Rodzinna historia z Powstania Warszawskiego Nie wiadomo, kto zakochał się w kim jako pierwszy, rodzinne archiwa milczą o początku tego romansu. Wiadomo, że Irena i Zbyszek poznali się w Łomży jeszcze w wieku gimnazjalnym. Ona, panna z „dobrego domu”, on – ubogi i uparty. Ona miała być stomatolożką, on nigdy nie miał pewności, czy rodzinie wystarczy finansów na jego dalszą edukację. Irena Romanowska z domu Tercjak nie miała jednak zamiaru ulec rodzinie i zostać dentystką. Zamiast tego w 1936 roku wybrała Szkołę Pielęgniarstwa i Higieny w Poznaniu, bo – jak sama mówiła – harcerstwo miała we krwi. Harcerstwo, a więc i mundur. Zbigniew Romanowski planował iść do wojska, ale namówiony przez agitatora zdecydował się w tym samym roku na Szkołę Podchorążych Lotnictwa w Warszawie.Ich drogi się rozeszły. Gdy Rzesza Niemiecka zaatakowała Polskę, Irena skończyła właśnie edukację i jako pielęgniarka dostała kartę mobilizacyjną do Warszawy.– Nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa – wspominała. – Przestałam się śmiać i żartować, kiedy zobaczyłam na ulicy ranną kobietę, gdy Luftwaffe zbombardowała (2 września 1939 r. - red) mój pociąg z Poznania do Warszawy. Rozbite wagony zostały na torach, a Irena, zgodnie z otrzymanym rozkazem, pieszo ruszyła do Warszawy. Do stolicy weszła 7 września od strony Pragi. Zajęła się tym, co potrafiła najlepiej: pomocą. Tymczasem Zbyszek utknął na Łotwie. Cała jego szkoła w 1939 roku została internowana do obozu w Litene, następnie przeniesiona do Ulbroku. Rok później oficerowie zostali przekazani do obozu NKWD na Smoleńszczyźnie. Tak Zbyszek znalazł się w Kozielsku. I wyrywał się do Polski.Przyszedł i już został– Któregoś dnia w 1941 roku ktoś zapukał do drzwi – opowiadała Irena. – Otworzyłam i zamarłam. Na korytarzu stał Zbyszek, mój Zbyszek! Ostatnie o nim wieści miałam z września 1939 roku. Wiedziałam, że był internowany na Łotwie i na tym ślad się urywał. Żadnych listów, wiadomości. A teraz stał żywy, cały i zdrowy, choć wyglądał na zmęczonego. Nie mówił dużo o sobie. Dopiero dużo, dużo później wyznał, że w nocy z 16 na 17 sierpnia 1941 r. wylądował na spadochronie koło Piotrkowa Trybunalskiego. To była słynna grupa „Michała”, czyli „piątka Arciszewskiego”. Dotarł do Warszawy, szukał kontaktu, uzyskał adres. Przyszedł i już został. 29 kwietnia 1942 r. Irena i Zbyszek byli już małżeństwem. Na potrzeby ślubnej fotografii wszystko, co mieli na sobie, pożyczyli. Obydwoje zaangażowali się w działalność konspiracyjną, małą dywersję. Kolportowali prasę, ulotki antyhitlerowskie, w swoim mieszkaniu na warszawskiej Tamce przechowywali broń i amunicję, współpracowali z grupą wywiadowczą „Michał”.Pan się nie wygłupia, panie Zbyszku kochany– W przeddzień Powstania zgłosiłem się do punktu przydziałowego. Nie znam nazwiska ani pseudonimu człowieka, który mnie przyjmował, ale zapytał, czy umiem fotografować. No, umiałem. Dali mi porządny aparat, Leica Standard. „Będzie pan fotografem przy Komendzie Głównej”, powiedział – opowiadał Zbyszek. Przypisano go do Grupy Polowej Sztabu 6 Głównego, tzw.BIP-u. (Biuro Informacji i Propagandy) Miał czekać w domu, aż łączniczka przyjdzie, zawiadomi, kiedy ma się stawić. Przyjął pseudonimy „Andrzej Nowicki”, „Nowy”.– Rozkaz o godzinie W zastał nas na Powiślu – mówiła Irka. – Dostałam przydział u doktor „Justyny” w powstańczym szpitalu, który mieścił się w budynku PKO. I czekaliśmy.Irena przyjęła pseudonim „Irena”, żeby było trudniej zgadnąć. Bo kto dojdzie, że pseudonim oznacza prawdziwe imię? Nazwiska stosowała przemiennie: Tercjak, Romanowska, Karpowicz.– Cała Warszawa wiedziała, że coś się szykuje. Kiedy 1 sierpnia rano wyszedłem na Solec, żeby kupić Irce jakąś bułkę, ona była przecież w ciąży i musiała coś jeść ludzkiego, nie przydziałowy chleb z trocinami, to przekupki powiedziały: „co, pan jeszcze nie w Powstaniu?”. Udałem zdziwienie, w jakim powstaniu, a one: „No, niech pan nie udaje, że pan nie wie. Wszyscy wiedzą, że dziś będzie Powstanie” – opowiadał Zbyszek. – Przekupki powiedziały, łączniczka nigdy nie dotarła.– Poszliśmy zatem z Irką w stronę budynku PKO, na Świętokrzyską. Wyszliśmy na ulicę Moniuszki, równoległą do Świętokrzyskiej – i ani rusz. Ani w jedną, ani w drugą stronę – opowiadał. – Ostrzał był bardzo silny z Poczty Głównej, z Placu Napoleona. To się Plac Powstańców Warszawy nazywa teraz. Doczekaliśmy ciemności u przygodnych ludzi. Zapukaliśmy do mieszkania, wpuścili nas i poczekaliśmy parę godzin, aż się ściemniło. Wyskoczyliśmy razem i trafiliśmy do powstańczego szpitala. Migawki z PowstaniaProwizoryczny szpital polowy budynku PKO mieścił się piętro pod ziemią. Irka dostała torbę sanitarną, w niej cztery igły w spirytusie, strzykawka i trochę bandaży. Szpital zapełnił się w kilka dni. Ranni leżeli w salach, na korytarzach. Młodzi chłopcy, młode dziewczyny. Straszliwie okaleczeni. Brakowało morfiny. Zbyszek ze swoją Leicą ruszył „w miasto”.Irka: Niewielu przeżyło. Umierali przy mnie, jedni majacząc, inni zupełnie przytomnie. Musiałam patrzeć na ich śmierć z wiedzą, że nie mogę im pomóc. Był chłopiec taki, 13 czy 14 lat, ciężko ranny. Płakałam razem z jego matką, a on powtarzał wciąż: „Jak wróci ojciec, powiedz mu, że byłem dzielny”. Matka błagała, żeby podać mu morfinę, ale kiedy sięgałam po strzykawkę, nie pozwalała zrobić mu zastrzyku. „Niech on do mnie mówi!” krzyczała. Nie udało się go uratować.Zbyszek: Byłem w ciągłym ruchu. Na Starówce byłem, ale krótko. Zdążyłem jeszcze uciec wierzchem, nie kanałami. Już ostrzeliwana była arteria między Śródmieściem a Starówką. Na drodze leżały ciała a ja biegłem, ile sił w nogach. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, że jako jeden z ostatnich przedostałem się „górą”.Irka: Oprócz tego, że miałam opiekę nad moimi rannymi, szykowałam też butelki z benzyną na czołgi. Nieraz trzeba było biec na ulicę, odkopywać zasypanych, budować czy wzmacniać barykadę. Tafle z chodnika nosiłam na te barykady, i to biegiem. Byłam wtedy w ciąży. Dałam radę.Zbyszek: Przechodziłem obok domu, który zawalił się, jak domek z kart. W piwnicach zostali ludzie i jakiś człowiek, oszalały z rozpaczy, rękami gruz chwytał, chciał podnosić.Irka: Przyniesiono dziewczynkę, chyba łączniczką była. Umierała, a wciąż pytała „czy Polska żyje jeszcze?”. Co miałam jej powiedzieć? Tak, żyje. W tobie. I teraz tak: nie znam jej imienia, nie znam nazwiska. Czyje to dziecko, skąd ono jest? Czy matka wie? Jak to wspominam, to się bardzo denerwuję.Zbyszek: Widziałem chłopczyka ze starą twarzą, wyprowadzono go z zawalonego domu. Osiwiały.Z postawy miał może 6, może 8 lat, ale twarz starca. I siwe włosy.To chłopiec był.Dziecko.Warszawskie dzieci– Bywałem też na odcinku na rogu ulicy Towarowej, przy ulicy Miedzianej, gdzie grupka młodych gazeciarzy zorganizowała obronę odcinka. O tej grupie nikt nie wiedział, dosłownie, nikt nie wiedział, że to jest w rękach polskich – opowiadał Zbyszek. Chłopakami trzeba było się zająć. Byli bardzo słabo uzbrojeni, ale mocno zżyci ze sobą. Wcześniej roznosili gazety i żyli z tego. – Mieli tylko trzy karabiny i kiedy okazało się, że trzeba salwę honorową wystrzelić, to okazało się, że jeden z dzieciaków strzelać nie potrafi. Ale kiedy zdobyli budynek obsadzony przez Ukraińców, to się dozbroili, broń przeciągnęli na swoją stronę. Oprócz tego znaleźli tam rozmaite kosztowności: złote pióra wieczne, obrączki, papierośnice – wspominał. – Kiedy tam przyszedłem po tym ich natarciu, zastałem ich wszystkich siedzących w kółku nad rozłożoną gazetą, na gazecie rozłożone kosztowności, i radzili, co z nimi zrobić. Dzielić między sobą – to im się nie podobało. Myśleli, myśleli i jeden z nich powiedział: „dajcie mi to wszystko, pójdę do Śródmieścia i tak kupię za to wszystko pestki”. „Pestkami” nazywało się naboje, pociski. I przyniósł, rzeczywiście, ledwie przytargał – mówił Zbyszek.Sam oceniał, że to, co nazywamy patriotyzmem, w wielkich słowach i z ważnych ust, to nic wobec postawy tamtych dzieci. Najstarsze miało 14 lat.Kula dla mnie, kula dla ciebie – Wciąż mam przepustkę z dnia kapitulacji, 2 października 1944 roku. Przepustkę na półtorej godziny dostałem na pożegnanie z żoną – opowiadał Zbyszek. Po zbombardowaniu szpitala w budynku PKO, Irena wraz z rannymi została przeniesiona do Szpitala Polowego przy ulicy Mokotowskiej 55. Mieścił się w wypalonych ruinach, pod gołym niebem. Była zrozpaczona, bo szpital miał być ewakuowany za dzień, dwa, w każdym razie Niemcy zostawiali wyjście szpitali z Warszawy na koniec. Najpierw cywile, potem wojsko, na końcu szpitale. Irka nie wiedziała, dokąd trafi i co Niemcy zrobią z rannymi. – Była zrozpaczona, ja też. Nie wiedziałem, co robić. Więc mówię do żony: słuchaj, jeżeli się dowiem, że Niemcy szpitale mordują, to przyjdę i z tego swojego rewolweru...dwie kule, jedna dla ciebie, druga dla mnie. Na tym stanęło, zgodziliśmy się. Do dziś pamiętam ten płacz jej, gdy schodziłem po schodach. Potem żałowałem, bo przecież mogłem z tej broni przestrzelić sobie rękę i pojechać ze szpitalem, razem. To dałoby się zrobić. Ale nie przyszło mi to wtedy do głowy. Najgorszą historię – przyznaje – przeżył później, kiedy miałem wychodzić z Warszawy z wojskiem. – Wciąż miałem ten swój Nagan (Nagant – red.), na podwórku postawiliśmy butelkę i ja z tego Nagana w nią strzeliłem. Butelka poszła w drzazgi, stawiamy drugą. Ja – pyk, pyk, pyk, wszystkie naboje – niewypały. Poza tym pierwszym. Wszystkie naboje. Więc gdyby naprawdę doszło do tego, że miałbym zastrzelić swoją ciężarną żonę, to do niej bym strzelił. Do siebie bym nie miał czym.Zwykli Polacy Irena znalazła się w transporcie do Zeithein w Saksonii, gdzie w obozie jenieckim 6 stycznia 1945 roku urodziła córkę, Elżbietę Marię, moją mamę. Zbyszek został uwięziony najpierw w obozie w Sandbostel, potem w Lubece. Nigdy nie opowiedział o tym, co go tam spotkało. Gdy wrócił do Polski, ważył 39 kilo. Zamieszkali razem w Białymstoku, doczekali się trójki dzieci – Elżbiety, Jerzego i Bogny. Babcia Irena kontynuowała pracę w ochronie zdrowia, dziadek Zbyszek wrócił do latania. Choć powojenna rzeczywistość ich nie rozpieszczała, nie rozważali emigracji. Jak powtarzała babcia: „na własnym podwórku to się inaczej czuje, chociaż gorzej żre”. Pytana o sens Powstania Warszawskiego babcia Irena irytowała się. – Nie można tak mówić, że Powstanie to nic, Powstanie przekreślić. Nie można. Nie wolno tego robić – mówiła. – Że w nieodpowiednim czasie było, to „góra” decydowała. My nie byliśmy żadna „góra”. Myśmy byli przede wszystkim Polacy. Tylko Polacy. Zwykli, zjednoczeni. Bo Niemiec bił. ***Irena i Zbyszek Romanowscy zostali pochowani we wspólnym grobie na białostockim cmentarzu komunalnym. Przy pracy nad artykułem korzystałam z archiwów „Gazety Współczesnej”, Polskiego Radia oraz archiwum rodzinnego.