Rocznica sowieckiej wywózki. 20 czerwca minęły 84 lata od czwartej fali deportacji Polaków na Syberię. Wiera Tymoszycka, jej córka Zoja i syn Wowa przeżyli gehennę zesłania: ciężką pracę, głód, mrozy. Gdy nadeszła szansa powrotu, list z rodzinnego domu złamał serce Wiery. Córka wsiadła do pociągu sama – z bagażem wspomnień i nadziei. Zoja wysiada z pekaesu za mostem na Orlance. Dalej idzie pieszo. W ręce – materiałowa siatka, w niej chleb. Ten sam co zawsze – z GS-u w Bielsku Podlaskim, najzwyklejszy, ale i tak najlepszy, bo „jest, a wtedy nie było”.Droga biegnie jak dawniej – dwie koleiny i trawa pośrodku. A po obu stronach lipy, w koronach aż huczy od pszczół. Zoja wciąga zapach kwiatów i mimowolnie przypomina, jak z Wową jechali do szkoły. Rześki poranek, ostatni dzień szkoły – zbliżała się siódma, rosa lśniła na jej lakierkach, ale słońce już szło w górę. Wowa w letniej czapce z daszkiem, ona w białej bluzce z rękawkami haftowanymi w różyczki. Była jedyną dziewczyną w gimnazjum z kwiatkami – Wala i Ninka zazdrościły. Gdyby wiedziała, co wtedy mówiły… „Pannica i ruda mysz”. Ale to nieważne. Przy szosie czekało się na samochód Ostasiewicza, Mikienia trąbił zza górki, a Wowa już się zgrywał. Szedł na galantną piłkę do Żyda, „ale jak się wygadasz…” – wołał w biegu, bo auto minęło ich i zatrzymało się kilka metrów dalej. Serwus! – darł się mały Ostasiewicz.Zoja podnosi wzrok. Teraz też idzie tą samą aleją, starsza o siedemdziesiąt lat. Po lewej jej ulubione chabry, po prawej maki – takie same jak wtedy. Zrywa chabry, bo maki tak szybko więdną. Wowa lubił je wszystkie, mówił, że nie ma lepszych kwiatów niż polne. Niosła już kiedyś chleb przez Syberię, ale nigdy taki.„Pamiętasz, Wowa?” – powie za chwilę do brata. – „Jak odkładałeś ze swojej racji kromki chleba na prezent dla mamy na Boże Narodzenie?”.I jak „Maks, twój byk, podchodził pod okno?”.I jeszcze: „Jak mama mówiła, że jak wrócimy, upiecze prawdziwy chleb… a potem płakała”.Zbliża się do domu. Wowa, jak co roku, czeka na ławeczce; w tym miejscu różni ludzie siadywali już od dwóch wieków. Spod nóg wyskakuje kura. Siostra i brat wchodzą do środka, bochenek kładą na stół. Kroją w milczeniu. – „Tort tak nie smakował” – mówi Zoja – „To jedzmy teraz. Na pamiątkę”.Ostatnia noc w NowodworachW przeddzień wywózki, 19 czerwca 1941 roku, Wiera Tymoszycka i jej dzieci – szesnastoletnia Zoja i czternastoletni Włodzimierz, nazywany przez domowników Wową – pracowali na łące i suszyli siano. Był upalny dzień. Do domu wrócili późnym popołudniem. Matka ugotowała ziemniaki ze skwarkami i podała kwaśne mleko z piwnicy. Po kolacji Wowa poszedł spać. Zoja i Wiera siedziały chwilę na ławeczce przed domem. Potem Wiera położyła się. Zoja została przy otwartym oknie.Około dziewiątej wieczorem pod dom podszedł czerwonoarmista – student z Kijowa, podkochiwał się w Zoi i szukając pretekstu, by z nią porozmawiać, kilka dni wcześniej poprosił ją o wypożyczenie książki. Dostał „Annę Kareninę”. Ale tym razem nie przyszedł po lekturę. Przez okno powiedział, że wraca ze sztabu w Hołodach i podsłuchał rozmowę: mają wywieźć ich na Syberię. Uciekł, zanim dziewczyna zdążyła zapytać o szczegóły.Zoja obudziła matkę, Wiera poszła do mieszkającej obok Olgi Antychowicz, ale nie zapadła żadna decyzja. Co mogli zrobić – uciekać, dokąd? Po czwartej nad ranem do drzwi załomotało NKWD. Trzech żołnierzy z karabinami. W domu rozpoczęto rewizję. Pytano o broń. Wiera pokazała zaświadczenie, że dubeltówkę męża, już po jego aresztowaniu, oddała Sowietom. Nie miało to znaczenia. Przeszukano cały pokój. Wszystkie rzeczy wyrzucono z szaf i szuflad.Jeden enkawudzista posadził Wierę za stołem i spisywał zeznanie. Dwaj inni kazali dzieciom się pakować. Zoja i Wowa byli zdezorientowani. W pokoju panował bałagan. Zabrali to, co udało się odnaleźć – trochę ubrań, pościel. Ciężarówka stała pod domem. Rzeczy rzucono na pakę.Przy rewizji obecni byli też działacze sielsowietu – kobieta i mężczyzna z pobliskiej wsi. Stali z boku, nie odzywali się. Zamknęli dom.Wiera wychodziła z mieszkania, kiedy zatrzymała ją Olga. „Na Syberię – załamała ręce – a nawet chustki nie masz” i zalękniona zdjęła własną. Chustka została z Wierą do końca. Gdy samochód ruszył, Zoja zapytała żołnierza, czy może zabrać rower. Enkawudzista nieoczekiwanie kazał się zatrzymać. „Damski czy męski?” – zapytał. Zoja wybrała męski. Rower służył im przez pięć lat. Ciężarówka ruszyła po lipowej alei i po chwili skręciła na szosę. Wiera spojrzała przez ramię. „Już tu nie wrócę”.W sidłach bezkresu20 czerwca 1941 roku, Bielsk Podlaski. Na rampie kolejowej od rana tłok. Płacz, krzyki, dzieci na rękach, zawiniątka, toboły, walizki. Rodziny siedziały w słońcu, nie wiedząc, co je czeka, niepewne, czy transport na Syberię czy wyrok. Dopiero popołudniem podstawiono 60-70 wagonów towarowych. Były to tak zwane tiepłuszki – z dwupiętrowymi pryczami, dwoma zakratowanymi okienkami i dziurą w rogu podłogi pełniącą funkcję latrynyPo godzinie 17 rozpoczął się załadunek. Ludzie, zmęczeni i głodni, wdrapywali się na prycze. W każdym wagonie ponad trzydzieści osób. W jednym z nich Zoja leżała z matką i bratem na jednej pryczy. Przestrzeń była tak ograniczona, „że jeśli ktoś się przewracał, to wszyscy musieli, bo inaczej nie było jak”. Duszne, gorące wnętrze szybko zaczęło cuchnąć potem, ekskrementami i strachem. Zakratowane okienka nie wpuszczały powietrza, a wagony nagrzewały się jak puszka.„Jedziemy całą noc i rano, patrzymy – zapamiętała Zoja – miejscowość”. Ktoś wyjrzał i rozpoznał, że to Hajnówka, transport ujechał ledwie 20 km. Wtedy do okienka podeszła jedna z kobiet i w krzyk: „Toż to moja siostra!”. Mieszkała w Hajnówce i akurat pędziła krowę na pastwisko. Obie machały do siebie, płakały, nie mogąc podejść bliżej. Tyle zostało z pożegnania. To była sobota, 21 czerwca.Następnego dnia, 22 czerwca, eszelon dotarł do Smoleńska. Gdy się zatrzymał, dobiegł odgłos syren i eksplozji. Ludzie na peronie wołali: „Wojna! Niemcy zaatakowali!”. Zesłańcy przez chwilę mieli nadzieję, że transport zostanie zawrócony. Zamiast tego pociąg ruszył szybciej, jakby próbował uciec przed wydarzeniami.Wyżywienie ograniczono do minimum. Co 2-3 dni enkawudziści wypuszczali pod eskortą dwóch mężczyzn z wiadrami – do jednego nalewano wodnistej zupy, tzw. pachłopki, do drugiego – wody do picia. Strażnik dostarczał także 2-3 bochenki chleba na wagon. Dla ponad 30 osób wystarczało na kilka godzin. Niektórzy zesłańcy mieli przy sobie trochę jedzenia z domu, ale zapasy szybko się kończyły. Na stacjach do wagonów podbiegali miejscowi z mlekiem, jajkami. Enkawudziści udawali, że nie widzą i pozwalali na wymianę – jedzenie za odzież, za buty, za coś z biżuterii. „Pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy dostaliśmy chleba i mleka. Jaka to była radość, bo od kilku dni nic się nie jadło” – zapamiętała Zoja.Gdy pytano strażnika, dokąd ich wiozą, odpowiadał krótko: „Tam, gdzie kończą się tory”. I rzeczywiście – 4 lipca 1941 roku eszelon dotarł do Bijska. Dalej już się nie dało pojechać pociągiem. Tam też zesłańcy zostali załadowani na furmanki, tielegi, i powiezieni 100 kilometrów w głąb Ałtaju.Woźnice nie kryli zdziwienia. „Gdzie te grube, polskie pany?” – pytali. Oczekiwali wąsatych mężczyzn w garniturach, obszarników i wyzyskiwaczy. A zobaczyli kobiety, dzieci, starców. Wycieńczonych, przerażonych, głodnych.Piękno i wolność… po syberyjskuPo dwóch dniach jazdy tielegą dotarli do sowchozu katuńskiego, położonego na przedmieściach wsi Aja, w głębi Kraju Ałtajskiego. Zakwaterowano ich w drewnianym domku, w którym zamieszkali wspólnie z rodziną Skrzypkowskich. Jedna izba przypadała na każdą z rodzin. Wnętrze urządzono prowizorycznie – spali na deskach opartych o pnie drzew. Łóżek nie było. Pluskwy, mrówki i inne robactwo wychodziły nocami z każdego zakamarka. Nie było pościeli ani moskitier. Myto się w strumieniach, a brak środków higienicznych nadrabiano popiołem i piaskiem. Wśród dziewcząt nikt nie mówił głośno o miesiączkach – ból i brak podpasek znosiło się w milczeniu.Sceneria wokół sowchozu pozornie nie miała nic wspólnego z zesłaniem. Ośnieżone szczyty widoczne były z każdego miejsca, doliny przecięte dziesiątkami strumieni. Dzieci były zachwycone – pamiętały ten krajobraz przez całe życie. Las pachniał żywicą, powietrze kryształ. Latem rzeka Katuń błyszczała w słońcu jak srebrna wstęga, a zbocza gór pokrywały literalnie dywany kwiatów.Od razu skierowano ich do pracy przy żniwach i sianokosach. Często trzeba było maszerować kilka kilometrów na miejsce pracy. Panował skwar, ale nikomu nie wolno było się zatrzymać. Jedyną ulgą były zimne strumyki – pijano z nich wodę rękami, leżąc na brzuchu. Brakowało wszystkiego, a racje żywnościowe – 300 gramów chleba dziennie dla osób niepracujących, 400 dla pracujących – nie wystarczały. Wiera dzieliła się swoim chlebem z dziećmi, ale już wkrótce sama nie mogła pracować. Zraniła się w nogę i rana okazała się poważna – przecięta tętnica nie chciała się goić i nie wróciła już do pełnej sprawności. Od tego momentu cały ciężar fizycznej pracy spadł na Zoję i Wowę.W sierpniu 1941 roku do sowchozu przyjechali enkawudziści z niezwykłą wiadomością: „Obywatele polscy są zwolnieni”. Powołano się na układ Sikorski-Majski, podpisany w Londynie 30 lipca, a na jego podstawie – na dekret o tzw. „amnestii”, wydany 12 sierpnia. Tymoszyccy, jak pozostali Polacy, dostali tymczasowe zaświadczenie o obywatelstwie polskim, ważne trzy miesiące. W tym czasie powinni byli zgłosić się do ambasady RP w Kujbyszewie (dziś Samara) lub do delegatury w Barnaule oddalonej od ich sowchozu 275 kilometrów, aby wystarać się o stały dokument. Nie mogli jednak prostą drogą wracać do Nowodworów, bo trwała niemiecka ofensywa. Mogliby jechać przez Iran albo Władywostok, ale nie mieli na tyle pieniędzy, żeby zdecydować się na taką podróż. W podobnej sytuacji była większość Polaków na Syberii i w ałtajskich warunkach oznaczało to dalszą pracę w sowchozie i oczekiwanie na lepsze czasy.Pierwsze śniegi – tak wane biełyje muchy – przyszły pod koniec września. Wiera czuła się coraz gorzej, nasiliły się też problemy kardiologiczne. Żyli z dnia na dzień.Biją i katująBijsk nie był azylem, ale dawał szansę przeżycia. Jesienią 1941 roku, po pobycie w sowchozie katuńskim, Tymoszyccy osiedlili się w drewnianym domu przy ul. Gorkiego 130 w dzielnicy Zariecze. Mieszkali w jednym pokoju u gospodyni. W okolicy – wielu Polaków, w tym rodzina Jaruzelskich spod numeru 51. Nieopodal rzeka Bija, łączyła się z Katunią w wielką Ob, a ludzie mówili „Bijsk – tu biją i katują”.Zoja od razu poszła do pracy. Zaczynała od dorywczych robót fizycznych, potem pracowała w kuchni szpitala ewakuowanego z zachodu. Po jego likwidacji ukończyła kurs księgowości i trafiła do biura przedsiębiorstwa Ałtajtorg. Pracowała od rana do wieczora, często bez wolnych dni. Biuro mieściło się po drugiej stronie rzeki – latem przechodziła mostem pontonowym, zimą chodziła po lodzie. Wiosną i jesienią, kiedy lód pękał, przeprawa była niemożliwa. Jej staranność i rzetelność były doceniane – otrzymywała pochwały jako pracownik niezawodny i dokładny.Piętnastoletni Wowa, podjął pracę w zakładzie Mechanlit i niebawem pisała o nim prasa – „Bijskij Raboczij” informował, że „wypełnia normę w 170 proc.”, wspominało go też lokalne radio. W zakładzie awansował i uczył innych. Mimo to Tymoszyckim wciąż nie starczało środków do życia. W mieszkaniu nie było światła elektrycznego. Spało się na żelaznym łóżku i kufrze, między pluskwami, zimą wewnątrz zamarzała woda. Wiera nie mogła pracować, ale szyła i robiła na drutach. Swetry i skarpety przygotowywała z bardzo ciepłej wielbłądziej sierści, którą Wowa zdobywał, handlując z mongolskimi karawanami. Te karawany wędrowały starym handlowym traktem i rozkładały się na obrzeżach miasta. Wowa – jak wspominała Zoja – miał talent do rozmów z Mongołami. Za koszulę dostawał pęk wełny, za pasek – jedzenie. Wracał z niewielkimi, ale cennymi zdobyczami. To był handel z gestem i uśmiechem.Tymoszyccy otrzymali też niewielką działkę za miastem. Sadzenie, pielenie, zbiór – wszystko po pracy. Zoja, wracając z biura, szła kilka kilometrów pieszo, by oporządzić grządki. Zbiory woziła rowerem, który cudem zabrali z Nowodworów.W czerwcu 1943 roku Wowa został powołany do 1. Brygady Artylerii im. Bema. Trafił do zwiadu i przeszedł cały szlak bojowy, aż do Berlina. Nie został ranny. Z Zoją i Wierą wymieniali listy – też z ojcem, który wyszedł z radzieckiej niewoli i mieszkał znów w Nowodworach. Zachowało się wiele z tej korespondencji: Wiera pisała „Drogi mój Mężunieczku!” i kończyła „Kochająca żona Wiera”. Do Wowy na front „Miły, drogi mój Syneczku!”. Zoja w listach do brata pisała „Drogi Wowa” i kończyła „Niech Bóg Cię ocali. Całuję Cię mocno. Kochająca Zoja”.List, który złamał serceWojna się skończyła, a Wiera i Zoja wciąż były na Syberii. Żyły skromnie – pracując, zdobywając jedzenie, przetrzymując zimy i choroby. Wiera słabła. Coraz częściej skarżyła się na serce, miewała duszności, trudniej było jej wstawać z łóżka. Zoja zajmowała się domem, działką, pracą w biurze. Kończyła późno, nieraz szła pieszo przez zamarzniętą rzekę, nieraz z duszą na ramieniu, gdy lód pod nią trzeszczał.Mogły już wracać do Polski – trwała tak zwana dzika repatriacja, potem pojawiła się oficjalna możliwość. Ale konieczny był wyzow, czyli zaproszenie z Polski. Takie dokumenty wysyłali krewni, mężowie, ojcowie. Wiera nie dostała nic. Michał Tymoszycki, jej mąż, mieszkał w Nowodworach. Korespondował z nią i dziećmi, ale kiedy repatriacja stała się już możliwa, nie przysłał dokumentów.Na Początku grudnia 1945 roku przyszedł jednak list. Nadawca – ktoś „życzliwy” – opisał, jak Michał żyje na Podlasiu z inną kobietą. Była to dawna protegowana Wiery. Po lekturze Wiera bardzo się rozchorowała i w nocy z 10 na 11 grudnia zaczęła wzywać córkę. Było za późno na pomoc. Wiera zmarła na zawał. Miała 54 lata.Zoja pochowała matkę na cmentarzu Zariecznym w Bijsku, wśród innych polskich zesłańców. Trzeba było odgarniać śnieg, rozpalać ognisko, by móc rozkopać ziemię. Na pogrzeb przyszło wielu – Polacy, Rosjanie, także milicjanci. Nikt nie przeszkadzał.Po śmierci Wiery formalności przyspieszyły. Zoja jako sierota otrzymała zgodę na powrót. W marcu 1946 roku przygotowywała się do wyjazdu. Tuż przed postanowiła pożegnać się z matką. Cmentarz był po drugiej stronie rzeki, a lód już pękał. Przeszła pieszo, z towarzyszką. Stanęła przy grobie, wzięła garść ziemi. Wróciła z trudem – przez szczeliny, przez śnieg, przez wodę.5 kwietnia 1946 roku wsiadła do pociągu. Na peronie zorganizowano oficjalne pożegnanie – przedstawiciele władz, orkiestra, przemówienia. Wręczono paczki z UNRRA i pozwolono odjechać. W wagonie było ponad trzydzieści osób. Pociąg ruszył. Zoja patrzyła przez okno. Zostawiła za sobą grób matki. Wracała sama.Tekst powstał na podstawie rozmów autorów z ich ukochaną, nieżyjącą już babcią, Zoją Goworską z domu Tymoszycką, a także na podstawie listów Wiery Tymoszyckiej, Zoi Goworskiej i Włodzimierza Tymoszyckiego, zebranych i opracowanych przez wnuka Włodzimierza Tymoszyckiego, Wojciecha Konończuka, w tomie pod jego redakcją i z jego wprowadzeniem: „Z Nowodworów na Ałtaj. Wojenne losy rodziny Tymoszyckich w korespondencji i wspomnieniach (1939-1946)”, Fundacja im. Jana Walentego Węgierskiego, Szczyty‑Nowodwory 2016.2016.