Święto wątpliwości. Oficjalna narracja o Dniu Niepodległości jako triumfie wolności i narodzin demokracji wciąż dominuje w amerykańskiej kulturze. Ale za fajerwerkami, flagami i patosem kryje się trudniejsza, niewygodna prawda. Amerykańska Deklaracja Niepodległości z 4 lipca 1776 roku nie była uniwersalną proklamacją wolności, jak powszechnie się wierzy, lecz dokumentem, który otwarcie definiował, kto ma prawo do bycia człowiekiem. Już w samym tekście, bezpośrednio po słynnych słowach o równości wszystkich ludzi, znajdujemy fragment dehumanizujący rdzennych Amerykanów jako „bezlitosnych indiańskich dzikusów, których znaną regułą wojny jest bezkrytyczne niszczenie wszystkich wieku, płci i stanów”.Ta charakterystyka nie była przypadkowa – stanowiła ideologiczne uzasadnienie dla przyszłej ekspansji terytorialnej i systematycznego wyniszczania ludności tubylczej. Jak zauważa historyk Nick Estes z uniwersytetu w Minnesocie, „wolność”, którą zasłaniali się amerykańscy koloniści, była „nieodłącznie związana z wywłaszczeniem ludów rdzennych”. A prawdziwa wolność, której naprawdę pragnęli, to była wolność do „etnicznego oczyszczania bez pozwolenia”.Nawet usunięty z pierwotnej wersji Deklaracji fragment o niewolnictwie – w którym Thomas Jefferson oskarżał brytyjskiego króla o narzucenie tego systemu koloniom – zniknął nie z troski o prawdę, ale z obawy przed polityczną kompromitacją. Bo kolonie w niewolnictwie uczestniczyły dobrowolnie i z zyskiem.Rewolucja czy kontrrewolucja?Historycy stawiają tezy radykalne, ale udokumentowane: rewolucja amerykańska była tak naprawdę kontrrewolucją – ruchem obronnym w obliczu rosnącego zagrożenia ze strony brytyjskiego abolicjonizmu.Już w 1772 roku brytyjski sąd orzekł, że niewolnictwo jest sprzeczne z prawem Anglii. Trzy lata później królewski gubernator Wirginii ogłosił, że niewolnicy rebeliantów mogą uzyskać wolność, jeśli przyłączą się do wojsk brytyjskich. To była kropla, która przelała czarę goryczy. Południowi koloniści wpadli w panikę – na wiele mogli sobie pozwolić, ale na pewno nie na to, by stracić niewolników. Dla wielu liderów kolonialnych to właśnie „prowokacja” Dunmore’a – jak nazwali ją George Washington i Edward Rutledge – była ostatecznym dowodem, że korona nie stoi już po ich stronie. To nie idea wolności pchnęła ich do rewolucji. To strach przed jej pełnym zastosowaniem.Głos z kajdanNajbardziej przejmujący akt oskarżenia wobec amerykańskiej hipokryzji padł 5 lipca 1852 roku z ust byłego niewolnika, Fredericka Douglassa. Przemawiając w Rochester, przed liczącą około 600 osób publicznością, zapytał wprost: „Co mam ja, lub ci, których reprezentuję, wspólnego z waszą narodową niepodległością?”„Bogate dziedzictwo sprawiedliwości, wolności, dobrobytu i niepodległości, przekazane przez waszych ojców, jest dzielone przez was, nie przez mnie. Słońce, które przyniosło wam życie i uzdrowienie, przyniosło mnie bicze i śmierć. Ten Czwarty Lipca jest wasz, nie mój. Wy możecie się radować, ja muszę płakać” – mówił. Dla Douglassa świętowanie 4 lipca przez białych Amerykanów, podczas gdy miliony Afroamerykanów pozostawały w niewoli, było „nieludzką kpiną i świętokradczą ironią”. Jak wyjaśniał: „Przeciągnąć człowieka w kajdanach do wspaniałej, oświetlonej świątyni wolności i wzywać go, by przyłączył się do radosnych hymnów, to nieludzka kpina i świętokradzka ironia”.Jego słowa do dziś rezonują – zwłaszcza w kraju, który dopiero w 2021 roku uznał Juneteenth, dzień faktycznego końca niewolnictwa, za święto federalne.„Szlak łez”Historia 4 lipca jest również historią systematycznego wyniszczania rdzennych narodów Ameryki. Populacja rdzennych Amerykanów spadła z około 5 milionów na końcu XV wieku do zaledwie 250 tys. na początku XX wieku – to spadek o 95 proc., który historycy określają jako jeden z największych przypadków ludobójstwa w historii ludzkości.Amerykańska rewolucja oznaczała dla ludności tubylczej początek systematycznego procesu odbierania ziem, niszczenia kultur i fizycznej eksterminacji. W 1830 roku prezydent Andrew Jackson podpisał Indian Removal Act, który zmuszał rdzennych Amerykanów do przeniesienia się z ziem na wschód od rzeki Missisipi na rezerwaty wyznaczone na zachodzie. Podczas tej migracji, nazwanej „Szlakiem łez”, a nadzorowanej przez armię amerykańską, całe narody zostały zdziesiątkowane. Rząd Stanów Zjednoczonych odebrał rdzennym narodom ponad 90 milionów akrów ziemi. I zrobił to w majestacie prawa.Ojcowie HipokryciHipokryzja Ojców Założycieli w kwestii niewolnictwa nie była przypadkowa, lecz wynikała z fundamentalnych sprzeczności w amerykańskim projekcie politycznym. Thomas Jefferson, autor słów „wszyscy ludzie są stworzeni równi”, był właścicielem ponad 600 niewolników w ciągu swojego życia. George Washington posiadał 317 niewolników w Mount Vernon w momencie śmierci, z czego 123 było jego własnością.Jefferson w prywatnych listach wyrażał opinię, że niewolnictwo jest niesprawiedliwe i szkodzi nawet charakterowi właściciela. Jednak przez całe życie nie tylko nie uwolnił swoich niewolników, ale aktywnie uczestniczył w systemie, który… oficjalnie potępiał. Po śmierci uwolnił jedynie pięciu. Nieco bardziej łaskawy był Washington, który w testamencie nakazał uwolnienie wszystkich niewolników – ale dopiero po śmierci żony. Dla współczesnych badaczy ta hipokryzja nie była wynikiem osobistych słabości, lecz systemowych sprzeczności gospodarczo-politycznych. Jak wyjaśnia historyk Mickey Craig: „Jefferson rozumiał, że niewolnictwo było złe, a pokolenie założycielskie wierzyło, że niewolnictwo było złe. Ale nie wiedzieli, jak rozwiązać ten problem natychmiast i w sposób kompletny”. Coraz mniej dumniDziś, prawie 250 lat po Deklaracji Niepodległości, amerykańskie społeczeństwo wciąż zmaga się z konsekwencjami tego selektywnego charakteru proklamowanej wolności. W ciągu ostatnich kilku miesięcy liczba osób „niezwykle dumnych" z bycia Amerykaninem spadła do historycznego minimum – 58 proc.. Najgłębszy spadek odnotowano wśród Demokratów – z 62 proc. w 2024 roku do zaledwie 36 proc. w 2025 roku. Współczesne ruchy społeczne coraz częściej domagają się, by 4 lipca był dniem refleksji, a nie bezkrytycznego świętowania. Zwłaszcza, że o czarnych stronach historii w Ameryce nie mówi się albo wcale, albo bardzo ściszonym głosem.