Przegląd kandydatów na prezydenta. O Rumunii do tej pory mówiło się mało albo wcale. Zmieniły to ubiegłoroczne anulowane wybory prezydenckie, które unaoczniły, jak bardzo Rumuni zmęczeni są klasą polityczną i skłaniają się ku prorosyjskim radykałom. Skąd ta wrogość wobec mainstreamu i dlaczego najpopularniejszym przywódcą nadal jest… obalony ponad 35 lat temu dyktator Nicolae Ceaușescu? O wyborczej układance rozmawiamy z byłym ambasadorem RP w Rumunii Bogumiłem Luftem i ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich Kamilem Całusem. Antysystemowcy – jak sami o sobie lubią mówić – przebojem wdarli się na szczyt rumuńskiej kampanii prezydenckiej. Rumunia. Wybory zainteresowały cały świat Unieważnienie pierwszej tury wyborów prezydenckich w listopadzie 2024 roku i wyrzucenie z wyborczego wyścigu Calina Georgescu nie uspokoiły nastrojów – wręcz przeciwnie: tak w Rumunii, jak i całej Europie, aż po Stany Zjednoczone, wielu obserwatorów zadawało sobie (bądź zadaje nadal) pytanie, czy anulowanie wyborów rzeczywiście było zamachem na demokrację. J.D. Vance, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, w połowie lutego tego roku podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa nie szczędził krytyki pod adresem władz w Bukareszcie. Jak ocenił, jeśli wystarczyło kilkaset tysięcy dolarów na kampanię na TikToku, żeby zachwiać demokracją rumuńską, to ta demokracja „od początku nie była zbyt silna”. O rumuńskim zamieszaniu związanym z wyborami prezydenckimi, kampanią przed ich powtórką zaplanowaną na 4 maja i kandydatami (także tym skreślonym), którzy walczą o głosy Rumunów, rozmawiamy ze znawcami tego kraju: byłym ambasadorem RP w Rumunii i Mołdawii Bogumiłem Luftem oraz ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich Kamilem Całusem. Wniosek jest jeden: Rumuni mówią „dość” Obaj są zgodni: obecna sytuacja pokazuje przede wszystkim, jak bardzo Rumuni wrodzy są wobec establishmentu i całej klasy rządzącej krajem. A także – jak nieprzewidywalna potrafi być rumuńska scena polityczna. – Jeśli chodzi o wszelkie sondaże przedwyborcze, to należy zachować olbrzymią ostrożność, dlatego że w Rumunii są one wyjątkowo mało wiarygodne i sprzeczne. Unaoczniła to zresztą unieważniona pierwsza tura wyborów, gdy na parę dni przed głosowaniem nikt nie przewidywał, że Georgescu zajmie pierwsze miejsce – mówi portalowi TVP Info Bogumił Luft. Zobacz także: Trump cofa kolejną decyzję Bidena. Tym razem oberwali Rumuni Zacznijmy więc od tego, kim jest i czym zawinił ów „czarny koń” (jak okrzyknęły go media, gdy niespodziewanie wygrał listopadowe głosowanie), czyli Calin Georgescu. Nieznany szerzej nacjonalista, przeciwnik Unii Europejskiej i NATO, niekryjący sympatii wobec Władimira Putina, zdobył wówczas 23 procent głosów, choć przedwyborcze sondaże przewidywały jego wynik w okolicy zaledwie 5 proc. Przekręt wyborczy Georgescu Czytaj więcej: Szczegóły przekrętu wyborczego w Rumunii. Majstersztyk, który prawie się udałJak wskazuje, głównym powodem unieważnienia pierwszej tury przez Sąd Konstytucyjny był m.in. zarzut wobec Georgescu dotyczący niedopełnienia określonych wymogów kampanii wyborczej: jasności, przejrzystości, transparentności i wydawania środków. Krótko mówiąc: stosowania nieuczciwej przewagi wobec innych kandydatów. – Georgescu wielokrotnie publicznie deklarował, że jego kampania jest bezkosztowa. To znaczy: pracowali wyłącznie wolontariusze, a on nie wydał żadnego leja. Tymczasem gołym okiem było widoczne, że jego działania wymagały dosyć sporych pieniędzy. Nie przyznawał się ani do tego, że je ma, ani tym bardziej skąd. Co już samo w sobie było poważnym wykroczeniem przeciwko regułom wyborczym – ocenia były dyplomata. Kolejnym z argumentów były ustalenia rumuńskich służb, wskazujące, że w jego kampanii wyborczej w internecie bardzo silnie ingerowały służby rosyjskie. Ale wątpliwości budzi nie tylko kontrowersyjna kampania Georgescu, ale także późniejsze działania Centralnego Biura Wyborczego oraz Sądu Konstytucyjnego, które wpierw anulowały wybory (na kilka dni przed drugą turą, gdy w komisjach za granicą oddano już kilkadziesiąt tysięcy głosów), a później uniemożliwiły ponowny start skrajnie nacjonalistycznego kandydata. Wybory w Rumunii. Sytuacja bez precedensu – Nie chodzi o skreślenie kandydata przed wyborami czy unieważnienie pierwszej tury wyborów, a o unieważnienie całego procesu wyborczego i rozpoczęcie go zupełnie od początku. To jest sytuacja kompletnie bezprecedensowa i w opinii znacznej części komentujących, także w samej Rumunii, potrzebne są naprawdę bardzo poważne dowody. A tych dowodów Rumunia do tej pory nie dostarczyła – zauważa Kamil Całus z Ośrodka Studiów Wschodnich. Jego zdaniem zarzut powtarzany choćby przez rumuński Sąd Konstytucyjny o manipulacji algorytmami w kampanii w mediach społecznościowych, wykorzystywanie fałszywych kont i botów czy opłaconych influencerów budzi poważne wątpliwości. W jego opinii – bez względu na to jak oceniamy sytuację – nie jest to świadectwo sukcesu rumuńskiej demokracji, a raczej opowieść o nieefektywności. – O tym, jak państwo rumuńskie zawiodło. I jak w ostatniej chwili, by uniknąć bardzo kontrowersyjnego wyboru politycznego, zaciągnęło hamulec bezpieczeństwa – dodaje Całus. Czytaj więcej: Zwolennik Putina nie wystartuje. Protesty w Rumunii Największy wygrany wyborczego zamieszania Na wyborczym perturbacjach wygrał przede wszystkim jeden z kandydatów: lider Związku Jedności Rumunów (AUR) George Simion. Po ogłoszeniu decyzji o niedopuszczeniu do powtórzonych wyborów to między innymi właśnie jemu Gorgescu udzielił poparcia. Ale nie jest tak – zauważa Bogumił Luft – że obaj panowie darzą się sympatią. – Można sobie wyobrazić, jak bardzo ekstremalny musi być Georgescu, skoro Simion, przywódca skrajnie prawicowej, powiedziałbym nacjonalistycznej formacji, uznał go za osobę zbyt radykalną, żeby razem się utrzymać i w końcu kilka lat temu wyrzucił Georgescu z partii – przypomina były ambasador. Simion rozegrał jednak tę partię, stosując tak sprytny, jak i ryzykowny manewr: początkowo zapewniając, że startować nie zamierza, ostatecznie jednak, po swoistym „błogosławieństwie” Georgescu, zgłosił swoją kandydaturę w powtórzonych wyborach. Jak wskazuje Kamil Całus, było to o tyle bardzo cyniczne co racjonalne. Wszyscy czekali, czy Donald Trump zareaguje I dodaje, że był tylko jeden moment zawahania: gdy wiceprezydent USA J.D. Vance'a na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa otwarcie skrytykował Bukareszt, a po nim ruszyła cała seria wpisów Elona Muska, gdzie krytykował albo udostępniał posty atakujące instytucje rumuńskie za unieważnienie wyborów. – Wtedy pojawiły się obawy, że pod tymi naciskami rumuńskie sądownictwo się ugnie i postanowi dopuścić Georgescu – dodaje nasz rozmówca. Tak się jednak (z korzyścią dla Simiona) nie stało. George Simion w ostatnich latach wyraźnie ostudził swój antyunijny i antyzachodni zapał. Kiedyś mówił o potrzebie rewizji granic i powrotu do stanu sprzed II wojny światowej, za co m.in. Ukraina uznała go za persona non grata. Dziś łagodzi ton, by z dawnej pozycji radykała, przesunąć się do centrum i jeszcze bardziej rozszerzyć swój elektorat. Największa przegrana O zmęczeniu Rumunów rządzącą klasą polityczną świadczy nie tylko pierwotny wynik Georgescu, ale także drugiej w unieważnionych listopadowych wyborach Eleny Lasconi (ponad 19 procent głosów), kandydatki Związku Ocalenia Rumunii (USR) – partii, która wyrosła z ruchu miejskiego w Bukareszcie o identycznej nazwie i reprezentowała tę „niesystemową” część rumuńskiej sceny politycznej. – W II turze wcale nie byłoby pewne, że wygrałby Georgescu. Mobilizacja elektoratu niechętnego radykałom mogła dać zwycięstwo Lasconi – ocenia Kamil Całus. Zobacz także: Rumuńscy dyplomaci wyrzuceni z Rosji. W tle „absurdalne” zarzuty Dziś to jednak George Simion, a nie Elena Lasconi – według większości sondaży – ma największe szanse na zwycięstwo w I turze. Kim są pozostali kandydaci? To między innymi znany z proeuropejskich poglądów włodarz rumuńskiej stolicy. Od pewnego czasu Dan nie należy już do tej partii, której reprezentantką w wyborach prezydenckich jest wspomniana Elena Lasconi. – W Rumunii Dan postrzegany jest jednoznacznie jako polityk proeuropejski, liberalny, zorientowany na walkę z korupcją i aparatem państwowym przesiąkniętym postkomunistycznym duchem – dodaje Kamil Całus. Kolejna postać to były premier Victor Ponta. – 10 lat temu był obiecującym młodym politykiem, później premierem; bardzo energiczny, dość charyzmatyczny, ale przegrał wybory prezydenckie z Klausem Iohannisem w 2014 roku, co było dość dużą niespodzianką. To jakoś załamało jego karierę, rozstała się z nim Partia Socjaldemokratyczna. Założył własne ugrupowanie i w tej chwili usiłuje wrócić na scenę – opisuje znaną w Rumunii postać były ambasador. Zdaniem Kamila Całusa, Ponta to jedna z najzabawniejszych postaci w całej wyborczej układance: były premier, były kilkukrotny przewodniczący Partii Socjaldemokratycznej, jakby nie patrzeć – człowiekiem „do szpiku mainstreamowy”, który teraz stroi się w piórka antysystemowca. Kandyduje, by „nie przeszkadzać” rządowi W kampanijnym zgiełku od czasu do czasu wybija się również Crin Antonescu. Podobnie jak Victora Pontę ciężko uznać go osobę spoza politycznego mainstreamu. W wyborach prezydenckich reprezentuje koalicję trzech głównych partii rządzących w tej chwili, to znaczy Partii Socjaldemokratycznej, Narodowej Partii Liberalnej oraz Demokratycznego Związku Węgrów w Rumunii. Podobnie uważa Kamil Całus, nazywając Antonescu „kandydatem wyciągniętym z szafy”. – Reprezentant starego układu i to dosłownie, bo ostatnio na rumuńskiej scenie politycznej był aktywny ponad dekadę temu jako jedna z twarzy pierwszej koalicji między wspomnianymi partiami mainstreamowymi – uzupełnia nasz rozmówca. Choć wybory już raptem za kilka dni (pierwsza tura odbędzie się 4 maja, ewentualna druga tura – 18 maja), Rumuni nie mają łatwego wyboru. Zmian na szczycie władzy domagają się od dawna, co potwierdza poparcie nie tyle dla kandydatów skrajnych, ile postaci wyłamujących się poza polityczny mainstream. Czytaj więcej: Kandydat na prezydenta Rumunii chce rozbioru Ukrainy Ilie Bolojan – tymczasowy prezydent nadzieją na przyszłość? Jak ocenia Bogumił Luft, gdyby polityczni decydenci byli mądrzy, to szukaliby kandydata, który przynajmniej w sposób przekonujący może odgrywać rolę osoby spoza mainstreamu. – I taką postacią jest Ilie Bolojan, choć w tej chwili to postać zupełnie abstrakcyjna, bo w wyborach nie startuje – ocenia. Wyjaśnijmy: Bolojan to jeden z liderów rządzącej Narodowej Partii Liberalnej i były burmistrz Oradei, miasta tuż przy granicy z Węgrami, gdzie odniósł spory sukces. W latach 2024-2025 przewodniczący Senatu, a od lutego pełniący obowiązki prezydenta Rumunii. – Oradei jeszcze w latach 90. i później było symbolem miasta strasznie zrujnowanego przez komunę. Wjeżdżając do Rumunii odnajdowało się ją właśnie taką, jak w stereotypach: jeden wielki syf, zdezelowane tramwaje, rozpadające się domy. A Ilie Bolojan zrobił kompletną rewolucję. Teraz to miasto sprawia wrażenie, że wjeżdża się raczej do Szwajcarii niż do Rumunii – opisuje Bogumił Luft. Dlaczego więc „tymczasowy prezydent” Bolojan, który w ostatnim czasie poniekąd przejął kierownictwo w rządzącej Narodowej Partii Liberalnej, nie zdecydował się wystartować w wyborach prezydenckich? Koalicję rządzącą będzie reprezentował dość „nijaki” – jak oceniają nasi rozmówcy – Crin Antonescu. Zdaniem byłego ambasadora Bolojan to postać, która – niezależnie od wyniku najbliższych wyborów – wkrótce odegra dużą rolę. Na czele stary dyktator, czyli problem z rumuńskimi sondażami Jak wyjaśnia Kamil Całus, jeśli spojrzymy na sondaże zaufania do rządu, parlamentu, do tych kluczowych instytucji państwa, to są one naprawdę bardzo niskie. ***Przedwyborcze sondaże prawdopodobnie także teraz – podobnie jak przed listopadowymi wyborami – nie powiedzą nam, na kogo postawią Rumuni. – Obawiam się, że tym razem będziemy do samego końca czekać na rozstrzygnięcie, kto tutaj zagra pierwsze skrzypce – dodaje Bogumił Luft. Pierwsza tura (powtórzonych) wyborów prezydenckich 4 maja.