego one jeszcze wynikają? Mówiąc najprościej: z przepaści między obiektywnymi możliwościami młodszych pokoleń a tym czego się od nich wymaga: by „wreszcie” wydorośleli i „wzięli się za siebie”. Z jednej strony, mając trzydziestkę na karku, człowiek chciałby mieć własny kąt, a z drugiej ceny mieszkań w Warszawie są tak absurdalne, że aby mieć choćby kawalerkę w sensownej lokalizacji, to nagle okazuje się, że trzeba być milionerem. Do tego media społecznościowe sprawiają, że ma się wieczne poczucie bycia z tyłu, bo nasze życie nie wygląda tak, jak byśmy chcieli. Czytaj także: Artur Rojek: Dzisiaj algorytm jest kuratoremI dlatego napisałeś „A morze wcale nie wzbiera”? Bardzo mocno podkreślasz wpływ tego, co się dzieje na rynku mieszkaniowym na sytuację młodych i swoich bohaterów. Bo to jest główny wyznacznik stabilizacji, a stabilizacja to jedna z naszych podstawowych, jako gatunku, potrzeb. Widzę, jak trudności na rynku mieszkaniowym wpływają na moich znajomych i życie w Warszawie. To jeden z głównych tematów rozmów oraz, coraz częściej, gorzkich żartów. Gdyby mieszkania były bardziej dostępne, to rozwiązałoby to wiele problemów. Ze swojego własnego doświadczenia mogę przytoczyć anegdotę. Opowiadaj. Przeprowadzałem się na osiedle w nowym budownictwie, zaraz po oddaniu mieszkań. I nagle okazało się, że praktycznie każdy z jego mieszkańców ma dzieci. Co to według mnie oznacza? Że dopiero po zaspokojeniu tej podstawowej potrzeby o posiadaniu własnego kąta ludzie zaczęli myśleć o kolejnym etapie, kolejnym szczeblu w drodze do tej mitycznej dorosłości. Chyba jednak trudno sprowadzać takie problemy do jednego aspektu? Dużo mówi się o rynku pracownika, mamy zresztą rekordowo niskie bezrobocie. Tyle że jak się przyjrzeć temu bliżej, to znowu okazuje się, że nie jest tak różowo. Pracy jest dużo, ale ile dobrej? Takiej gwarantującej rozwój, zadowolenie i poczucie trwałości? Za rogiem jest sztuczna inteligencja i już słyszymy, że wiele zawodów za parę lat zostanie wykończona przez rozwój AI. To kolejny element nacisku na pracowników, a młodzi są tu w jeszcze gorszej sytuacji. Ciężej im stawić opór, postawić na swoim.Zobacz także: Lewica idzie drogą Kościoła katolickiego, a skrajna prawica rośnieA co z innymi „przeszkodami” dorosłości? Oprócz tego, co nazwałeś skryptem, istnieje mnóstwo innych dróg. Ścieżek życiowych jest do wyboru dużo. Tak – ale przez to trudniej osiągnąć satysfakcję. Nie da się złapać wszystkich srok za ogon, a to zawsze powoduje pytanie, czy droga, którą się wybrało, jest najlepsza? Życie tak generalnie wygląda, że zawsze jest coś za coś. A teraz mamy szansę podglądania tych, którzy dokonali innego wyboru i porównujemy to ze swoją drogą.Odpalamy smartfona i widzimy: ktoś ma świetną pracę, ktoś drugi raz w roku jedzie na egzotyczne wakacje, ktoś inny wygrał konkurs recytatorski… Niemożliwe jest mieć to wszystko na raz, ale coraz częściej urządzamy się w tej iluzji, że tam, gdzie indziej, jest prawdziwe, lepsze życie. I że ma je ktoś inny. A paradoks polega na tym, że wszyscy w pewien sposób gonimy własny ogon i jesteśmy niespełnieni. Jednocześnie poświęcamy mnóstwo czasu, by udawać, że jest dobrze. W książce bardzo mocno skupiasz się na tym, jak współcześnie wyglądają relacje między ludźmi. To wszystko, o czym mówimy, ma potężny wpływ na to, nie tylko jak czujemy się ze sobą, ale jak funkcjonujemy z innymi. Okopujemy się na swoich pozycjach, skupiamy na tym, co mają i to prowadzi do głupiej zazdrości. Zalewają nas migawki z życia innych więc łatwo sobie pomyśleć: moje życie to porażka. A to tak nie działa. Ostatecznie każdy z nas ma jakieś sukcesy i jakieś porażki. Stara się jakoś przetrwać to życie i nadać mu sensu. Ale w tej materii nie jesteśmy szczerzy sami ze sobą, więc co dopiero z innymi? Kobiece postaci w książce odgrywają ważne role, ale są w tle głównej historii. W książce pokazałeś relacje od „męskiej strony” swoich bohaterów. Skąd taka decyzja? W książce chciałem skupić się na mężczyznach i ich podejściu do relacji, bo jesteśmy pod względem emocjonalnym gorzej rozwinięci niż kobiety. W tym sensie, że kobietom zdecydowanie łatwiej o emocjach rozmawiać. Czytaj także: Wreszcie ktoś powiedział to głośno. Niebawem miliony stracą pracęMęskość w Polsce to nadal zbitek stereotypów. Trzeba być twardym, nie okazywać emocji, najlepiej to w ogóle mało mówić, a więcej działać, cokolwiek by to miało znaczyć. Wszyscy mamy być takimi trochę mafiosami bez mafii. I wychodzi to strasznie karykaturalnie, co widać po naszej popkulturze. Nie sposób zliczyć, ilu bohaterów literackich w Polsce to na pozór cyniczni twardziele, nadużywający używek, którym kobiety same wpadają w ramiona. Czyli zajmujesz się pojęciem współczesnej męskości. Brakuje takiego podejścia, które na problem męskości patrzyłoby pod współczesnym kątem, jakiego często używa się w przypadku kobiet. Na przykład? Choćby w kontekście mediów społecznościowych znacznie łatwiej usłyszeć, jak destrukcyjny wpływ na nastolatki ma pokazywanie nierealnych wzorców kobiecej urody. A co z męską? Nie twierdzę, że takich głosów w ogóle nie ma, ale w kulturze, a już na pewno naszej, nadwiślańskiej, ciągle jesteśmy niewolnikami męskich stereotypów.Ja opowieści o sobie w tym nie znajduję. Ciągle to jest zabawa z tym, kim mężczyzna powinien być, a nie próba opowiedzenia kim jest. Brakuje w tym wszystkim normalności. Chciałem to odczarować i pokazać, z czym zmagają się mężczyźni, których znam, z mocno miejskiej banieczki. Problemy takich facetów są oczywiście inne niż kogoś żyjącego w małym mieście czy z wsi, ale łączy ich na pewno jedno: potrzeba poczucia sprawczości, skoro rzeczywistość codziennie tak odjeżdża od oczekiwań i nadziei. Osią fabuły jest ich imprezowa noc latem w Warszawie. W pewnym momencie bohaterowie idą na imprezę w kamienicy i natrafiają na ślady z przeszłości: dziury w fasadzie po kulach z czasów Powstania Warszawskiego oraz rzeczy, które pozostały po lokatorach, których wypędziła mafia reprywatyzacyjna. Czy to jest refren Warszawy, albo szerzej naszej historii, która gniecie kolejne pokolenia? Często wśród ludzi, którzy przyjeżdżają do Warszawy słychać opinię, że to miasto przytłacza. Oczywiście ma to wiele znaczeń, i nie bez powodu mówi się np. o tym, że w stolicy się „pędzi”: za karierą, sukcesem, uznaniem. Ale to także tragiczna historia tego miejsca. Chciałem pokazać, że niezależnie czy weźmiemy pod lupę wojnę, czy reprywatyzację, to dla Warszawy są to nadal świeże rany. Czytaj również: Jak odpoczywać na urlopie? Okazuje się, że to nie takie prosteChoćby wspomnianych ofiar reprywatyzacji. Nie pamiętamy już, jak początkowo sprawa reprywatyzacji polaryzowała mieszkańców. Demonstracje działaczy lokatorskich spotykały się z agresją, że „normalni” ludzie ciężko pracują, a grupa cwaniaków rozpacza, że nie ma już mieszkania „za darmo”. Zresztą między innymi dlatego mafia reprywatyzacyjna mogła tak długo działać bezkarnie.Przez lata ta sprawa była raczej dla innych niewidzialna. Bo przecież Warszawa to miasto, w którym codziennie trzeba walczyć o swoje. Miasto, gdzie życie w cieniu tragedii trzeba sobie racjonalizować, bo inaczej człowiek odkrywa, że żyje na cmentarzu. Ale przecież wszystkie większe miasta w Polsce, nie tylko Warszawa, długo szukały swojej tożsamości. Warszawa ma trochę ten bizantyjski rytm, w którym ważne, by pokazać, kto ma lepszy samochód, kto osiągnął większy sukces i jak bardzo inni są wobec tego mali. Rywalizacja kto ma ciekawszą pracę, zawody w tym, kto bardziej imprezował w weekend. Warszawa nie ma litości dla przegranych. Ale co to znaczy bycie przegranym, to jest inna sprawa. Na pewno sensem życia wielu ludzi jest potrzeba ciągłego udowadniania, że tymi przegranymi nie są. Nie narzekam jednak. Osobiście bardzo lubię Warszawę, choć jest ona trochę jak moi bohaterowie, wciąż jeszcze niedorosła, nie wie, kim chce być, jak już dorośnie. Czytaj także: „Piękne i czyste miasto”. Warszawa oblegana przez turystówI jaka według ciebie może być taka dorosła stolica? Warszawa ciągle jest miastem niedookreślonym. Niby jest coraz bogatsza, ale jednocześnie niedługo minie 40 lat od 1989 r., a ciągle nie udało się zbudować centrum miasta z prawdziwego zdarzenia. Z jednej strony Warszawa ma być bardziej zielona i ekologiczna, a z drugiej budowanie zrównoważonej mobilności idzie jak po grudzie, bo bardzo silne jest lobby kierowców.To też pokazuje nasz stosunek do słabszych: mają się dostosować do silniejszych, a wszelka próba walki z takim stanem rzeczy kończy się oskarżeniem o domaganie się „przywilejów”. A tym „przywilejem” ma być np. przeznaczenie jednego z trzech pasów jezdni dla rowerów. Tytuł twojej książki odnosi się do księgi Koheleta. Możesz nakreślić tę metaforę? Pełen cytat z Biblii brzmi: „Wszystkie rzeki płyną do morza, a morze wcale nie wzbiera”. Każdy z nas chciałby jakoś wyróżnić się w tym świecie, pokazać, że istnieje. Ale wiara, że nasze życie jest w jakiś sposób wyjątkowe, albo, jak już o tym mówiliśmy, że życie innych jest bardziej wyjątkowe od naszego, jest złudzeniem. Do tego wcale nie nowym, bo jak widać, znanym od starożytności. Może zrozumienie tego pozwoliłoby nam spojrzeć lepiej na nas samych. ***Michał Wachnicki (ur. 1987) – przez kilka lat pracował m.in. w „Newsweeku” i w „Gazecie Wyborczej”. Powieść „A morze wcale nie wzbiera” jest jego debiutem literackim. Książkę wydało wydawnictwo Seqoia. Obecnie pracuje nad drugą powieścią, poświęconą życiu na przedmieściach.