Chcieliśmy literatury, trafiliśmy na rzeczywistość. Chcieliśmy literatury, trafiliśmy na rzeczywistość – i to dosłownie. Na Podlasiu poszczuł nas psami Sienkiewicz. Henryk Sienkiewicz. Z miedzy, spod gruszy, zza pleców Rzędziana. Bo tu literatura wciąż żyje. I gryzie. Powitanie z motyczką– Dzień dobry...Starsza kobieta pieliła na szeroko rozstawionych nogach, ale kiedy zatrzymaliśmy się, odłożyła motyczkę, podniosła głowę i patrzy, jak wysiadamy z samochodu.– A dobry – odpowiada teraz ze śpiewnym „o”.Przyjechaliśmy szukać śladów sprzed półtora wieku, więc interesują nas duchy i to po dwakroć, bo duchy dotyczące literatury, w której opowiedziano historię sprzed 4 wieków, więc jakoś niezręcznie o to wypytywać żywych.– Sienkiewicz to opisywał w „Ogniem i mieczem” – kreślę ręką półkole, w nadziei, że tak uda się nawiązać rozmowę – słyszała pani coś o tym?– Słyszała, czytała – kobieta wspiera się na motyczce – u nas to pierwsza książka od maleńkości. A wy pewnie szukacie miedzy Rzędziana, jak mi się widzi.– Tak, dokładnie… – przytakuję i czuję, że atmosfera odkrycia, jaka nam towarzyszyły, rozwiewa się.– Ot, niedawno byli z uniwersytetu, też szukali – dodaje kobieta.– Z Warszawy? – dopytuję, choć wcale nie chcę tego wiedzieć.– Nie, od nas, z Białegostoku – wskazuje motyczką wzniesienie po drugiej stronie drogi – O tam ta miedza, co ją pan Sienkiewicz opisał.Czytaj też: „Nie pytaj o cenę - wszystko za pensa”. Jak I Rzeczpospolita współtworzyła Leeds? Odwracamy się jak na rozkaz i patrzymy na dwie przecinki biegnące przez pole oraz trzecią, obrośniętą drzewami i bielejący dom w oddali.– Tam o – kobieta precyzuje, bo widzi, że nie możemy się zdecydować, o którą chodzi – a tam o, po lewej ponoć rosła grusza, co pisał, że się o nią procesowali.Dziękujemy, zaskoczeni, że tak szybko poszło. Wsiadamy do samochodu i polną drogą, koleinami wyjeżdżonymi przez traktor z wozem, wolniutko jedziemy w stronę słynnej miedzy.Z Warszawy do JeżewaPrzyjechaliśmy tu z Warszawy dwupasmową S8. Nie było dużego ruchu i te 160 km zajęło nam niespełna dwie godziny. 145 lat temu Henryk Sienkiewicz podróżował koleją Warszawsko-Petersburską. Pociąg był najszybszy, choć i tak z Warszawy do stacji Łapy, gdzie wysiadał, było ponad cztery godziny. Później czekało go jeszcze 20 km bryczką i następne półtorej godziny. Potrzebował więc najmniej sześciu godzin, aby dostać się do podlaskiego Jeżewa; dziś to Jeżewo Stare.Na stacji czekał na niego Zygmunt Gloger, kolega ze studiów, a przy tym całkiem niezły etnograf i historyk. Zaś jego ojciec, Jan, do którego należała posiadłość w Jeżewie, zasłynął jako sadownik i jemu zawdzięczamy wyhodowanie ‘Glogierówki Jeżewskiej’, czyli odmiany „niedużego, ładnego i soczystego jabłuszka”, a przy tym odpornego na mróz. Któż z nas nie jadł glogierówek u babci w sadzie?Czytaj też: Rechrobryzacja – podpowiadamy, jak urozmaicić repolonizacjęTakich wizyt w Jeżewie było co najmniej dwie i podczas tych pobytów Sienkiewicz pracował nad „Ogniem i mieczem”, a w przerwach zwiedzał. Sam o tym nie wspominał w żadnych tekstach, z wyjątkiem jednego reportażu, dotyczącego wyprawy do Białowieży. Ale zachowała się korespondencja Zygmunta Glogera do żony i tam znajdziemy potwierdzenie obecności pisarza. Jest to wspomnienie wspólnej jazdy konnej do nieodległej wsi Waniewo, gdzie i dziś znajdują się ślady zamczyska Radziwiłłów z XVI w. Tam również można podziwiać niesamowite rozlewiska Narwi i kto wie, czy zapamiętane widoki przyrody, a zwłaszcza meandrującej wśród trzcin rzeki, nie były bezpośrednią inspiracją do napisania scen opowiadających ucieczkę Skrzetuskiego z Zbaraża. Sienkiewicz znał historię prawdziwego Skrzetuskiego, wiedział, że wydostał się z oblężonego zamku w przebraniu, ale w „Ogniem i mieczem” kazał swojemu bohaterowi spróbować innego sposobu i przedzierać się rzeką, wśród trzcin, rozlewiskami. Wypisz wymaluj jak w Waniewie. Sienkiewicz i Gloger jeździli też do pobliskiego Tykocina, który również znalazł się w powieści. Jednak najczęściej pisarz szwendał się wokół Jeżewa.O tym, jak Sienkiewicz urodził postaćPodczas jednej z takich wędrówek mógł trafić do oddalonych od Jeżewa o 8 km Rzędzian. Jechał bryczką, choć pewności mieć nie możemy. A jeśli tak, powoził sam czy miał woźnicę? To jak się zdaje, mniej ważne szczegóły. Trafił do niewielkiej wsi. Początek jesieni – wiadomo, że Sienkiewicz we wrześniu 1882 r. był na Podlasiu i właśnie gościł w Jeżewie. Jeszcze zielono, żółcą się tylko rżyska, nisko – szare niebo, zbiera się na deszcz. Pisarz kręci się bez celu, patrzy, co robią ludzie na podwórzach. Nagle słyszy podniesione głosy. Rozgląda się, słucha, dobiegają z oddali, z pola na wzgórzu. Podjeżdża bliżej, a tam kłótnia… „o gruszę, co na miedzy stoi i w połowie nad Jaworskich gruntami, a w połowie nad naszymi ma gałęzie. Owóż jak ją Jaworscy trzęsą, to i nasze gruszki opadają, a dużo idzie na miedzę. Oni tedy powiadają, że te, co na miedzy leżą, to ich, a my…”.Tak przeniósł tę scenę do „Ogniem i mieczem”. Mógł wtedy też wpaść na pomysł postaci, której dał nazwisko od wsi, czyniąc go Rzędzianem. Zapewne miał już wizję głównego bohatera, Skrzetuskiego, ale ten wydał mu się zbyt doskonały, zbyt pomnikowy i tym samym ciężkostrawny. Sienkiewicz był wybitnym konstruktorem opowieści i potrzebował przeciwwagi, czyli postaci, która by była przeciwieństwem Skrzetuskiego, a przy tym budziłaby sympatie. Dodał więc – niczym do Don Kichota Sanczo Pansę – do Skrzetuskiego „pacholika Rzędziana, szlachcica chodaczkowego z Podlasia, lat szesnastu, ale franta kutego na cztery nogi, z którym niejeden stary wyga nie mógł iść o lepsze”. I najwyraźniej sam, jako autor, go polubił, bo uczynił trzecią, najbardziej rozgadaną postacią „Ogniem i mieczem”. Najwięcej w powieści mówi – co nie jest niespodzianką – Zagłoba, aż 30 proc. wszystkich kwestii dialogowych. Trzy razy mniej – 10,7 proc. – przypada Skrzetuskiemu. Rzędzian zamyka podium z wynikiem 6,76 proc. i na czwarte miejsce spycha nie byle kogo, bo Małego Rycerza, czyli Wołodyjowskiego, do którego w „Ogniem i mieczem” należy 6,63 proc. wszystkich dialogów.I tak Rzędzian, choć zrodzony z podlaskiej miedzy i literackiej potrzeby kontrastu, wyrósł na postać pełnokrwistą – żywszą niż wielu historycznych bohaterów Sienkiewiczyzny.Z Placu Rzędziana skręcamy w ulicę SkrzetuskiegoPowie ktoś – i co z tego, co nas dziś obchodzi Sienkiewicz? Maturzystów – może jeszcze, ale resztę – nic a nic.To nie do końca prawda. Przykładem choćby nasz Rzędzian. Bryluje w „Ogniem i mieczem”, ale pojawia się również w „Potopie”. Tam już jako nieco starszy, dwudziestokilkuletni jegomość, który zdążył się wzbogacić i dorobić tytułu „starosty z Wąsoszy”. Sam Wąsosz – w tej powieści – to nie epizod, lecz miasto królewskie i miejsce akcji z prawdziwego zdarzenia. Dziś jednak Wąsosz nie może się poszczycić statusem miasta, bo pod koniec XIX w. został zdegradowany do rangi wsi i tak już pozostało. Czy Sienkiewicz dotarł tu razem z Glogerem? Trudno orzec. Wiadomo, że był w Rzędzianach – ale czy zajrzał i na ziemię wiską do Wąsosza, oddalonego od Jeżewa o 80 km – na to nie ma dowodów.Pewne jest natomiast to, że do samego Wąsosza dotarła Sienkiewiczowska legenda. I że jego literatura zostawiła ślad wyraźniejszy niż niejeden dokument. Bo oto w samym centrum rozciąga się plac – zielony skwer w miejscu dawnego rynku. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. A jednak – nosi on nazwę Placu Rzędziana. Trudno o bardziej wymowny przykład na to, że fikcja potrafi przetrwać rzeczywistość.Rzędzian dorobił się tu statusu lokalnego patrona. I to nie tylko dlatego, że w „Potopie” przedstawia się dumnie jako „starosta z Wąsoszy”. W pobliskim, niewielkim kościele – przez miejscowych zwanym klasztorkiem – krąży inna osobliwa opowieść. Miejscowa legenda głosi, że w podziemiach tej świątyni spoczywają szczątki… „rycerza Rzędziana z Wąsoszy”. Krypta jest dziś niedostępna, ponoć zamurowana, ale sama historia wciąż żyje w pamięci. Przy czym badacze nie potwierdzają, aby taka postać była z tymi ziemiami związana.Czytaj też: W cieniu „dziadka Hitlera”. Lecimy śladami BaumanaZadziwiające, jak powieściowy szelma, stworzony przez Sienkiewicza, wyrósł na bohatera lokalnej mitologii. W literaturze był postacią drugiego planu – tu awansował do rangi symbolu.Piwo z ZagłobąI bynajmniej nie jest to przypadek odosobniony, że w XXI w. Sienkiewiczowskie opowieści wciąż żyją – nie tylko w lekturach, ale też w języku, pamięci i skojarzeniach ludzi. Niekiedy tak mocno, że aż trudno odróżnić fikcję od faktu. Dobrym przykładem – choć z innego województwa – jest niewielka Końskowola na Lubelszczyźnie.To właśnie tu, wedle fabuły „Ogniem i mieczem”, trafiają dwaj najbardziej rozpoznawalni bohaterowie „Trylogii” – Onufry Zagłoba i Michał Wołodyjowski. Jest jesień 1648 r., wracają z Warszawy i zatrzymują się w drodze do Zamościa. W Końskowoli, wówczas znanym ośrodku handlu zbożem, odnajdują zajazd i – ku własnemu zdumieniu – spotykają tam wielkoluda, Longinusa Podbipiętę. Przy wspólnym stole, jak to u Sienkiewicza, pojawia się grzane piwo. Już po pierwszym łyku Zagłoba nie owija w bawełnę: „bardzo też liche piwsko w tej Końskowoli!”.Słowa te – choć zmyślone – zapisały się w lokalnej pamięci trwale. Do tego stopnia, że w oficjalnej strategii promocyjnej Gminy Końskowola z 2014 r., zapytani o znane postacie związane z miejscowością, mieszkańcy – obok wójta – najczęściej wymieniali… Zagłobę. Trudno o lepszy dowód na to, że twórczość Sienkiewicza nadal jest czymś na podorędziu. Sięgamy po nią nieświadomie, jak po zakorzeniony mit. Jej bohaterowie funkcjonują obok realnych postaci historycznych – jakby naprawdę stąd pochodzili.A przecież, jak zauważa Marcin J. Szymański w książce „Polskie piwo. Biografia”, Końskowola miała własny browar i warzono tam całkiem przyzwoite trunki. Widać literacki smak Zagłoby był bardziej wybredny.O jedną miedzę za dalekoJedziemy zatem pełni nadziei, że uda się nam stanąć na miedzy, tam gdzie rosła – bo pewnie już jej nie ma – słynna grusza niezgody, o którą spierała się rodzina Rzędziana z Jaworskimi. – Jak płot między Kargulami i Pawlakami – mówimy do siebie – a nuż właśnie to było inspiracją scenarzysty „Samych swoich”, Andrzeja Mularczyka.Droga robi się grząska, padał niedawno deszcz, nie jesteśmy traktorem i boimy się, że się zakopiemy. Zatrzymujemy się. Jakieś sto metrów dalej zza drzew prześwitują zabudowania. Za nimi powinna być miedza…Trzaśnięcie drzwi usłyszały psy, najpierw zabrzmiał jeden, zachrypnięty głos, a po chwili drugi, jakby żywszy, ale za to cieńszy. Przyjechaliśmy tu z dziećmi i nie będziemy ryzykować. One i Andrzej wracają do samochodu, a ja pójdę sama.– Znam się trochę na psach – powtarzam sobie – miałam różne psiaki, jakoś sobie poradzę.Szczekanie się wzmaga. Widzę już piętrowy, biały, murowany dom, obok metalowy wóz i maszyny rolnicze. Nie ma płotu, za to stoją przede mną trzy psy. Ani duże, ani małe, ot wiejskie burki.– Dzień dobry! – wołam.Psy odpowiadają zajadle „hau!” i „wrrrr!”.– Halo! – wołam i robię kilka kroków do przodu, ale powoli ogarnia mnie strach. Więc nie odwracam się, zaczynam się cofać. Psy do przodu. Z boku leży gałąź, biorę ją, macham. Ale one nie dają za wygraną, ujadają i podążają za mną. Droga do samochodu dłuży się w nieskończoność, ale w końcu docieram. Odrzucam gałąź i wskakuję do środka. Psy jakby na to tylko czekały, podbiegają od razy i skaczą wokół auta. Zza szyb widzimy ich rozeźlone pyski i w takiej asyście dojeżdżamy do szosy.– Na tej miedzy warują trzy burki i pamięć po Rzędzianie – śmiejemy się bezpieczni.