Burzliwy okres. Miał w jeden dzień zakończyć wojnę w Ukrainie i „uczynić Amerykę znów wielką”. Na razie narobił jednak głównie szumu: spektakularnego, bez precedensu, który odbija się czkawką nawet… pingwinom. Po stu dniach Trumpa u władzy, zasadne wydaje się pytanie: czy w tym szaleństwie jest metoda? Sympatyczne nieloty pewnie jakoś sobie poradzą, ale w wielu innych państwach, w które mniej lub bardziej świadomie uderzył Trump, aż tak beztrosko nie jest. Świetnym przykładem jest choćby Lesotho: stosunkowo mały, biedny kraj, który do USA eksportuje przede wszystkim diamenty i tekstylia, takie jak dżinsy marki Levi’s.Ktoś w administracji uznał, na podstawie nieistniejących danych, że skoro oni obłożyli amerykańskie towary wysokim cłem, to trzeba odpowiedzieć tym samym. I tak, z dnia na dzień, niemal zrujnowano gospodarkę ledwo zipiącego kraju na południu Afryki.O ile innymi Trump przejmować się oczywiście nie musi, o tyle o swoich zadbać powinien. No bo przecież te cła to przede wszystkim dla nich, dla Amerykanów. I co? Gdyby ktoś chciał jakieś błyskotki, albo dżinsy przynajmniej, to musiałby zapłacić o połowę więcej niż dotychczas. Rosnące koszty firmy przesuną przecież na klientów – nie są organizacjami charytatywnymi. Ani wilk syty, ani owca cała, bo gdyby taki stan się utrzymał, to wielkie marki zwiną interes i urządzą sobie „Lesotho” gdzie indziej. A podwyżki wciąż najbardziej zabolą Johna z Detroit i Kate z San Francisco.Żeby nie było: jest w tym wszystkim, z perspektywy nowego-starego prezydenta, jakaś myśl. Władze Lesotho spanikowały i natychmiast zadeklarowały chęć współpracy. „Dzwonią do mnie, całują po tyłku, błagają o litość” – stroszył się Trump, nawiązując do zachowania tego i wielu innych krajów. Jakie wyjście miały Wietnam, Tajlandia i inni? Nie miały, więc grzecznie przepraszały. Sukces? Powód do dumy? Niekoniecznie.„Konsument kupuje produkt z określonym logo, bo ufa marce. Oczywiście może kupić podobny, ale istnieje obawa, że po dwóch tygodniach się rozpadnie. (…) Do niedawna na rynkach finansowych amerykańskie obligacje nie miały sobie równych. Za ich marką stała ich wiarygodność kredytowa i siła dolara. Teraz narażamy tę markę na ryzyko” – tłumaczył niedawno Ken Griffin, jeden z najbardziej hojnych sponsorów Republikanów.Czytaj też: Amerykanie wystawili ocenę Trumpowi. Nie będzie zadowolonyBo im dalej w las, tym mniejsze zaufanie do USA. Gdyby chociaż cyferki w Excelu się zgadzały… No ale nie. Po ogłoszeniu nowych ceł na większość importowanych towarów, rynki akcji, obligacji i dolar amerykański gwałtownie straciły na wartości, a firmy oraz inwestorzy zaczęli obawiać się recesji. Ostatecznie Trump ogłosił 90-dniowe zawieszenie podwyższonych ceł dla większości krajów (z wyjątkiem Chin), pozostawiając „bazowy” poziom 10 proc. na większość importu, a wobec Chin podnosząc taryfy do rekordowych 125 proc. (później 145 proc.).Nie chciał brać żadnej winy na siebie. Wręcz przeciwnie: w swoim stylu żalił się, że biznesmeni „zaczęli trochę panikować” i „wyskakiwać z kolejki” („they were getting a little bit yippy, a little bit afraid”), a on sam obserwował rynek obligacji, który pokazywał oznaki załamania. W oficjalnych komunikatach oraz na Truth Social tłumaczył, że zawieszenie ceł to czas na negocjacje z partnerami handlowymi, a wobec Chin twarda postawa wynika z „braku szacunku, jaki Chiny okazały wobec światowych rynków”.I z tego też szybko się jednak wycofał. Zaledwie kilka dni później ogłoszono, że cła na produkty z Chin zostaną „znacząco obniżone, ale nie staną się zerowe”. Trump zapowiedział z kolei publicznie, że stawki celne „znacznie spadną”, no i że będzie „bardzo miły” dla Chin i nie zamierza prowadzić twardej konfrontacji z prezydentem Xi Jinpingiem.*Prawie sto lat temu, w trakcie wielkiego kryzysu gospodarczego, Franklin D. Roosevelt wymyślił, że „kupi” wyborców nie tylko chwytliwym hasłem, ale i głośną zapowiedzią. Czymś, co trafi do wyobraźni milionów. Wykorzystał radio, stosunkowo nowe wówczas medium, by opowiadać o tym, jak zmieni Amerykę i wyciągnie z trwającej trzeci rok zapaści. Lubił i umiał mówić, więc rodacy słuchali go chętnie. Tym chętniej, że podobał im się plan: „dajcie mi 100 dni i wszystko będzie przepięknie, jak dawniej”.Wybory w 1932 roku wygrał w cuglach, nie dając większych szans Herbertowi Hooverowi. A potem, jak obiecał, przystąpił do działania. Jego „Nowy Ład” – ekonomiści nie mają wątpliwości – tchnął w Stany Zjednoczone nowego ducha. W trudnym czasie zainicjował tzw. interwencjonizm państwowy, usunął Amerykę ze standardu złota i zniósł prohibicję. Niemal każdy pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Kraj wstał z kolan.100 dni. Kamień milowy. Wyśmiewany m.in. przez Baracka Obamę („dużo hałasu o nic”), dla Amerykanów, właśnie z powodu Roosevelta, ma wartość szczególną. Kolejni prezydenci, czy im się to podoba czy nie, po stu dniach stają więc przed wyborcami i opowiadają o tym, co już udało im się osiągnąć, a co osiągną dopiero za chwilę. I o tym, jak to za ich rządów będzie wspaniale.*Trump zrobi to z pozycji historycznej. Historycznie… słabej. Popiera go zaledwie 39 proc. Amerykanów: najmniej, odkąd przeprowadza się podobne badania (a zaczęto w latach 40. ubiegłego wieku, za czasów Harry’ego Trumana).Ci, którzy są zadowoleni z działań prezydenta, przekonują, że „tak trzeba”. Że rewolucja wymaga ofiar, a Trump robi dokładnie to, co obiecał.Ci, którzy są przeciwko, dzielą się na dwie grupy: tych, którzy nie głosowali na Trumpa i byliby przeciwko choćby zakończył wszystkie wojny, no i tych, którzy na niego głosowali i czują się trochę rozczarowani. Bo – wiele na to wskazuje – Trump mało kogo słucha. Ignoruje wcześniejsze ustalenia „gabinetowe”, podejmuje decyzje spontanicznie, przekonuje wszem i wobec, że jest „wielkim negocjatorem” i ponad dane, logikę czy zdrowy rozsądek ufa swojemu mitycznemu instynktowi. Można wierzyć, że wie co robi, ale można też mieć uzasadnione wątpliwości.Zabawa z cłami, która zatrzęsła amerykańską giełdą, to jedna rzecz. Ale było i jest tego przecież więcej.Choćby turystyka. Kanadyjczycy „obrazili się” na Amerykę przez cła. Dumny naród, który do Stanów latał często i gęsto, wybiera teraz inne kierunki. Podobnie Meksykanie: choć tu „duma” ma znaczenie drugorzędne, a decydujący jest strach przed ewentualną deportacją. Nawet Europejczycy trochę się od Ameryki odwrócili: no bo jak to tak, latać do Nowego Jorku i robić sobie zdjęcia przed Empire State Building, gdy Trump brata się z Putinem i zapowiada wojnę handlową? Nie pomagają branży przypadki takie, jak ten, który opisywał „The Guardian”: o Walijce, podróżującej po USA z plecakiem, którą na trzy tygodnie zatrzymano w areszcie. Ludzie boją się upokorzeń i nieprzyjemności. I nie ma co się dziwić.Czytaj też: Trump krytykuje Zełenskiego. „Mam z nim ciężko, on po prostu nie ogarnia”W marcu liczba osób odwiedzających USA spadła o prawie 12 proc. w porównaniu do ubiegłego roku. Jeśli trend utrzyma się przez dwanaście miesięcy, do amerykańskich kas wpłynie 20 miliardów dolarów mniej. To tyle, ile wynosi PKB… Lesotho.Linie lotnicze już teraz zrezygnowały z niektórych połączeń, a ceny lotów do Nowego Jorku czy Los Angeles są rekordowo tanie.Problemem był (jest?) też Elon Musk. Kontrowersyjny miliarder, który w znaczący sposób, nie tylko finansowo, pomógł Trumpowi podczas kampanii, szybko okazał się ciężarem. Przede wszystkim: było go za dużo. Nadmiernie pobudzony, poza kontrolą, myślał, że może robić co mu się tylko podoba: z synem „na barana” stał w Gabinecie Owalnym, odpowiadając na pytania dziennikarzy. Na konferencjach tańczył, skakał, u Javiera Millei biegał po scenie z piłą mechaniczną.Cieszył się jak dziecko, „żył chwilą”, ale wystarczyło kilkanaście dni, by zorientować się, że nie wszystkim się to podoba. Próbował jeszcze odwrócić sytuację, ale akcje jego Tesli leciały na łeb, na szyję. Wciąż jest źle, bardzo źle, ale kryzys udało się chyba opanować. Sam miliarder zapowiedział, że „będzie na DOGE (Departament Efektywności Rządu) poświęcał co najwyżej jeden, dwa dni w tygodniu”. Między styczniem a marcem, tak się wydawało, poświęcał siedem.. I nie pomagał tym ani sobie, ani prezydentowi.A skoro już o mieszkańcach RPA…Zaostrzenie polityki migracyjnej było „konikiem” Trumpa podczas kampanii, okazało się też jedną z najważniejszych kwestii dla wyborców. Kamala Harris i Joe Biden zupełnie pokpili sprawę, więc prezydent miał dość łatwą drogę do tego, by wypaść – przynajmniej na ich tle – jak zbawiciel.Odważne zapowiedzi, liczące deportowanych w milionach, trzeba włożyć między bajki. Rzetelność podejmowanych działań też nie stoi na najwyższym poziomie. Ale faktem jest, że nielegalnych przybyszów jest w USA zdecydowanie mniej. Sporo z nich nawet nie próbuje przedostać się do Stanów, żeby nie wylądować za chwilę w więzieniu w Salwadorze. To sukces Trumpa, choć w wielu granicznych miastach przedsiębiorcy skarżą się, że… brakuje im taniej siły roboczej. Wszystkim dogodzić, wiadomo to nie od dziś, się jednak nie da.*Chaos gospodarczy, spadek nastrojów konsumenckich, wzrost cen, pogorszenie relacji międzynarodowych oraz zarzuty o łamanie praw obywatelskich i pogłębianie podziałów społecznych – to już całkiem sporo jak na 100 dni.Czytaj też: Trump rozczarowany Putinem. „Po prostu mnie zawodzi”A przecież jest też wojna w Ukrainie. Temat, z wielu powodów, Polakom najbliższy. Ile razy Trump przechwalał się, że zakończy ją w dzień? Nawet jeśli „dzień” był figurą retoryczną, to minęło sto – i wciąż nie wydaje się, żeby panował nad sytuacją.Administracja raz coś ustala, innym razem grozi, że się obrazi, a potem znowu ustala. Po głośnej kłótni w Białym Domu, wydawało się, że Trump i Zełenski nigdy już nie podadzą sobie ręki. A potem świat obiegły obrazki z Watykanu…Czytaj też: Negocjacje w sprawie Ukrainy. „Nadchodzący tydzień będzie kluczowy” Co siedzi w głowie Trumpa? Co obiecał Putinowi, a co on obiecał jemu? Tego nie wie nikt.Jeszcze przed rozpoczęciem drugiej kadencji mówiło się, że marzeniem prezydenta jest otrzymanie Pokojowej Nagrody Nobla. Dziś trudno sobie wyobrazić, by – czegokolwiek nie zrobi – miał na nią jakiekolwiek szanse.Ale po fiasku z cłami, po kompromitacji na Grenlandii i wielu innych, mniejszych oraz większych wpadkach, pokój między Rosją a Ukrainą jest mu, choćby z przyczyn wizerunkowych (lub: przede wszystkim), niezbędnie potrzebny.To, co ratuje Trumpa – tu eksperci nie mają wątpliwości – to fakt, że Demokraci osiągnęli historycznie niski poziom. Są bez lidera, bez choćby jednego człowieka, który dawałby nadzieję, że Republikanów można skutecznie punktować. Że można sprawić, by martwili się o kolejne wybory, o utrzymanie władzy.Trump niczym się (jeszcze?) nie przejmuje. I właśnie dlatego jest taki groźny: dla siebie, dla swojego otoczenia, pewnie dla całego świata. Nie ma tylko, niestety, pewności, że wyjdzie z tego coś dobrego.