Zburzyć czy oswoić? 70 lat PKiN w stolicy. Dwa miasta, dwa narody i jeden typ budowli, o który nikt nie prosił. Ale czy wszyscy potrzebowali? Warszawa i Ryga – niedalekie sobie stolice, przez historię zmuszone do przyjęcia daru spoza własnej listy życzeń. Dwa monumentalne budynki, które miały grzmieć o chwale socjalizmu, dziś opowiadają nam o pamięci, z którą nie do końca wiadomo, co zrobić. Pałac Kultury i Nauki w Warszawie właśnie obchodzi swoje 70. urodziny. Ukończony 21 lipca 1955 roku jako „dar narodu radzieckiego dla narodu polskiego”, stał się nie tylko najwyższym budynkiem w kraju, ale i największym nieproszonym gościem na mapie stolicy. Powstał w niecałe trzy lata, z rozmachem godnym imperium.Aby zrobić pod niego miejsce, wyburzano całe kwartały przedwojennych kamienic – starych, niekiedy zrujnowanych, ale wciąż nasyconych historią. Wśród gruzów i kurzu, jak na teatralnej scenie, wyrósł nagle socrealistyczny kolos z domieszką stylu art déco. Inspirację czerpał z amerykańskich wieżowców lat 30., choć przefiltrowano ją przez monumentalną estetykę moskiewskich gmachów i propagandowych ambicji.Nieproszony dar historiiDla wielu warszawiaków Pałac Kultury i Nauki nie był – i nie jest – jedynie symbolem politycznym czy reliktem minionej epoki. Stał się punktem orientacyjnym, miejscem spotkań i niemal symbolicznym węzłem komunikacyjnym, gdzie przecinają się tramwaje, autobusy i ludzkie ścieżki. Można powiedzieć, że jest punktem przeciążenia – miejscem, które nie pozwala przejść obojętnie, choćby z czystej ciekawości czy przyzwyczajenia. Bywa irytujący i narzucający swoją obecność, ale jednocześnie – paradoksalnie – nie do zastąpienia.Maxim, Ukrainiec z Połtawy, który przyjechał do Polski niecałe dwa lata temu, opowiada, że na początku swojego pobytu to właśnie Pałac był jego „kompasem” w nowym mieście.– Ten budynek mówił mi: „idziesz w dobrą stronę”. Do pracy, na studia, na dworzec – wspomina z uśmiechem. Dopiero później dowiedział się, że wielu Polaków darzy go czymś bliższym niechęci niż sympatii. – Rozumiem to – mówi. – Bardzo dobrze to rozumiem – w jego spojrzeniu widać ból. – Historyczne budynki są piękne i ważne, ale czasem nienawidzisz ich za to, co przypominają – dodaje. Po chwili refleksji wzdycha i wzrusza ramionami. – Jak to się mówi? Darowanemu koniowi... nie zagląda się w zęby.W jego słowach jest coś przewrotnego, bo choć trudno o bardziej niechciany prezent niż socrealistyczny moloch, który zdominował ścisłe centrum stolicy, trudno też znaleźć inną budowlę tak często fotografowaną, komentowaną i potrzebną; nieodłączny element miejskiej układanki, punkt odniesienia – coś, co pozwala zorientować się we wszechobecnym chaosie.Czytaj też: „Piękne i czyste miasto”. Warszawa oblegana przez turystówMiasto wobec symboluNastroje wobec Pałacu zmieniają się z pokolenia na pokolenie. Młoda dziewczyna, która fotografuje go, wyłaniając się z dworca PKP, mówi, że robi to za każdym razem, kiedy tylko jest w centrum. – Mieszkam tu już sześć lat, ale zawsze, jak jestem w pobliżu, robię zdjęcie. To jak odruch bezwarunkowy – mówi, pokazując dzisiejsze kadry. Nie jest jedyna – na placu Defilad można spotkać wielu przystających tylko po to, by uwiecznić ozłoconą popołudniowym słońcem wieżę. – Jest piękne światło, trzeba korzystać, bo zaraz zniknie – słyszę od kobiety pchającej wózek z noworodkiem.Zniknie – słowo klucz. Wielu by tego chciało; zwłaszcza ci, którzy w darze widzą upokorzenie. – Trzeba wreszcie to zburzyć albo przynajmniej wyczyścić – słyszę od mężczyzny przy Hali Mirowskiej. – I od razu niech zabiorą tę białą skrzynię, co robi za Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wstyd.Między niechęcią a sentymentemChwilę potem rozmawiam z emerytką – warszawianką, wolanką z krwi i kości. – Widziałam, jak wokół niego wszystko rosło. Bloki, asfalt, drzewa, a nawet ludzie: moje córki. Nie znam Warszawy bez niego – mówi. Dla niej ten budynek jest jak linia życia na dłoni miasta. Kobieta stojąca obok zdecydowanie nie zgadza się z sentymentalnym tonem poprzedniczki. Wśród wielu epitetów, jakimi obrzuca budynek, powtarzają się określenia takie jak „ohydztwo”, „ruska szkarada” i „hańba dla kraju”. Całym sercem jest za zburzeniem Pałacu. Ktoś inny dodaje, że przyjmowanie takich prezentów od Rosjan zawsze kończy się czkawką.Przysłuchuje się nam sprzedawczyni ze stoiska z warzywami. – Całą młodość byłam żoną ostatniego dziada. Dziesięć lat, jak go pogoniłam. I co, mam teraz udawać, że go nie było? Kartek z pamiętnika się nie wyrywa. Zburzyć i co, deweloperom oddać teren? Mało im? – retorycznie pyta wyraźnie zirytowana.Czytaj też: Niemcy zachwyceni warszawskim Pałacem Kultury. „Najbardziej cool” w EuropieTort Stalina został zjedzonyRyga też ma swoje historie.Moskiewskie Przedmieście, dziś dzielnica artystów, studentów, kawiarni i koncertów w pięknie zaniedbanych podwórkach kamienic, kiedyś pachniało raczej popiołem niż kawą z kardamonem. To właśnie tam, wśród niskiej zabudowy i torów kolejowych, wyrósł budynek, który z miejsca zyskał przezwisko „tort Stalina”. Choć miał być wyrazem braterskiej więzi z Moskwą, dla wielu był po prostu pomnikiem dominacji – niechcianym, ale niemożliwym do zignorowania.Pałac Łotewskiej Akademii Nauk – bo tak brzmi jego oficjalna nazwa – wciąż góruje nad okolicą, ale dziś raczej jako milczący świadek niż sędzia. Dookoła otwierają się galerie sztuki nowoczesnej, prężnie działa ryskie targowisko i małe lokale usługowe rzemieślników. Pałac nie zniknął, ale został zasymilowany. Przeżuło i przetrawiło go miasto, robiąc to na własnych zasadach.Nie potrzeba filtraSpotykam Elinę, fotografkę, która właśnie kończy sesję pod monumentalnym wejściem. – To naprawdę dobre miejsce na zdjęcia – mówi. – Tu historia robi za filtr. Wszystko wygląda jak trochę z innej epoki. Normunds, mężczyzna w średnim wieku, mówi z niechęcią, że to „architektoniczna zgaga po Stalinie”, a jego twarz krzywi się w pełnym niechęci grymasie. Studentka Ausma porównuje budynek do blizny na twarzy miasta – defektu, który psuje dobre pierwsze wrażenie. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby chciano go wyburzyć.Ale są też zaskakująco pozytywne opinie. Właściciel kawiarni serwującej ukraińską kawę mówi z uznaniem, że gdyby wszystkie budynki były tak solidne jak ten, żylibyśmy dziś w dużo stabilniejszych domach. Podkreśla jakość wykonania i trwałość – jego ton nie jest ideologiczny, ale praktyczny. Opowiada o piaskowcach, wysokości sufitów na danych kondygnacjach, o klatkach schodowych i tarasie. To prawdziwy pasjonat architektury per se, w oderwaniu od rysów historycznych budowli.Kwiatek do kożuchaStarsza kobieta, Alda, wspomina Akademię jako coś zabawnego – niepasującego do Rygi, ale jednak mocno z nią związanego. – Pasował tu jak kwiatek do kożucha – mówi z serdecznym przekąsem. Opowiada, że kiedyś często musiała wspinać się po schodach, by dotrzeć do folklorystów mieszkających na piętrze, bo bała się windy – jednej z pierwszych w mieście. Budynek darzy ogromnym sentymentem i uśmiecha się na myśl o swoich wspomnieniach. To dla niej też dawny synonim nowoczesności i prestiżu.Z kolei Lija, która przez całe życie mieszka w kamienicy parę ulic dalej, uważa, że skoro pierwotnie budynek miał być domem dla kołchoźników, to może dziś naprawdę warto by go oddać w ręce współczesnych rolników.– Mogliby tu nocować, kiedy przyjeżdżają na targ do Rygi – sugeruje z lekkim sarkazmem. I dodaje: – Czemu nikt się tak nie burzy o inne budynki, które zasłaniają widok na Starówkę? Też nie pasują i szpecą krajobraz. Są przecież dużo brzydsze niż Akademia.Czytaj też: Doceniono warszawską panoramę. Stolica „mocno wyrośnięta”Pomniki sprzecznych uczućPałace w Warszawie i Rydze to więcej niż ogrom betonu i stal – to pomniki historii, której nie da się wymazać ani przepisać na nowo. Choć wielu wolałoby je zburzyć, to właśnie one przypominają, że przeszłość bywa skomplikowana i pełna sprzeczności, a pamięć o niej nie musi być wygodna ani jednoznaczna.Nie są symbolem triumfu, a świadectwem czasów, które ukształtowały nasze miasta i nas samych. I choć trudno je czasem pokochać, trudno też całkowicie odrzucić – bo odrzucając je, odrzucamy też kawałek siebie.Być może to właśnie w tej niechęci i ambiwalencji tkwi nasza rzeczywista relacja z historią – nie w prostych podziałach na dobre i złe, lecz w ciągłym negocjowaniu tego, co chcemy pamiętać, a o czym wolimy zapomnieć.Pałace pozostaną. A my, czy chcemy, czy nie, będziemy żyć obok nich z pamięcią i ciężarem, ale też z tą dziwną, nie do końca zdefiniowaną bliskością.Zobacz także: Kaowiec i papierosy Wczasowe. Tak w PRL organizowano obywatelom wakacje