„Tradycyjne żony” często są influencerkami. Dbają o dom. Męża i dzieci. Gotują, pieką, sprzątają. Podkreślają, jak ważne są dla nich tradycyjne wartości, a przy okazji – tradycyjny podział ról, zaznaczając przy okazji, że chodzi przede wszystkim o wybór. – Dla mnie bycie „tradycyjną żoną” nie polega na wpisywaniu się w konkretny obrazek, lecz na świadomym wyborze modelu życia, który służy naszej rodzinie – mówi jedna z polskich „trad wives”, Wiktoria Wilkosz. Obrazek, o którym mówi Wiktoria, to ten: ubrana w kwiecistą sukienkę młoda kobieta z idealnym makijażem i fryzurą piecze chleb lub doi krowę. Albo pokazuje, jak przygotowuje obiad. Wszystko to w idyllicznej scenerii doskonale pastelowych wnętrz, wśród dzieci, kwiatów, przyrody – i filtrów. W sieci „trad wives” – jak „Gwen the Milkmaid” czy Estee C. Williams – dokumentują swoją codzienność i dzielą się poglądami na życie. Przy okazji część z nich na tym zarabia – piszą o sobie „mama na pełny etat” i „twórczyni internetowa” (to już na pół etatu), monetyzując swoją popularność w sieci. Dixie Andelin Forsyth, która uczy, „jak kultywować idealną kobiecość” i „przyciągać mężczyzn”, zarabia krocie na prowadzonych przez siebie warsztatach, a Brytyjka Alena Pettitt wydaje książki o dobrych manierach, przy okazji instruując kobiety, że „mąż musi zawsze być na pierwszym miejscu”, a ich rolą jest „podporządkowanie się mężowi, służenie mu i rozpieszczanie go”. „My mamy wybór”Takiego samego zdania jest Estee C. Williams, tradycyjna żona ze statusem influencerki, która – pozując na tle amerykańskiej flagi – pisze o sobie, że jest dumna z bycia żoną, chrześcijanką, wyborczynią Donalda Trump oraz faktu, że nie skończyła studiów. Uważa, że bycie gospodynią domową i uszczęśliwianie męża to jej najważniejsza życiowa rola, ale podkreśla przy okazji, że to jej własny wybór. W jednym z wywiadów powiedziała, że jest zasadnicza różnica między tym, jak żyły kobiety w latach 50. i jak wygląda to życie teraz. „My mamy wybór. Kobiety mogą wybrać bycie gospodynią domową lub pracować albo robić jedno i drugie” – powiedziała. Dodała, że umowy małżeńskie i kwestie finansowe jej nie interesują, ponieważ „ufa swojemu mężowi”.Polska „trad wife” Wiktoria Wilkosz tak wyjaśnia swoje wybory: Dla mnie określenie „trad wife” oznacza przede wszystkim tradycyjny podział ról w małżeństwie – mąż jako główny żywiciel rodziny oraz żona skupiona na prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. To bardzo ogólna definicja, ale właśnie dlatego uważam ją za najbardziej trafną. Wokół tego pojęcia narosło wiele skojarzeń: z sukienkami retro, wielodzietnością, religijnością czy nawet całkowitym podporządkowaniem mężowi. Dla mnie jednak bycie „tradycyjną żoną” nie polega na wpisywaniu się w konkretny obrazek, lecz na świadomym wyborze modelu życia, który służy naszej rodzinie. Każda z nas może z tej idei zaczerpnąć to, co najbardziej jej odpowiada.Amerykańskie tradycyjne żony ufają mężom, Bogu i Donaldowi Trumpowi, polskie otwarcie deklarują prawicowe sympatie polityczne. W Stanach rozkwit tego trendu przypada właśnie na drugą kadencję Trumpa, znanego nie tylko ze swoiście prowadzonej polityki, ale także ze szczególnej interpretacji owych „tradycyjnych ról”. Amerykański prezydent zasłynął ze stwierdzenia, że „kobiety trzeba łapać za cipki”, mierzył się także z wieloma innymi zarzutami o – co najmniej – niestosowne zachowanie wobec kobiet. Gdzie tu Bóg, honor i ojczyzna – trudno powiedzieć. Prawicowa identyfikacja jest jednak silna nie tylko wśród Amerykanek, ale także w gronie „trad wives” nad Wisłą. Trudno nie czytać tego w kontekście wyników ostatnich wyborów prezydenckich i wzrostu poparcia dla Konfederacji, ugrupowania, które z mizoginii uczyniło swój program polityczny.Czytaj też: Dyplom i upór. Jak pierwsza polska lekarka złamała system „Trad wife" jako trend. Rodzina to fundamentWiktoria Wilkosz: Dla mnie tradycyjne wartości są głęboko zakorzenione w wierze chrześcijańskiej. To między innymi szacunek wobec drugiego człowieka, wierność, poświęcenie dla rodziny, uczciwość, pokora i życie zgodne z zasadami moralnymi. Wierzę, że rodzina jest fundamentem społeczeństwa, a małżeństwo oparte na wzajemnym oddaniu, miłości i odpowiedzialności daje dzieciom najlepszy start w życie.Magdalena Keler, redaktorka „Wysokich Obcasów”, feministka: Trend tradewife wprawdzie nawiązuje do lat 50. XX wieku, kiedy to jedynym celem życiowym kobiety było dbanie o dobrostan męża i wychowanie licznego potomstwa, ale jego współczesna wersja narodziła się w środowisku mocno religijnym, głównie wśród Mormonów, dla których rodzina jest fundamentem, a misją kobiety jest macierzyństwo. Można więc przyjąć, że to po prostu modna nazwa na tradycyjny, mocno konserwatywny model rodziny.Tyle tylko, że współczesne tradewives znane szeroko z mediów społecznościowych, to tak naprawdę sprawne bizneswomen. Wcale nie wychowują gromadki dzieci same, mają nianie, współpracowniczki i zarabiają wielkie pieniądze na współpracach reklamowych. Jedna z najbardziej znanych, Amerykanka Ballerina Farm, to prawdziwa internetowa gwiazda. Zaczynała jako żona bardzo bogatego mormona, dziś sprzedaje przetwory, ekologiczne uprawy, akcesoria kuchenne, stworzyła własne imperium finansowe. Jak więc widać trend ten mocno zakłamuje rzeczywistość i stwarza iluzję, która nijak ma się do realnego życia. Niewidzialna pracaSpójrzmy na dane. Nieopłatna, tzw. reprodukcyjna praca kobiet, warta jest globalnie 10,8 bln dolarów. Z badań CBOS-u wynika, że to kobiety wykonują zdecydowaną większość domowych czynności, jak gotowanie (65 proc.), pranie (82 proc.) czy prasowanie (81 proc.). Co robią mężczyźni? Wstawiają zmywarkę i zlecają naprawy.W polskim prawie na ma regulacji, które dotyczą nieodpłatnej pracy kobiet. To niewidzialna praca. Drugi etat. Albo półtora. Przy okazji warto wspomnieć, że do pełnej równości – nie tylko na rynku pracy, ale i w pozostałych dziedzinach życia – dojdziemy, według Global Gender Gap Index, za dobrze ponad sto lat. Najbliżej jest Islandia, ale nawet tam nie ma 100-procentowej równości. Rosnąca popularność ruchu tradycyjnych żon, kobiet, które uczą, jak dobrze wyglądać, sprawnie kusić i szybko zaspokajać potrzeby męża, może sprawić, że ten czas jeszcze się wydłuży, zwłaszcza, że pokazują tylko migawki ze swojego życia. Te sielankowe. I o ile faktem jest, że w zasadzie i ruch feministyczny, i ruch trad wives, opowiada się przede wszystkim za prawem kobiet do wyboru takiej drogi życiowej, która im najbardziej odpowiada, to trudno żyć po swojemu bez własnych pieniędzy. Bo nie wszystkie „trad wives” zarabiają na obrazkach ze swojego życia. Te, dla których ich konserwatywne wybory stały się źródłem zarobku, to niewielka grupa. Reszta po prostu pracuje w domu. Nieodpłatnie. Czytaj też: Od kliknięcia do kliknięcia. Tak dzieci zostają żądnymi krwi ekstremistamiAle, jak wyjaśnia Magdalena Keler, wizja powrotu do domu, skupienia się na rodzinie i dzieciach, może wielu wydawać się kusząca. Zwłaszcza w sytuacji, w której globalna sytuacja geopolityczna jest niepewna, za nami pandemia, która wywróciła pojęcie bezpieczeństwa do góry nogami, a czytanie wiadomości może przyprawić o atak paniki. – Jestem w stanie to zrozumieć – mówi. – Bo często i tak nie mają innego wyboru. Wciąż to mężczyźni, nawet na tych samych stanowiskach zarabiają o wiele więcej od nas, wciąż trudno wrócić po macierzyńskim do pracy, szczególnie przy kiepskim dostępie do żłobków, słabym wsparciu państwa. Są i takie kobiety, które otwarcie mówią: skoro nikt mi nie płaci za obowiązki domowe, po prostu w tym domu zostanę, a zarabia niech mąż. W każdym z nas jest tęsknota za dobrobytem i życiem z bezpieczną poduszką finansową. Każdy ma też prawo do osobistych wyborów życiowych. Gorzej, jeśli idą za nimi przemoc emocjonalna, seksualna czy ekonomiczna, a linia dzieląca trad wife od tych zjawisk może być niestety bardzo cienka – mówi redaktorka "Wysokich Obcasów". Nie wszystkie musimy robić karierę Wiktoria Wilkosz komentuje to tak: Uważam, że prawdziwa wolność polega na tym, że kobieta może wybrać, jak chce żyć. I właśnie o to chodziło w walce kobiet – nie o to, żeby wszystkie musiały robić karierę, tylko żeby miały wybór. Jedna kobieta czuje się spełniona w pracy, inna w domu z dziećmi. I obie zasługują na szacunek. Dla mnie to, że mogę być w domu z moją córeczką, to nie cofanie się do przeszłości, tylko decyzja, która naprawdę daje mi radość i poczucie sensu. I tak samo jak gratulujemy komuś nowej pracy czy awansu, powinniśmy też wspierać mamy, które całym sercem oddają się rodzinie. Bo wiele kobiet dziś widzi, że pogodzenie pracy zawodowej i bycia w 100 proc. obecną mamą jest wręcz niemożliwe. I jeśli któraś decyduje się zwolnić tempo albo zostać w domu, to nie dlatego, że cofa się w rozwoju, tylko że wybiera to, co uważa za najważniejsze.Pełna zgoda. Tyle tylko, że ta praca, którą od lat wykonują kobiety – nie tylko te z hashtagiem „tradwife” – jest warta miliardy. W tym kontekście mówienie o „wyborze” wydaje się zaklinaniem rzeczywistości, która po prostu ładnie wygląda na Instagramie. Dlatego, choć rośnie grupa kobiet określających się jako tradycyjne żony, przybywa także krytycznych wobec tego zjawiska głosów. Wiktoria Wilkosz opowiada: Zdarza się, choć coraz rzadziej, i głównie w przestrzeni internetowej. Najczęściej są to osoby, które widzą jedynie krótkie urywki z mojego życia, np. filmik, na którym gotuję obiad dla męża po jego pracy. Na tej podstawie wyciągają daleko idące wnioski – że jestem uciśniona, że mąż mnie nie wspiera, że „coś musi być nie tak”. A przecież nie pokazuję wszystkiego – nie nagrywam, jak mąż gotuje dla nas w weekendy, jak wychodzi z córeczką na spacer, jak mnie wspiera na co dzień. Gdybym to robiła, pewnie pojawiłyby się inne komentarze: że to ja nic nie robię! Dlatego nie przywiązuję wagi do hejtu – wiem, że nasze życie jest pełne miłości, współpracy i wzajemnego szacunku, i to się dla mnie liczy.Wybór: tak. Ale przy okazji nie traćmy z oczu pełnego obrazu. A ten nie napawa optymizmem, bo wciąż dla ponad 40 proc. kobiet praca w domu jest przeszkodą do podjęcia pracy zawodowej. Płatnej. Takiej, która daje niezależność.Czytaj też: Takich statystyk nie było od dekad. „Ludzie wstydzą się mieć problemy”