Wywiad z płk. rezerwy Krystianem Zięciem. Pułkownik rezerwy Krystian Zięć, który był pierwszym polskim dowódcą zgrupowań taktycznych (COMAO), tzw. Mission Commanderem na F-16 w siłach powietrznych NATO, opowiada, jak od kulis wygląda przygotowanie misji takiej jak bombardowanie irańskich zakładów nuklearnych. Akcję tę uznano za największą operację w historii lotnictwa. – Na etapie planowania operacji Mission Commander wchodzi do pomieszczenia, gdzie jest nierzadko 140 lotników. Każdy ma ego większe, jak stąd na księżyc. To nie może być „leszcz” – mówi portalowi TVP Info płk Zięć, jeden z pierwszych polskich pilotów myśliwców F-16 i ekspert Fundacji Alioth. W amerykańskim ataku na ośrodki nuklearne w Iranie brało udział w sumie 125 samolotów, a bombowce B-2 Spirit do akcji ruszały z bazy w Missouri. Czy chodziło, przy okazji, o pokaz siły? Amerykanie mają przecież wiele baz o wiele bliżej Bliskiego Wschodu.Trudno udzielić w tym wypadku precyzyjnej odpowiedzi, bo nie są dostatecznie znane szczegóły tej operacji. Amerykański rząd ma jakiś przekaz, którego detale zostały uzgodnione. W tym przekazie jest trochę prawdy, ale na dobrą sprawę trudno wyczuć, co jest prawdą, a co nie jest prawdą. Podczas planowania takiej misji nie biorą w tym udziału urzędnicy na szczeblu Departamentu Obrony. To się odbywa bezpośrednio w jednostce wojskowej, która jest w operację zaangażowana. W planowaniu uczestniczą osoby, które mają w operacji jakieś zadania do zrealizowania. Cel ataku jest zwięźle opisany w Air Tasking Order (ATO). Zespół, który jest delegowany do wykonania zadania, określa czy jest ono możliwe do zrealizowania, na jakich warunkach itp.O tym, czy zadanie będzie wykonane, decydują żołnierze delegowani do jego realizacji?Oczywiście, że tak. To różnica między mentalnością anglosaską, a naszą – opartą wciąż w dużej mierze na podwalinach postkomunistycznych. My Polacy myślimy, że w takim wypadku to jakiś minister obrony narodowej czy sekretarz stanu decyduje o takich rzeczach. Nie – to planuje załoga, która ma wykonać zadanie. W tej grupie uderzeniowej, która zaatakowała Fordo czy Natanz była jedna osoba, która odpowiadała za planowanie, wykonanie, powrót do bazy i omówienie. Generalnie to była prosta misja, bo nie wymagała współdziałania kilku różnych rodzajów sił zbrojnych. Osoba odpowiedzialna za taką operację to dowódca misji – Mission Commander. Pan jest pierwszym Polakiem w NATO, który taką funkcję pełnił na samolocie F-16. Jak wygląda od kuchni przygotowanie takiej operacji?Mission Commander to dość trudna rola i nie każdy jest w stanie sprostać temu wyzwaniu. Proszę sobie wyobrazić sytuację, że już na etapie planowania operacji taki dowódca wchodzi do pomieszczenia, gdzie jest często 140 lotników i uczestników akcji. Każdy ma ego większe, jak stąd na księżyc. Jak naprzeciwko nich stanie dowódca ugrupowania, czy dowódca misji, który jest „leszczem”, to go zjedzą. Prawdziwy szef wychodzi i mówi: „Siadać panowie, teraz wam powiem, jak to powinno być zrobione. Ty odpowiadasz za to, ty – za to, a ty – za to. Wy macie dostarczyć mi konkretne dane w ciągu np. godziny ”. Takiego dowódcy muszą wszyscy słuchać. Inaczej nic z tego nie będzie. Dlatego jeśli szkolenie na samolocie zaczyna np. 100 lotników, to Mission Commanderami zostanie potem może z siedmiu. Dla tych amerykańskich dowódców eskadry bombowców B-2, to było proste zadanie. Mało tego, z pewnością mieli też przygotowany podczas misji plan B i C, gdyby plan A z jakichś względów okazał się niewykonalny.Zobacz także: GBU-57 jedyna bomba, której bał się Iran. Została użyta w FordoZ pewnością sprawę mocno ułatwili Izraelczycy, którzy wcześniej zneutralizowali niemal do zera irańską obronę powietrzną...Generalnie nigdy nie ma czegoś takiego w lotnictwie jak stuprocentowa pewność. Jest natomiast coś takiego jak zarządzanie ryzykiem – risk factor. W lotnictwie wojskowym wszystko jest ustandaryzowane – przynajmniej u Anglosasów. Mało jest miejsca do swobodnej interpretacji, dominuje konieczność trzymania się procedur.Wielu ekspertów twierdzi, że duże znaczenie dla powodzenia misji bombowców B-2 miał fakt, że Iran nie dysponuje zbyt zaawansowanymi systemami radarowymi i miał problem z wykryciem amerykańskich samolotów zbudowanych w technologii stealth, utrudniającej ich lokalizację...W latach 80. mocno stawiano na typowy stealth tzn. kształt konstrukcji samolotu plus odpowiednia powłoka. Dzisiaj technologia idzie już dalej, dlatego teraz jest to kształt, powłoka, ale też maskowanie elektroniczne. Izraelczycy potrafią już tak maskować swoje F-16, że mogą penetrować przestrzeń powietrzną przeciwnika i pozostają niezauważeni. O tym się nie mówi i nie pisze, bo mało kto wie cokolwiek na ten temat, ale nowe systemy walki elektronicznej działają w taki sposób, że np. samolot uczestniczący w misji może być pokazywany na radarze w zupełnie innym miejscu, niż jest w rzeczywistości. W ostatnich 30-40 latach zaniechano inwestowania w systemy walki elektronicznej, bo nie było realnej wojny i nikt nie chciał wydawać na ten cel pieniędzy. Oprócz Izraelczyków. Dlatego teraz Amerykanie bazują na osiągnięciach Izraela. Słyszymy, że większość nowoczesnych systemów jest tworzona w Ameryce i to prawda, bo spora część izraelskich spółek z branży zbrojeniowej ma swoje spółki córki w USA. Dzisiaj Amerykanie na swoich platformach często wykorzystują izraelskie systemy walki elektronicznej. Nie jest żadną tajemnicą, że hełm pilota F-35, to jest izraelska technologia.To, że podczas licznych operacji w przestrzeni powietrznej Iranu Izrael nie stracił żadnego samolotu, to zasługa ich systemów walki elektronicznej?Zdecydowanie. Izraelczycy wymyślili system, który nie tylko wykrywa zagrożenia pasywne, np. rakiety kierowane w stronę samolotów kierując się na ciepło, ale też za pomocą lasera zakłóca działanie głowicy takiej rakiety. W urządzenia te wyposażona jest większość izraelskich platform bojowych, dlatego tam żaden śmigłowiec nie spadnie, w przeciwieństwie np. do maszyn wykorzystywanych podczas wojny w Ukrainie. Takimi środkami ochrony elektronicznej dysponują też cywilne izraelskie linie lotnicze El Al. Czy ktoś słyszał, aby spadł na ziemię jakiś samolot tej spółki? A maszyny te są obiektem nieustannego „polowania” ze strony Hamasu, Hezbollahu czy bojowników Huti.Zobacz także: Nie tak to sobie wyobrażali. Skutki amerykańskiego ataku na IranPolskę stać nas na własne pomysły i wynalazki z wyższej technologicznej półki? Ostatnio wiele mówiło się np. o wyprodukowanym w kraju Systemie Pasywnej Lokacji (SPL), który przedstawia się jako unikatowy...SPL to nie jest żaden unikat. Od dawna podobnymi urządzeniami dysponuje USA, Izrael i kilka innych państw. Rozwijanie nowych technologii w zakresie obronności, to w Polsce skomplikowany temat. Przez lata funkcjonowały, i dalej działają, liczne instytuty mające za zadanie kreowanie i wdrażanie innowacji. W rzeczywistości to tylko „przepalanie” publicznych pieniędzy. W przeciwieństwie np. do amerykańskiego systemu, przed takimi jednostkami w Polsce nie stawia się zwykle celów do zrealizowania w określonym przedziale czasowym. Często nie wiadomo dokładnie, nad czym konkretnym dany instytut pracuje, a kosztuje to grube miliony. Chodzi o to, aby w Polsce budować bazę innowacyjną, ale nie w oparciu o widzimisię jakiegoś decydenta. Jeśli jest potrzeba, to należy znaleźć senior partnera i na podstawie współpracy z nim, tworzyć innowacyjne rzeczy, które są realnie potrzebne. To z kolei może tworzyć bazę innowacyjną niezbędną w innych, bardziej ambitnych projektach. Nie należy zapominać, że przez 50 lat byliśmy skansenem technologicznym, a przez kolejne 30 próbujemy gonić czołówkę. Rozwijamy się, bo mamy duży rynek wewnętrzny. Nie tworzymy na razie innowacji, którymi zalewalibyśmy świat. To powinno działać jak zakup przez Finów samolotu FA-18 w latach 90. Przy okazji Boeing zainwestował tam pieniądze i powstała Nokia. Z fabryki kaloszy stworzono spółkę high-tech, która przez lata rządziła na rynku. Na razie z transferem zagranicznej myśli technologicznej z zakresu obronności jest u nas słabo, ale za to uzbrojenie, jakie sprowadzamy, to absolutny top. Ostatnio wiele kontrowersji wywołało kupienie aż 96 śmigłowców Apache AH-64E Guardian za sumę 10 mld dolarów. To ma sens?Oczywiście, że ma sens, chociaż liczba może zastanawiać. To są najlepsze śmigłowce na świecie. My jedynie mamy problemy z utrzymywaniem zdolności bojowych posiadanego sprzętu. Jeśli będziemy mieli średnią dostępność tych maszyn na poziomie 40 procent, to siłą rzeczy musimy zakupić ich dużo. Trzeba kupić 100, żeby 40 latało.To niezbyt imponująca efektywność, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę zainwestowaną sumę, liczoną w miliardach dolarów...Pewne mechanizmy z tym związane można prześledzić na przykładzie czołgu, który operuje w Strefie Gazy i podczas wojny w Ukrainie. W Gazie Izraelczycy praktycznie nie mieli strat, a na Ukrainie każdy opancerzony pojazd, który szedł na front, był niszczony. Dlaczego? Gdybyśmy patrzyli na mnożniki ukraińskie, to trzeba by kupić z 10 tysięcy czołgów. Ale w przypadku Izraela, to wystarczyłoby 200 sztuk. Każdy rozsądny minister obrony narodowej zastanowi się, dlaczego tak jest. Szukając odpowiedzi, nie słuchałbym się tylko jednego generała, tylko zebrałbym informacje z kilku źródeł. Zastanowiłbym się, po co kupować 100 śmigłowców AH-64E, z których przetrwa może 20, jeśli można mieć 50 śmigłowców i wszystkie 50 przetrwają w bojowych warunkach. Warto pomyśleć, co trzeba zrobić, aby polski Apache miał takie same możliwości przetrwania, co izraelski – bo na razie chyba nie ma. To ważne właśnie także z tego powodu, że to są pieniądze podatników i warto byłoby o nie optymalnie zadbać.Zobacz także: Najlepsze na świecie. Na tych śmigłowcach szkolić się będą polscy pilociDlaczego zakłada pan, że dostępność polskich Apache'ów będzie na poziomie 40 procent, a nie 80 czy 90?Wystarczy poczytać prasę, aby się dowiedzieć, że średnia dostępność polskiego sprzętu wojskowego jest niska. Nie zrobiliśmy w odpowiednim momencie tranzycji z systemu komunistycznego do systemu anglosaskiego. System komunistyczny poznałem, bo latałem jeszcze na MiG-ach 21. Wyglądało to tak, że kupowaliśmy wszystko „na półkę”. W magazynach było dla MiG-ów strasznie dużo asortymentu. To było podejście bardzo kosztowne. W końcu najczęściej trzeba było ten sprzęt wybrakować i sprzedawało się go jako złom. W systemie anglosaskim nie kupuje się sprzętu „na półkę”, bo żadnego kraju na to nie stać. Wykorzystuje się jednak dość skomplikowane planowanie, którego nie jest w stanie zrobić człowiek, a które wykonuje się z użyciem różnego rodzaju systemów teleinformatycznych. Żeby była jasność – większość nowoczesnych firm w Polsce posługuje się systemy wspomagającymi procesy logistyczne, serwisowe czy produkcyjne. Ale gdzie jest polskie wojsko? Dawniej, przy awarii jakiegoś elementu w MiG-21, brało się go do magazynu i wymieniało na nowy. Teraz jak żołnierz pójdzie z takim elementem z F-16, to może usłyszeć „zgłoś się po nowy za półtora roku”.System wspomagający procesy logistyczne i zarządcze w kontekście wojskowej jednostki sprzętowej zda egzamin w polskim wojsku?Nie tylko zda, ale jest niezbędny po to, żeby kupować sprzętu mniej i utrzymywać go w lepszej dostępności. Załóżmy, że chcemy zrobić nalot np. 10 tysięcy godzin na samolocie F-16 w Polsce. Chcemy do tego wykorzystać 48 samolotów ze średnią dostępnością 75 procent, tzn. aby z 48 maszyn, 32 cały czas latały. Wrzucamy to do systemu. System zapyta nas, jaki jest średni czas pomiędzy naprawami. Określi, jak często poszczególne elementy mogą średnio ulegać awarii, przy flocie 48 samolotów. W tym systemie trzeba jeszcze dodatkowo uwzględnić czas od zamówienia do dostawy oraz koszt. Taki system wykona ogromną pracę za człowieka – daje rekomendacje ile, czego, kiedy i za ile kupić, żeby utrzymać zakładaną dostępność. Tego typu rozwiązania wykorzystywane są powszechnie. Dlaczego nie są stosowane w naszym wojsku?Nie wiem, czy nie są, byłbym zdziwiony gdyby były. Ale wiem, że to system, który jasno pokazuje, kto i na jakim etapie popełnił ewentualne błędy czy zaniedbania. Niczego nie da się ukryć. Zapewnia pełną transparentność i dostęp do prawdziwej informacji na wielu szczeblach.Zobacz także: „Szkolny” samolot dla armii drażni ministra, ale zachwyca żołnierzyOstatnio z zakupu Apache'ów wycofała się Korea Południowa, wiele krajów zapowiada też mocniejsze stawianie na różne formy statków bezzałogowych, a nie na śmigłowce...Czy Polska potrzebuje śmigłowców bojowych? Patrząc na to, co dzieje się na Ukrainie, wielu „mądrych” powie, że nie, bo zaraz mogą być zniszczone, że potrzeba nam tysięcy dronów itp. Oczywiście, że potrzebujemy Apache'ów czy czołgów. Nie potrzeba wcale jakiś zawrotnych ilości tego sprzętu. Ale trzeba zwiększyć jego „przeżywalność” na polu walki oraz dostępność. W tym drugim przypadku chodzi o zestrojenie systemu logistycznego na podstawie konkretnych narzędzi. Jeśli AH-64 będzie wyposażony w systemy zwiększające przeżywalność na polu walki oraz dobre systemy przeciwpancernych pocisków kierowanych (PPK-red.) – np. o zasięgu 50 kilometrów, to nie będzie żadnych powodów do narzekania. Gdyby wprowadzić takie standardy i utrzymywać je na wysokim poziomie, to rzeczywiście mogłoby się okazać, że my tych śmigłowców kupiliśmy za dużo. Teoretycznie większość standardów i procedur nie powinna być polskim dowódcom obca, bo wynika choćby z wymagań funkcjonowania w strukturach NATO...Niektóre standardy są tam bezwzględnie wymagane, ale niektóre tylko „mile widziane”. Nie można porównać np. systemu F-16, który został scertyfikowany, do MiG-ów 29 czy FA-50. Certyfikacja polega na tym, że przyjeżdża 150 inspektorów Taceval (Tactical Evaluation-red.) Division z Ramstein i robią 2-3 tygodnie ćwiczeń i dopiero po takich procedurach nadawany jest certyfikat. Zaczyna się to od tygodniowego sprawdzania wiedzy teoretycznej wszystkich, którzy biorą udział w tym ćwiczeniu. Dopiero potem jest część praktyczna, która polega m.in. na dyslokacji jednostki i wykonywaniu zadań operacyjnych poza miejscem stałego stacjonowania. Chodzi o sprawdzenie zdolności funkcjonowania jednostki w warunkach konfliktu zbrojnego. Z tego, co wiem, w Polsce było tylko jedno takie ćwiczenie – w 2010 roku, potem nikt już o tym nie myślał. Zdaliśmy je na 4, co było dobrą oceną, biorąc pod uwagę, że na Zachodzie zdarzały się 2-ki. Będąc inspektorem Taceval Division widziałem jak amerykańscy generałowie mocno się pocili. Jeśli żołnierze czy piloci są dobrze przeszkoleni, to takie egzaminy zdają bez problemu, a takie misje jak bombardowanie ośrodków nuklearnych w Iranie nie jest niczym nadzwyczajnym. Każdy po prostu wykonuje to, czego się wcześniej nauczył.