Kto stał za śmiercią Piotra Wojkowa? Z głośników sączą się uspokajające komunikaty, jeszcze pachnie poranną kawą, a już padają strzały. Zginął poseł ZSRR. Czy to zamach? Początek wojny? A może osobista vendetta, której korzenie tkwią głęboko na prowincji? Wtorek, 7 czerwca 1927 roku, godzina dziewiąta rano. Dworzec Główny w Warszawie. W bufecie pachnie kawą, kelnerzy leniwie zerkają na garstkę podróżnych przy stolikach – może trafi się napiwek. Jeszcze kwadrans temu przez halę przetaczały się tłumy śpieszących do pracy, wybrzmiewały gwizdki konduktorów, prychały lokomotywy. Teraz dworzec pogrąża się w ciszy. I właśnie w środku tej martwej godziny, w kłębach pary, wjeżdża międzynarodowy pociąg Berlin-Moskwa.Z wagonu sypialnego wysiada kilkunastu eleganckich mężczyzn. Bagażowi od razu podbiegają, by pomóc z walizkami. Ale nie wszyscy opuszczają pociąg na dobre. Jeden zapala papierosa, rozgląda się po peronie, sprawdza zegarek. To Arkadij Rozengolc – radziecki urzędnik, właśnie wydalony z Londynu za działalność szpiegowską. Wraca do Moskwy przez Berlin i Warszawę. Wyszedł tylko rozprostować kości. Może czeka na kogoś.I rzeczywiście – od strony miasta wchodzi dziarskim krokiem mężczyzna w zielonym, letnim płaszczu i kapeluszu. To Piotr Wojkow, sowiecki dyplomata, oficjalnie reprezentujący ZSRR w Polsce. Omiata wzrokiem peron, dostrzega Rozengolca i unosi rękę w geście powitania. Mężczyźni ściskają się serdecznie, poklepują po plecach. Wojkow wskazuje bar. Do odjazdu zostało czterdzieści minut – idą na kawę.Rozmawiają cicho, jakby nie chcieli zwracać uwagi. Ale ktoś już ich obserwuje.Do bufetu zagląda Borys Kowerda – młodzian o czarnych włosach i poważnym spojrzeniu. Podchodzi do baru, nic nie zamawia. Wymienia kilka słów z kelnerką, która patrzy na niego zalotnie. Kowerda nie odwzajemnia uśmiechu. Wychodzi. Kątem oka jeszcze raz spogląda na Wojkowa i Rozengolca. Kiedy ich mija, zaciska dłoń na ukrytym w kieszeni rewolwerze.Z megafonu słychać komunikat: „Pociąg do Moskwy odjedzie za dziesięć minut”. Sowieci dopijają kawę, Wojkow rzuca kilka monet na blat. Z bufetu wychodzi się wprost na peron. Wagon sypialny stoi nieco dalej. Wojkow obejmuje Rozengolca ramieniem i prowadzi ku drzwiom.I wtedy pada strzał.Wojkow chwyta się za plecy i odwraca. Naprzeciwko niego idzie spokojnym krokiem Kowerda. Drugi strzał – pudło. Trzeci – również. Rozengolc wskakuje między wagony. Wojkow chce dobyć broni, ale nie zdąży nacisnąć spustu. Kula przeszywa mu pierś. Osuwa się na ziemię. Płaszcz ciemnieje od krwi.Świst pary. Krzyk kobiety. Zdezorientowani podróżni cofają się w stronę poczekalni. Ktoś upuszcza walizkę. Ktoś przeklina. Jeszcze nikt nie wie, że właśnie wydarzyło się coś, co ZSRR nazwie za kilka godzin... aktem wojny.Kto zabił i dlaczego? Młody z Podlasia– Nazywam się Borys Kowerda – powiedział spokojnie do pierwszego z policjantów, który dopadł go po strzałach. – Strzelałem do posła sowieckiego.– Szkoda, że nie w Trockiego – mruknął funkcjonariusz.Kowerda nie stawiał oporu. Gdy jak spod ziemi wyrósł fotoreporter, wyciągnął z kieszeni własne zdjęcie.– Weźcie lepiej to. Tu wyglądam porządnie.Zdjęcie obiegło świat jak dzisiejszy hit na Instagramie. Ma na nim dziewiętnaście lat. Ubrany w ciemny garnitur, twarz spokojna, chłopięca. A jednak to właśnie on z zimną determinacją zastrzelił. Kim był ten, który nagle stał się mordercą i bohaterem jednocześnie?Borys Kowerda urodził się w Wilnie w 1907 roku jako syn Supryma (Sofroniusza) i Anny. Ojciec – z pochodzenia prawosławny włościanin – był bardzo zdolny: ukończył szkołę miejską w Bielsku Podlaskim, pracował jako urzędnik bankowy w Wilnie, pisał do białoruskiej prasy i rekrutował do antybolszewickiej organizacji „Zielony Dąb”. Matka, nauczycielka, miała pedagogiczne wyczucie i duchowe ciepło. Mieli troje dzieci.Rodzinnym gniazdem ojca były Kotły – wieś pod Bielskiem Podlaskim. Tam, wśród lasów, wilgotnych łąk i cerkiewnych dzwonów, Borys spędzał wakacje. Można by o nim powiedzieć: „dziecko dawnego świata, wychowane w cieniu ikon i opowieści o carach”.Czytaj też: Oleńka i Michał w drugiej turze… wyborów prawdziwych wartościW 1915 roku, po zajęciu Wilna przez Niemców, Kowerdowie ruszyli w bieżeństwo – ewakuowali się w głąb Rosji i dotarli do Samary. Tam Borys jako dziecko zobaczył, czym jest czerwony terror. Ludzie znikali w nocy. On to zapamiętał.W sądzie matka mówiła potem:– Borys był wrażliwy, cichy. Gdy miał sześć lat, czytałam mu historię Susanina. I powiedział: „Mamo, ja chcę być jak on. Chcę umrzeć za Rosję”.Susanin to legendarny chłop, który zginął, ratując cara przed polskim oddziałem w XVII wieku.Po I wojnie światowej Kowerdowie wrócili do polskiego już Wilna. Borys nie miał polskiego obywatelstwa – posługiwał się paszportem nansenowskim, dokumentem bezpaństwowców. Uczył się w gimnazjach: najpierw białoruskim, później rosyjskim. Dorabiał jako korektor i tłumacz w redakcji antykomunistycznego pisma „Biełaruskaje słowa”.Mentorami Borysa byli Arsień Paulukiewicz – białoruski działacz narodowy, lekarz, publicysta i wydawca oraz Michaił Jakowlew, były oficer białej armii, uczestnik wojny z bolszewikami, konspirator. Obaj byli związani z antykomunistycznym ruchem emigracyjnym w Wilnie.W maju 1927 roku Borys przyjechał do Warszawy. Noc spędził w hotelu „Astoria” przy ulicy Chmielnej, potem przeniósł się na Bugaj 26. Oficjalnie – by starać się o wizę do ZSRR. Gdy mu odmówiono, pozostał. Czekał. Śledził. Szukał Wojkowa. Podobno powtarzał: „Mam swój egzamin do zdania”. Nie rozumiano, co ma na myśli. Aż do 7 czerwca.W jego obronie przed sądem wystąpiło 21 świadków: matka, siostra, dyrektor gimnazjum, prawosławny duchowny, koledzy z klasy. Wszyscy mówili zgodnie: zamknięty w sobie, spokojny, wrażliwy. Głęboko wierzący.– Wyróżniał się tym od innych – mówił batiuszka Dziczkowski. – Nie był papierowym chrześcijaninem.– On nosił w sobie coś wielkiego – dodawał dyrektor szkoły. – Wszyscy to czuli.Piotr Wojkow. Kim był naprawdę?A ofiara? Piotr Łazarewicz Wojkow urodził się w 1888 roku w Kerczu. Ojciec był nauczycielem lub urzędnikiem, wywodzącym się z ukraińskich chłopów, matka – absolwentką żeńskiego instytutu pedagogicznego. W domu czytywano o rosyjskich rewolucjonistach, a młody „Pietruś” szczególnie przejął się losem Andrieja Żelabowa, straconego za udział w zamachu na cara Aleksandra II.Wojkow długo nie zabawił w gimnazjum – za działalność konspiracyjną wyrzucono go z dwóch szkół, po czym cała rodzina przeniosła się do Jałty. Tam wstąpił do Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji i działał w strukturach bojówkarskich. W 1906 roku brał udział w przygotowaniach zamachu na generała Iwana Dumbadzego.Ładunek wybuchł przedwcześnie – dwóch zamachowców zginęło, generał ocalał, Wojkow zdołał uciec.Od 1907 roku studiował w Genewie i Paryżu, utrzymując się z pracy fizycznej. Związał się z Międzynarodówką Socjalistyczną i zbliżył do środowisk leninowskich. W 1917 roku, po rewolucji lutowej, powrócił do Rosji, choć nie w słynnym wagonie z Leninem. Po przewrocie bolszewickim objął funkcje urzędowe w Jekaterynburgu i to z tym epizodem wiąże się jego mroczna legenda.Czytaj też: Putin nieodrodnym uczniem Stalina. Na marginesie profanacji w MiednojeNie uczestniczył bezpośrednio w egzekucji cara Mikołaja II i jego rodziny, ale jako członek Rady Rewolucyjno-Wojskowej Jekaterynburga współdecydował o ich losie. To on zaproponował użycie kwasu siarkowego do zniszczenia zwłok. Jego podpis widnieje pod zamówieniem 11 pudów tej substancji – ponad 180 kilogramów. To wystarczyło, by uznano go za carobójcę. „Kat carskiej rodziny”, „rzeźnik Romanowów” – tak o nim pisano.Po wojnie domowej zrobił karierę w handlu zagranicznym. Zarządzał sowieckimi spółkami eksportowymi, a według niektórych doniesień nadzorował sprzedaż dzieł sztuki i klejnotów z carskich kolekcji – w tym jaj Fabergé. W 1924 roku został ambasadorem, a właściwie – według ówczesnej nomenklatury – posłem ZSRR w Polsce. Był skuteczny: znał język polski, miał uprzejmy sposób bycia i potrafił prowadzić trudne negocjacje. W Warszawie mieszkał przy Nowym Świecie, jeździł służbowym samochodem i był znaną postacią w towarzystwie. Tajemnicą poliszynela była jego słabość do kobiet – często widywano go w stołecznych domach publicznych.Ale dla rosyjskich emigrantów, których w Polsce nie brakowało – i dla chłopaka z Kotłów – jego nazwisko oznaczało jedno: najgorszy ze zbrodniarzy. Carobójca.Czytaj też: Podlasie i psy Sienkiewicza, czyli o miedzę Rzędziana za dalekoProces i kara, której nikt nie chciałSowiecka dyplomacja zareagowała gwałtownie. W Warszawie zginął ich urzędnik najwyższego szczebla. Już kilka godzin po zamachu „Prawda” pisała o akcie wojny, domagając się od Polski bezwzględnej reakcji. W Moskwie ogłoszono żałobę narodową, Czerwoną Armię postawiono w stan gotowości. Nocą z 9 na 10 czerwca 1927 roku, w akcie zemsty, bez sądu rozstrzelano kilkudziesięciu przedstawicieli rosyjskiej arystokracji – ludzi wcześniej aresztowanych lub zatrzymanych.W Warszawie również panowało napięcie. Śledczy przeszukiwali środowisko rosyjskich emigrantów, szukając rzekomego spisku. Aresztowano kilka osób, w tym „generała Wiktorowa”, który okazał się robotnikiem z Piotrkowa noszącym rosyjskie nazwisko. Sprawa nabierała groteskowego wymiaru, więc podjęto decyzję: Borys Kowerda stanie przed sądem doraźnym.Formalnie uznano, że choć Wojkow nie był obywatelem Polski, to jako akredytowany przedstawiciel ZSRR pełnił funkcję publiczną – co dawało podstawę prawną do osądzenia zamachu jako ataku na urzędnika państwowego. Ten pragmatyczny zabieg pozwalał Polsce „zachować twarz” na arenie międzynarodowej.Sala sądowa stała się areną ideologicznej batalii – dyskutowano nie tylko o kulach na dworcu, ale o carach, bolszewikach i śmierci Mikołaja II. Polskie gazety relacjonowały rozprawę z mieszanymi uczuciami; niektóre tytuły nie ukrywały sympatii dla Kowerdy. Dla rosyjskiej emigracji, zwłaszcza środowisk antybolszewickich, był on męczennikiem i bohaterem.Sam Kowerda milczał. Wyprostowany, spokojny, z chłopięcym spojrzeniem, nie szukał litości. Gdy sąd ogłosił wyrok – dożywocie – ani nie płakał, ani nie krzyczał. Dla Moskwy kara była zbyt łagodna, dla niektórych Polaków – za surowa. W rzeczywistości był to kompromis.Borys Kowerda zniknął z publicznej pamięci. W więzieniu spędził dziesięć lat, zwolniono go w czerwcu 1937 roku. Przez chwilę pozostał w Polsce, potem wyjechał – najpierw do Jugosławii, później do Francji, a ostatecznie osiadł w Stanach Zjednoczonych, gdzie dożył późnej starości. Pracował fizycznie, pisał i bywał gościem emigracyjnych spotkań. Według relacji zaprzyjaźnionego z nim duchownego, w 1984 roku, tuż przed śmiercią, miał powiedzieć, że „nie żałuje”.A co z zamordowanym Wojkowem? Spoczął pod murem Kremla – tam, gdzie chowano czołowych rewolucjonistów. Stał się oficjalnym męczennikiem sowieckiego państwa, a jego nazwisko otrzymały szkoły, ulice, fabryki oraz… stacja metra w Moskwie. Dziś, podróżując linią Zamoskworiecką, możemy wysiąść na stacji Wojkowskaja – ciągle przypominającej o postaci Piotra Wojkowa.W cieniu zamachu – tajemnice i spekulacjeW publikacjach sprzed 1989 roku zamach na Piotra Wojkowa traktowano przede wszystkim przez pryzmat dyplomatycznych konsekwencji oraz oficjalnych ustaleń śledztwa, które – mimo ekspresowego tempa przeprowadzenia – uznawano za ostateczne i niepodważalne. Tymczasem analiza źródeł oraz zeznań wskazuje, że sprawa była znacznie bardziej złożona, a oficjalna wersja budzi poważne wątpliwości.Po pierwsze, samo dochodzenie trwało zaledwie osiem dni, a sąd podczas procesu nie dociekał dokładnie okoliczności zamachu, niemal bezkrytycznie akceptując zeznania. Świadkowie potwierdzali jedynie pobyt Kowerdy w Warszawie, jednak nie wyjaśniono, skąd znał on dokładny czas i miejsce pojawienia się Wojkowa na dworcu. Kowerda tłumaczył to znajomością rozkładów jazdy i informacji prasowych, ale badania historyczne nie potwierdzają, by istniały ku temu wiarygodne przesłanki.Po drugie, zeznania Kowerdy oraz późniejsze wspomnienia wskazują na rolę jego wileńskich mentorów. Arsenij Pawlukiewicz miał być pomysłodawcą i inspiratorem akcji. Natomiast Michaił Jakowlew, były oficer carski, odpowiadał za logistykę i dostarczenie broni. Te fakty podważają oficjalną narrację o samotnym zamachowcu i sugerują, że Kowerda mógł działać w ramach szerszej siatki antybolszewickich środowisk, a być może nawet pełnił rolę podwójnego agenta – co było przedmiotem spekulacji wśród historyków.Co więcej, istnieje przypuszczenie, że sowiecki wywiad wojskowy mógł mieć związek z zamachem, a m.in. Pawlukiewicz działał najprawdopodobniej jako podwójny agent. Rodzi to hipotezę, iż atak na Wojkowa mógł być inspirowany przez samą Moskwę – w celu likwidacji zdyskredytowanego dyplomaty lub jako element większej, wciąż nieodgadnionej gry wywiadowczej.Wreszcie, pojawiły się alternatywne tezy dotyczące tożsamości ofiary. Niektórzy badacze sugerują, że to nie Wojkow, lecz jego towarzysz Rosenholc miał być obiektem ataku. Ta hipoteza radykalnie zmienia dotychczasowy obraz wydarzeń i stawia nowe pytania o motywy oraz przebieg zamachu. Czy Kowerda naprawdę działał sam? Czy był tylko narzędziem w rękach wpływowych inspiratorów, których tożsamość wciąż ginie w półcieniach emigracyjnych salonów i wywiadowczych archiwów? Czy zamach, przez lata opisywany jako gest politycznego desperata, był w rzeczywistości efektem chłodnej kalkulacji – może nawet innej niż dotąd przypuszczaliśmy?A może wszystko było jeszcze bardziej przewrotne: nie tylko nie wiemy, kto kazał strzelać – ale nawet nie możemy być pewni, kto miał paść ofiarą strzału.Wobec tylu znaków zapytania jedno wydaje się pewne: historia wciąż nie powiedziała tutaj ostatniego słowa.Na koniec – podlaskie Kotły i dom „ciotecznej babki Borysa Kowerdy”Jego potomek, pan Naumczuk, dziś mieszka w Warszawie, ale latem wraca na swoją wieś. Wakacje spędza w starym, pachnącym drewnem domu – czysto, schludnie, bez telewizora, za to z makatkami i świętymi obrazami na ścianach. To on mówi, że prawdziwe Podlasie jest poza konwencją, poza kliszą: ani Wschód, ani Zachód.Tutaj, w Kotłach pomieszkiwał ten, który w czerwcu 1927 roku zastrzelił w Warszawie radzieckiego posła Piotra Wojkowa – Borys Kowerda. Zapewne wierzył, że działa w imię wyższej sprawiedliwości. W tych lasach i łąkach, gdzie mieszkali jego najbliżsi, mogła dojrzewać ta myśl. Tu podjął zapewne ostateczną decyzję.Naumczuk wskazuje ręką półtora kilometra dalej – na Hryniewicze Duże. A stamtąd pochodził Ignacy Hryniewicki, polski szlachcic i członek Narodnej Woli, który 13 marca 1881 roku w Petersburgu rzucił bombę w cara Aleksandra II. W przeciwieństwie do Żelabowa Hryniewicki wykonał swoje zadanie skutecznie: car zginął. Ignacy stał się drugim w historii Polski, po zabójcach Przemysła II w Rogoźnie w 1296 roku, królobójcą.I oto prawdziwy kryminał i thriller polityczny w jednym – obraz z serca Podlasia przeciętego czwartorzędną drogą. Niech was to jednak nie zmyli – ta drożyna była niegdyś głównym traktem Rzeczpospolitej. Ale to już inna historia.Czytaj też: „Nie pytaj o cenę – wszystko za pensa”. Jak I Rzeczpospolita współtworzyła Leeds?