Rosja nie odpuszcza. Mimo zapewnień własnej propagandy, Rosjanie nie zdejmują palca ze spustu. Na froncie wciąż starają się atakować, a od kilkunastu dni znacząco zintensyfikowali uderzenia z powietrza na ukraińskie miasta. Ukraińskim żołnierzom dokuczają bomby szybujące (obok innych zagrożeń rzecz jasna), cywilom drony kamikadze. Niszczenie baz, z których operuje rosyjskie lotnictwo, zarówno te załogowe, jak i bezzałogowe, urasta do rangi priorytetowego wyzwania. Przydatną w jego realizacji mogłaby być broń z Niemiec – lotnicze pociski Taurus. Friedrich Merz, nowy niemiecki kanclerz, jeszcze zanim objął urząd, obiecał Kijowowi dostawy Taurusów. Zapowiadał tym samym odwrót od dotychczasowej polityki władz RFN, które – obawiając się zarzutu eskalacji – powstrzymywały się przed przekazywaniem Ukrainie broni zdolnej razić cele położone setki kilometrów od linii frontu.26 maja Merz ogłosił, że nie ma już żadnych ograniczeń terytorialnych dotyczących użycia zachodnich systemów przeciw Rosji. Kanclerz podkreślił, że jest to stanowisko Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji i USA. „Ukraina może teraz się bronić, na przykład atakując obiekty wojskowe w głębi Federacji”, mówił na antenie jednej z niemieckich telewizji. Eksperci odebrali to jako zapowiedź rychłego transferu Taurusów. O tym, że do niego doszło, przekonamy się post factum, kanclerz bowiem objął tajemnicą zawartość kolejnych pakietów niemieckiej pomocy dla Kijowa.Odskok od frontu i granicyCzym są Taurusy i jakie mają możliwości? To niezwykle precyzyjne rakiety o obniżonym przekroju radarowym (trudno wykrywalne), zaprojektowane do niszczenia punktowych celów umocnionych i instalacji wojskowych. Wyposażone w niemal półtonową głowicę, lecą na odległość 500 km. W ich zasięgu znalazłoby się zatem co najmniej kilkanaście baz, z których operują rosyjskie samoloty i bezzałogowce, gdzie rozmieszczone są również składy amunicji. Przekazanie Taurusów podniosłyby efektywność ukraińskich uderzeń na cele w głębi Federacji, do tej pory realizowane przez łatwe do zestrzelenia i lekkie drony. Jest jednak kilka „ale”.Czytaj też: Największe potrzeby na froncie. Jak Zachód i Polska może pomóc Ukrainie?Po pierwsze, Ukraińcy musieliby uporać się z poważnym wyzwaniem technicznym. Do przenoszenia Taurusów dostosowane są samoloty Tornado, Typhoon, F/A-18 i F-15K, a Ukraina nie dysponuje żadnym z tych modeli. Poza sowieckimi konstrukcjami (jak MiG-29, Su-27, Su-24 czy Su-25) Ukraińcy latają maszynami F-16AM/BM i Mirage 20005-F. Dotąd nie integrowano ich z Taurusami, ale warto pamiętać, że zachodnia amunicja była już dostosowywana do „współpracy” z samolotami wschodniego typu (na przykład brytyjsko-francuskie pociski Storm Shadow/SCALP przenoszone są przez Su-24). Innymi słowy, Ukraińcy i ich partnerzy mają doświadczenie w „zszywaniu” pozornie niekompatybilnych systemów.Po drugie, oddziaływanie Taurusów nie miałoby trwałego charakteru. Gdy w arsenale ukraińskiej armii pojawiły się wspomniane Strom Shadowy oraz amerykańskie ATACMS-y – oba systemy o zasięgu do 300 km – Rosjanie profilaktycznie przebazowali lotnictwo na lotniska położone 400 km od linii frontu. Pojawienie się Taurusów zapewne poskutkowałoby kolejnym „odskokiem”. Oczywiście to też byłaby korzyść, bo im bardziej rosyjskie samoloty oddalą się od Ukrainy, im dłużej potrwa dolot dronów, tym mniejsze będą ich możliwości operacyjne, krótszy efektywny czas misji.Po trzecie wreszcie, Niemcy mogłyby przekazać Ukrainie około 100-150 Taurusów. Dość, by udaremnić kilkadziesiąt nalotów, zadać Rosjanom odczuwalne straty, ale dramatycznie za mało, by odmienić losy wojny.Komfort trwałej dominacjiI ta ostatnia konkluzja dotyczy nie tylko niemieckich rakiet. Ponad trzy lata pełnoskalowej wojny udowodniły, że nie istnieje cudowna broń, której ograniczone zastosowanie przyniosłoby co najmniej długoterminowe skutki. Dominacja Bayraktarów nad polem bitwy trwała kilkanaście dni, Himarsów kilka miesięcy. Wypracowane wówczas przewagi udało się przekuć w chwilowe sukcesy – w drugim przypadku mające nawet postać pokaźnej rekonkwisty zajętych przez Rosjan ziem – ale „dobre” nie trwało długo.Czytaj też: A gdyby Ukraina przegrała? Czarne scenariusze dla Polski...Jedną z cech wojny pozostaje adaptacja i dotyczy to obu stron konfliktu. Adaptacja zaś jest łatwiejsza, gdy przeciwnik nie przytłacza nowym rodzajem broni czy sposobem prowadzenia walki, daje więcej czasu i przestrzeni na wypracowanie taktyk i sposobów reakcji. Historycznie patrząc, tak właśnie było z zachodnim wsparciem dla Ukrainy – sprzętu, który mógłby dać Ukraińcom komfort trwałej technologicznej dominacji, zawsze było za mało. Zbyt często docierał za późno.Przywołanych wcześniej ATACMS-ów Ukraina otrzymała raptem kilkadziesiąt sztuk, w tym momencie nie posiada już żadnej rakiety. Nieco lepiej wyglądały sprawy z pociskami Storm-Shadow/SCALP, ale i w tym przypadku mówimy o łącznych dostawach nie większych niż kilkaset sztuk. Ograniczona podaż dotyczy każdej innej nieco bardziej skomplikowanej technologii, od armato-haubic po samoloty wielozadaniowe.Rosjanie nie przespaliZ czego to wynika? Zachodnia broń jest doskonała, ale i koszmarnie droga – już choćby z tego powodu jej produkcja i zapasy są ograniczone. Wiosną 2022 roku USA przekazały Ukrainie kilkanaście wyrzutni Himars i kilkaset rakiet do nich. Wystarczyło to do złamania rosyjskiej logistyki, a w konsekwencji do pokonania Rosjan na Charkowszczyźnie. A teraz wyobraźmy sobie, że Ukraińcy mieliby dwieście wyrzutni – tyle ile armia USA – i cały ówczesny amerykański zapas rakiet, czyli kilkanaście tysięcy sztuk. Ich użycie, w połączeniu z dostępnym wtedy dla Ukraińców potencjałem, prawdopodobnie przesądziłoby o klęsce armii inwazyjnej. A gdyby dodać do tego niesymboliczną liczbę zachodnich czołgów? Dwie setki myśliwców? Kilkanaście baterii Patriotów?Gdyby, gdyby… O tym, że tak się nie stało, decydowały nie tylko czynniki finansowe. Część najbardziej efektywnych systemów wymaga długotrwałego przeszkolenia. Miesięcy czy nawet lat, gdy mówimy o broni lotniczej. Odrębna kwestia to zaufanie – Ukraińcy nie mieli go „z marszu”, musieli udowodnić nie tylko kompetencje, ale i sojuszniczą wiarygodność. To wszystko ogólnie znane fakty, którym musi towarzyszyć świadomość, że Rosjanie ostatnich trzech lat nie przespali. W różnych momentach konfliktu „podsypiali”, ale generalnie wyciągnęli mnóstwo wniosków. Zaadaptowali się. I dziś są w stanie rzucić na front kilkadziesiąt tysięcy dronów FPV miesięcznie, wyprodukować 500 bezzałogowców typu Szahed tygodniowo. Wysublimowane zachodnie uzbrojenie nie jest w stanie sobie z takim zagrożeniem poradzić. Nie w ilościach i liczbach, w jakich dysponuje nim Ukraina.Przegrana sprawa? Nie, jeśli Zachód pomoże Ukraińcom zbudować większe zdolności WRE (walki radio-elektronicznej). Nad Dnieprem uczą się na co dzień, jak zagłuszać rosyjskie drony, lecz do stworzenia szczelniejszych „kopuł” zwyczajnie brakuje pieniędzy. Ukraina musi też posiąść zdolność do niszczenia rosyjskich fabryk zbrojeniowych. Tych na naprawdę głębokich tyłach, gdzie teraz w najlepszym razie przedzierają się pojedyncze ukraińskie drony, zbyt małe, by wyrządzić poważne szkody. Tam muszą dolatywać ukraińskie rakiety i niszczyć zagrożenia „w zarodku” mocą półtonowych głowic. Raz za razem, by Rosjanie nie zdołali odbudować możliwości produkcyjnych. Tu też potrzebne jest głównie finansowe wsparcie Zachodu, wszak technologię Ukraińcy już mają.Czytaj też: „Operacja kurska” – przyniosła Ukraińcom więcej strat czy korzyści?