Marcin Ogdowski o „Operacji Pajęczyna”. Arsenał jądrowy to „polisa” Rosji, gwarantująca nie tylko bezpieczeństwo, ale i bezkarność wielu działań. Wojna w Ukrainie, rewidująca wyobrażenia o możliwościach konwencjonalnej armii Federacji, tylko uwypukliła znaczenie „atomówek”. Jeśli zdamy sobie z tego sprawę – uświadomimy, że broń nuklearna to jedyny atut militarny, który czyni Rosję mocarstwem – zrozumiemy, skąd przerażenie pośród rosyjskich elit po ukraińskim ataku z 1 czerwca br. Z najświeższych ogólnodostępnych danych wynika, że Ukraińcom udało się definitywnie zniszczyć 12 samolotów. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy utrzymuje, że w niedzielnym ataku na rosyjskie lotniska trafiono łącznie 41 maszyn. W przypadku doszczętnie spalonych bombowców sprawa jest prosta – ich wraki są wyraźnie widoczne na zdjęciach satelitarnych. Co do pozostałych 29 samolotów nie trzeba wierzyć Ukraińcom na słowo, ci bowiem publikują coraz to nowe materiały filmowe, realizowane podczas uderzenia. Da się na ich podstawie oszacować skalę ataku, większą niżby to wynikało z potwierdzonych strat.Straty w zasadzie niepoliczalneAle i Rosjanie nie siedzą z założonymi rękoma i poukrywali uszkodzone maszyny. Nie przesądzając o tym, czy było ich 29 czy mniej, wyjaśniam, że chodzi o takie samoloty, których nie udało się spalić. Drony FPV przenoszą małe ładunki, a te, jeśli nie trafią w „czuły punkt” – zbiornik z paliwem lub podwieszoną rakietę – nie muszą wywołać rozległego pożaru. Lecz nawet „drobne” uszkodzenia płatowców będą wymagały napraw, co oznacza, że uszkodzone samoloty zostały wyeliminowane na najbliższe miesiące. Zaś ich remont dodatkowo obciąży zakłady naprawcze, pracujące na pełnych obrotach przy obsłudze mocno eksploatowanej w warunkach wojennych floty samolotów. Tak czy inaczej, mówimy o wielkim ukraińskim sukcesie, zwłaszcza gdy przyjrzymy się rosyjskim stratom. W bazie Ołenja pod Murmańskiem całkowitemu spaleniu uległy cztery bombowce dalekiego zasięgu Tu-95MS oraz samolot transportowy An-12. W bazie Biełyj pod Irkuckiem spopielono trzy Tu-95MS i jeden bombowiec Tu-22M3, ponadto zniszczono prawdopodobnie trzy kolejne Tu-23M3 i uszkodzono jednego Tu-95MS. Z kolei na lotnisku Iwanowo-Siewiernyj w Iwanowie uszkodzeniu ulec miały dwa wyjątkowo cenne samoloty wczesnego ostrzegania A-50. Ukraińcy szacują, że wartość zniszczonego lub uszkodzonego sprzętu przekroczyła 7 mld dolarów. Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z najkosztowniejszą jednostkową stratą tej wojny, co warto odnotować dla porządku, ale z istotnym zastrzeżeniem. Takim mianowicie, że realnie rosyjskie starty są w zasadzie niepoliczalne.Czytaj też: Żaden pojedynczy system broni nie uratuje Ukrainy. Potrzeba czegoś innegoLotnicza ślepoto-głuchotaDlaczego? Do końca maja br. Rosjanie dysponowali nie więcej niż 40 bombowcami Tu-95, z czego tylko połowa była w pełni operacyjna. Reszta robiła za głęboki zapas i rezerwuar części zamiennych. Utrata co najmniej siedmiu „operacyjnych” Tu-95 oznacza poważną redukcję potencjału – o ponad jedną trzecią. Tym dotkliwszą, że Rosja od 30 lat nie produkuje tych samolotów, nie ma więc mowy o zastąpieniu utraconych Tupolewów nowymi egzemplarzami. Podobnie rzecz się ma z Tu-22M3, których wytwarzania zaprzestano w połowie lat 90. Gwoli rzetelności trzeba jednak podkreślić, że utrata „dwudziestek dwójek” boli Rosjan mniej niż pogrom „Niedźwiedzi” (jak w nomenklaturze NATO nazywa się Tu-95). Tu-22M3 to bombowce średniego zasięgu, techniczne zdolne do przenoszenia broni atomowej, ale zasadniczo niebędące częścią jądrowej triady, w skład której wchodzą maszyny dalekiego zasięgu.Idźmy dalej. Uszkodzenie dwóch samolotów wczesnego ostrzegania to cios w oczy i uszy rosyjskiego lotnictwa. W 2022 roku w aktywnej służbie Rosja miała sześć A-50. W zeszłym roku do tej flotylli dołączył kolejny egzemplarz (powstały na bazie starego samolotu poddanego przebudowie i modernizacji). Jednak na skutek działań wojennych w Ukrainie dwa A-50 zostały zestrzelone, dwa uszkodzone. Czasowa eliminacja kolejnych dwóch maszyn oznacza, że rosyjska armia nie jest w stanie zapewnić sobie dozoru lotniczego na właściwym poziomie. Jeśli prawdziwe są informacje, że jeden z poturbowanych wcześniej „rosyjskich AWACS-ów” został naprawiony, w służbie są obecnie dwa „Trzmiele” (nazwa własna A-50), jeśli nie, tylko jeden. A trzeba minimum trzech. Wdrożenie ostatniego A-50 zajęło Rosjanom lata, czyli po niedzielnym ataku czeka ich najpewniej długotrwała lotnicza ślepoto-głuchota.Zdublowanie atomowej ripostyNa razie jest zgryzota. Lotnictwo strategiczne było najsłabszym ogniwem rosyjskiej jądrowej triady, w skład której wchodzą także atomowe okręty podwodne oraz podziemne i naziemne wyrzutnie rakiet dalekiego zasięgu. Po ukraińskim ataku jest ono jeszcze słabsze – obecnie, obok ocalałych z pogromu Tu-95, w jego skład wchodzi nie więcej niż 20 w pełni spawanych Tu-160 (kolejnych dziesięć bombowców tego typu można by stosunkowo szybko przywrócić do służby operacyjnej).Co to oznacza w praktyce? Że Rosja nadal zachowuje dużą zdolność odstraszania, ale w relacji ze swoim głównym przeciwnikiem z „atomowej ligi” – Stanami Zjednoczonymi – weszła w fazę pogłębionej asymetrii, jeśli idzie o możliwości przenoszenia głowic jądrowych. Najogólniej rzecz ujmując, nie dość, że „od zawsze” dysponuje gorszymi samolotami (mierzy się ze skutkami technologicznego zapóźnienia), to teraz fizycznie ma ich mniej niż kilka dni temu (i znacznie mniej niż USA). Tymczasem skuteczność polityki nuklearnego odstraszania opiera się na możliwości wielokrotnego zdublowania atomowej riposty, o co prościej przy zróżnicowanym arsenale. Można to wyrazić tak: „gdy wróg zniszczy nam okręty, wciąż będziemy mieli naziemne wyrzutnie, kiedy i tych zabraknie, zostaną nam samoloty”. Oczywiście ten ciąg można układać w dowolnej konfiguracji, istotą jest konieczność dywersyfikacji uzbrojenia. No więc Rosjanie mają teraz mniej opcji – a ugodowa polityka Donalda Trumpa wcale nie gasi ich nieufności wobec USA.Czytaj też: Stracone szanse na pokój. Ukraina i Rosja naprawdę dużo jeszcze zniosąPróba przejęcia inicjatywyJest więc zgryzota, ale i chęć rewanżu. Putin musi pokazać, że wyciąga konsekwencje z tak zuchwałego ataku. I nie chodzi tylko o zemstę, ale też o zachowanie międzynarodowej pozycji i wiarygodności Rosji, podtrzymanie przekonania o jej mocarstwowej sprawczości. Moskwa zatem odpowie na zafundowaną jej zagładę lotnictwa strategicznego. Nim postaram się odpowiedzieć na pytanie „jak?”, przyjrzyjmy się okolicznościom, w jakich doszło do realizacji operacji „Pajęczyna”. Tuż przed niedzielnym atakiem Rosjanie przygotowywali się do potężnego uderzenia z użyciem bombowców i rakiet. Miało do niego dojść, gdyby zaplanowane na 2 czerwca rozmowy pokojowe w Stambule nie poszły po myśli Moskwy. Putin zamierzał wówczas „zmiękczyć” Ukraińców zmasowanym nalotem. Zebrane w tym celu na lotniskach Biełyj i Ołenja bombowce stały się celem ukraińskich dronów, „Pajęczyna” była więc działaniem wyprzedzającym o skali operacyjnej.Ale nie tylko z tego powodu Ukraińcy zdecydowali się na jej finalizację – motywowały ich też czynniki natury strategicznej. Moskwa do tej pory nie kryła, że zamierza prowadzić dalsze rozmowy z Kijowem z pozycji siły. I stawiać Ukraińcom skrajnie niekorzystne warunki. Ukraina potrzebowała więc asa w rękawie i nim zagrała. Atak na kluczowe elementy potencjału odstraszania Rosji to ukraińska próba przejęcia inicjatywy negocjacyjnej. Komunikat o treści: „zadaliśmy wam dotkliwy cios, możemy zadać kolejny”. Warto przy tym podkreślić samoograniczający się charakter „Pajęczyny”. Mimo iż w bazie Biełyj stały też Tu-160, żaden z nich nie został zaatakowany. I nie był to przypadek, a efekt premedytacji. Dzięki Tu-160 Rosjanie wciąż zachowują ograniczoną, ale jednak jakąś sprawność lotniczej części triady. Ponieśli dotkliwą stratę, jednak zbyt małą, by w ramach riposty sięgać po „ostateczne argumenty” w postaci broni jądrowej. Zwłaszcza że wciąż mają wiele do stracenia – co zaraz wyjaśnię.Co mogą dziennikarze, mogą i agenciNajpierw jednak podkreślmy, że niedzielny atak na rosyjskie bazy przede wszystkim był doskonale zaplanowaną i przeprowadzoną operacją wywiadowczą. Jak przyznają sami Ukraińcy, przygotowywaną przez półtora roku. Wymagająca przerzucenia ludzi i długotrwałych działań pod biznesową przykrywką. Operacja „Pajęczyna” udowadnia, że ukraińskie służby działają w Rosji bardzo aktywnie i potrafią sprostać najtrudniejszym wyzwaniom. Ta ukraińska dyspozycja musi szczególnie niepokoić Putina, zwłaszcza po koszmarnej wpadce, jaką zaliczyły rosyjskie spec-służby. Mam na myśli wyciek danych na temat jednego z najpilniej strzeżonych obiektów w Rosji – bazy w okolicach miasta Jasnyj, gdzie przechowywane są m.in. pociski hipersoniczne Awangard. Na skutek nieroztropności rosyjskich przedsiębiorców przyjmujących zlecenia od ministerstwa obrony, w publicznym obiegu pojawiło się niemal dwa miliony dokumentów, do których dotarli dziennikarze duńskiego portalu „Danwatch” i niemieckiego magazynu „Der Spiegel”.Kosmodrom w pobliżu Jasnyj jest jedną z jedenastu rosyjskich instalacji, z których można odpalać rakiety międzykontynentalne. Obiekt przeszedł w ostatnich latach gruntowną modernizację, co wiązało się z całą serią przetargów. I właśnie dokumentacja przetargowa, nieodpowiednio zabezpieczona, wpadła w ręce dziennikarzy. Dzięki niej możliwe było odtworzenie planu bazy w najdrobniejszych szczegółach, w tym układu podziemnych tuneli. Wśród ujawnionych kilkanaście dni temu danych są też opisy systemów bezpieczeństwa innych baz jądrowych, specyfikacje elektrycznych ogrodzeń, sensorów sejsmicznych i radioaktywnych, specjalnych drzwi odpornych na eksplozje i wielu innych elementów infrastruktury. Słowem, kopalnia wiedzy. Jeśli dostali się do niej dziennikarze, naiwnością byłoby zakładać, że ukraińskie agencje wywiadowcze mają gorsze wyniki. Lepiej przyjąć, że Kijów jest w posiadaniu bardzo szczegółowych informacji o zabezpieczeniach innych kluczowych rosyjskich obiektów jądrowych i nie tylko.Czytaj też: Polacy walczyliby dla kraju? „Opuszczenie strefy wojny to zdrowy rozsądek”Zamrożenie czy eskalacja?Owo założenie nie jest jedynie logicznym i retorycznym zabiegiem. Dwa dni po uderzeniach na lotniska, Służba Bezpieczeństwa Ukrainy dokonała sabotażu na moście krymskim – mimo iż ta instalacja to oczko w głowie Putina i ma ponadstandardową ochronę. W tym ataku nie chodziło o powalenie konstrukcji, a o nadanie kolejnego sygnału. „Możemy was uderzyć w najczulsze punkty, nie znacie dnia i godziny; naprawdę chcecie dalej walczyć?”, mówią Ukraińcy. Nawet jeśli grają va banque, rosyjski dyktator musi poważnie zastanowić się, co dalej. Czy opłaca się kontynuować „spec-operację”? Na szali jest realne zagrożenie utraty resztek lotnictwa strategicznego, być może innych elementów triady oraz definitywne pogrzebanie wizerunku „drugiej armii świata”, ze wszystkimi tego międzynarodowymi konsekwencjami.Tymczasem z badania przeprowadzonego w maju przez niezależne Centrum Lewady wynika, że 64 proc. Rosjan opowiada się za dialogiem pokojowym, co oznacza wzrost o sześć punktów procentowych od marca br. Tylko 28 proc. mieszkańców Federacji popiera kontynuację działań wojennych, co z kolei jest najniższym wynikiem od początku konfliktu. Dla porównania, w maju 2023 roku 48 proc. respondentów uważało, że wojna powinna trwać, a w maju 2024 roku było to 43 proc. Spadki (i wzrosty) są więc wyraźne; na razie trudno ocenić, czy odzwierciedlają trwałą tendencję czy są chwilowe, ale z pewnością mogłyby być pretekstem co najmniej do zamrożenia konfliktu. Czy Putin z niego skorzysta, czy wybierze opcję dalszej eskalacji, licząc, że to Ukraińcy pierwsi „zmiękną”? Wkrótce się przekonamy.