Marcin Ogdowski dla TVP.Info. Przekonanie, że na wojnie powinni walczyć wszyscy, jakkolwiek powszechne, nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości współczesnych konfliktów zbrojnych. Tak naprawdę walczy niewielki odsetek społeczeństwa. Duża część, owszem, wspiera, ale większość po prostu stara się przeżyć – pisze Marcin Ogdowski w felietonie dla TVP.Info. W styczniu 2023 roku pojechałem do Bachmutu w konwoju humanitarnym. Na przedpolach toczyły się ciężkie boje, większość mieszkańców już dawno uciekła. Ale nie wszyscy chcieli wyjeżdżać – w bombardowanym mieście wciąż żyło około 7 tys. osób, głównie staruszków oraz życiowych pechowców, którym po prostu było wszystko jedno. Wodociągi nie działały, gazu i prądu nie dostarczano. Żywność i inne produkty można było dostać jedynie w punktach wydawania pomocy. Dwa takie miejsca były celem naszej podróży.W Bachmucie rządziła armia – wjazd wymagał zezwolenia zmilitaryzowanej administracji, konwój poruszał w obstawie wojskowych pojazdów. Żołnierze byli pomocni, nie „robili pod górkę”, ale nie ukrywali, że konwoje – a tych do Bachmutu przyjeżdżało kilka dziennie – dezorganizowały im pracę. „To strefa frontowa, tu nie powinno być żadnych cywili”, słyszałem i trudno było się nie zgodzić z tą argumentacją. Po prawdzie to nie bardzo rozumiałem, dlaczego ukraińskie władze nie egzekwowały przymusu ewakuacji. Nieprzeprowadzona zawczasu, często skutkowała koniecznością wywózki „maruderów” już bezpośrednio spod ognia, co jeszcze bardziej komplikowało wojsku robotę…O czym wspominam, sprowokowany reakcjami na sondaż IBRiS-u dla „Rzeczpospolitej” (opublikowany pod koniec kwietnia br.). Badanych zapytano o to, co zrobiliby w przypadku ataku zbrojnego Rosji na Polskę. I tak 14,1 proc. ankietowanych zdecydowałoby się zmienić wraz z rodziną miejsce zamieszkania i poszukać bezpieczniejszego miejsca w kraju. 18,5 proc. respondentów wybrałoby ucieczkę za granicę. „Co trzeci Polak uciekłby, gdyby w kraju wybuchła wojna!” – krzyczące nagłówki niektórych mediów sugerowały, że taki rozkład deklaracji to dramat.Nic bardziej błędnego! Opuszczenie strefy działań wojennych i terenów przyległych przez zbędne osoby to dowód zdrowego rozsądku (właściwej strategii przerwania, patrząc z jednostkowej perspektywy), ale też działanie pro-obronne. Wojsko na wojnie ma dość zmartwień, by dodatkowo obciążać je koniecznością zapewnienia ochrony i aprowizacji ludności cywilnej. Jeśli ta ma dokąd uciekać – kraj jest dość rozległy, a granice otwarte – lepiej, by z tej opcji skorzystała. I nie, nie trzeba się obawiać, że „uciekną wszyscy i nie będzie komu walczyć”. Ale o tym w dalszej części tekstu.Czytaj też: Rosja po cichu buduje zaplecze przy granicy NATO. „Oczekujemy konfliktu”Podwójna niereprezentatywnośćNim do niej przejdę, przyjrzyjmy się jeszcze badaniu IBRiS dla „Rzeczpospolitej”. Wynika z nich, że w razie wojny z Rosją 10,7 proc. ankietowanych wstąpiłoby na ochotnika do armii. Jedna czwarta zdeklarowała chęć bycia wolontariuszem, na przykład w szpitalu lub organizacji pomocowej. Dokładnie taki sam odsetek osób stwierdził, że „nie będzie nic robić”. 6,7 proc. respondentów wskazała odpowiedź „nie wiem/trudno powiedzieć”.Tuż przed sondażem IBRiS-u opublikowano wyniki innych badań. Centrum Doktryn i Szkolenia Sił Zbrojnych (CDiS SZ) przyjrzało się postawom i wartościom pokolenia „Z”, istotnym w kontekście rekrutacji i służby wojskowej. Badaczom CDiS SZ wyszło, że gdyby wybuchła wojna, 48 proc. Polaków w wieku 18-25 lat zgłosiłaby się do wojska, by wziąć czyny udział w konflikcie. Co czwarty młody (26 proc.) deklarował w takiej sytuacji chęć wyjechania z kraju. Co piąty (19 proc.) udzielałby się w organizacjach charytatywnych i humanitarnych.Celowo zestawiam oba badania. Pierwsze dowodzi jakoby powszechnego wśród Polaków defetyzmu. Drugie z kolei daje powody do optymizmu (że „Zetki” nas obronią). Tymczasem takie stawianie spraw nie ma większego sensu z kilku powodów. Zacznę od technicznego, dotyczącego drugiego z badań. Jako się rzekło, prowadzono je wyłącznie na młodzieży i to w oparciu o specyficzną próbę badawczą – byłych i obecnych uczniów klas mundurowych. Mamy tu zatem do czynienia z „podwójną niereprezentatywnością”, wszak wniosków CDiS SZ nie da się uogólnić na całą populację, ba, nawet nie na całą młodzież.Mediana rezerwistyNo i nie zapominajmy, że obowiązek obrony nie spoczywa wyłącznie na młodych. Jest sytuacją za wszech miar pożądaną, by do służby wojskowej zgłaszali się przede wszystkim 20-parolatkowie, ale taki stan rzeczy dotyczy armii czasu pokoju. W przypadku pełnoskalowej wojny i powszechnej mobilizacji „w kamasze” pójdzie kilkadziesiąt roczników. Spójrzmy na Ukrainę, gdzie średni wiek żołnierza przekracza 40 lat, gdzie dolny próg obowiązkowej mobilizacji ustanowiono najpierw na poziomie 27., a potem 25. roku życia. Wszystko po to, by zachować jak najliczniej i w jak najlepszej kondycji najcenniejszy rezerwuar ludnościowy. Ta sama zależność dotyczyłaby i Polski, również mierzącej się z deficytem demograficznym.A mamy w tym zakresie jeszcze polską specyfikę. 16 lat temu przeszliśmy na model niedużej, zawodowej armii i zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową (ZSW). To oznacza, że najmłodsi absolwenci ZSW mają dziś 37 lat. A musimy pamiętać, że w ostatnich latach obowiązkowej służby do wojska szedł niewielki odsetek męskiej populacji, że masowe szkolenia ustały w latach 90. Stąd bierze się mediana polskiego rezerwisty, która wynosi obecnie… 50 lat. Dopiero powrót do masowych szkoleń sprawi, że ta zacznie się obniżać. Na dziś, gdyby doszło do wojny, w pierwszym rzucie wystawilibyśmy do walki zawodowe wojsko – a mediana żołnierza w służbie czynnej to prawie 40 lat – zaś mobilizacja najpierw objęłaby przede wszystkim wyszkolonych rezerwistów, czyli panów w mocno średnim wieku.Czytaj też: Tyle kosztuje wojna. Rosja wydaje dwa razy więcej niż UkrainaFalujący entuzjazmW takich okolicznościach wyniki pierwszego sondażu – bardziej przekrojowego, niesfokusowanego wyłącznie na młodzieży – mogą niepokoić, ale czy to zasadne czarnowidztwo? Cóż, nie fetyszyzowałbym badań sondażowych, to po pierwsze. Po drugie, postawy ulegają zmianom. W połowie grudnia 2021 roku Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii opublikował wyniki badań, z których wynikało, że 55 proc. Ukraińców jest gotowych stawić opór w wypadku rosyjskiej agresji. Z czego 33 proc. z bronią w ręku, a 22 proc. uczestnicząc w akcjach obywatelskiego sprzeciwu. Reszta albo nie zrobiłaby nic, albo uciekła w bezpieczniejsze rejony kraju lub wyjechała za granicę.Co się wydarzyło później, wiemy – przez pierwsze miesiące „pełnoskalówki” Ukraina miała nadmiar ochotników, z których większość stanowili mężczyźni w wieku 20-35 lat. Potem – na skutek przedłużającej się wojny i wysokich strat – entuzjazm przygasł, a z czasem mieliśmy do czynienia z poważnym kryzysem mobilizacyjnym. Dziś jednak problem niedostatku „siły żywej” można uznać za rozwiązany, choć – gwoli rzetelności – odtwarzanie stanów osobowych ZSU odbywa się głównie poprzez pobór, nie ochotniczy zaciąg. W Polsce zapewne mielibyśmy do czynienia z podobną sytuacją – falującym entuzjazmem i finalną koniecznością oparcia się o przymus poboru.Tylko w co ich uzbroić?Idźmy dalej. Przekonanie, że na wojnie powinni walczyć wszyscy, jakkolwiek powszechne, nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości współczesnych konfliktów zbrojnych. Tak naprawdę walczy niewielki odsetek społeczeństwa. Duża część, owszem, wspiera, ale większość po prostu stara się przeżyć. W tej ostatniej grupie wachlarz postaw jest szeroki – znajdziemy tu i obojętność, i kolaborację. Mężczyzn, którzy dobrowolnie idą do wojska z przyczyn ideologicznych, patriotycznych, jest kilka, bywa że kilkanaście procent. Resztę armii stanowią chłopcy z poboru. A ci, którzy go uniknęli, wcale nie muszą być „tymi złymi”.Czytaj też: Degradacja i zniewaga. Rosyjski generał wraca na frontPaństwo w stanie wojny to ogromny i skomplikowany organizm, który nie składa się wyłącznie z pięści. Jest jeszcze cała reszta niezbędna do jego funkcjonowania. Za żołnierzami na froncie powinna stać odpowiednio wydolna gospodarka, ktoś musi przecież pracować. Załogi zakładów zbrojeniowych to oczywisty element tej układanki, ale spróbujmy wyobrazić sobie wysiłek wojenny bez energetyków (odtwarzających infrastrukturę krytyczną po każdym rosyjskim ataku). Bez kolei. Bez tysięcy mniejszych i większych firm transportowych wspierających wojskową logistykę.I wreszcie argument natury techniczno-organizacyjnej. Teoretycznie Polska mogłyby wystawić i kilkumilionową armię, tylko w co ją uzbroić? Ano właśnie.Skąd wziął się niemiecki fanatyzm?A czy tym zmobilizowanym pod przymusem nie zabrakłoby motywacji? Szukając możliwej odpowiedzi, cofnijmy się w czasie do końca 1944 roku i sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie. Pierwszej niemieckiej wsi, wtedy w Prusach Wschodnich, zajętej przez armię czerwoną. Wedle wciąż popularnej wersji, Rosjanie zamordowały tam 70 kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano, Sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa.Tymczasem ofiar nie było aż tyle – Rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Zwyczajnie je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odbiciu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby Sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”.Stąd między innymi wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością po tym, jak w styczniu 1945 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.Z nami walczyliby tak samoWracając do Nemmersdorfu – Rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.Dlaczego o tym wspominam? Bo historia lubi się powtarzać. Nie da się zrozumieć i wytłumaczyć rosyjsko-ukraińskiej wojny bez zwrócenia należytej uwagi na cechujące ją bestialstwo. Ukraińscy żołnierze również potrafią być okrutni, ale nade wszystko zjawisko to dotyczy armii rosyjskiej, zwłaszcza – co najbardziej tragiczne – jej stosunku do ludności cywilnej. Ta bezduszna bezceremonialność Rosjan okazała się jednym z istotniejszych czynników mobilizujących Ukraińców do walki. Już po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. By dać masom wyobrażenia o niej, nie trzeba było improwizacji, „podkręcania” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło. Żaden żołnierz nie chciałby skazać na nie bliskich i sobie, stąd popularność kalkulacji „albo oni, albo my” i stojąca za tym determinacja.A z nami Rosjanie walczyliby tak samo. Ich bestialstwo zmotywowałoby nawet najbardziej zdeklarowanych pacyfistów…