Ostatnia płyta z Jimem Morrisonem. W sobotę przypada 54. rocznica wydania ostatniego albumu The Doors z udziałem ikonicznego wokalisty Jima Morrisona. Jakie przesłanie niesie ze sobą historia zespołu? Czy ta muzyka przyjęłaby się w dzisiejszym świecie? – Morrison był szamanem sceny, przeprowadzającym rytuał rockowy – mówi w rozmowie z TVP.Info Krzysztof Skiba, lider zespołu Big Cyc. Płyta „L.A. Woman” ukazała się 19 kwietnia 1971. To jedna z dziewięciu pozycji na liście dyskografii studyjnej tej amerykańskiej grupy. Na płycie znajdują się takie kawałki jak „Love Her Madly”, tytułowy „L.A. Woman” czy też największy hit „Riders of the Storm”. Alkohol, dragi, depresja Nagrywanie albumu — mimo pogarszającego się zdrowia, w tym stanów depresyjnych Morrisona, za co odpowiadało ciągłe picie alkoholu i zażywanie narkotyków oraz odejścia producenta — szło świetnie. Kapela od dłuższego czasu nie doświadczyła takiego klimatu w studiu nagraniowym. Teksty piosenek absolutnie nie odstawały od tych z reszty krążków. Morrison w końcu był rockowym poetą, a jego słowa wplecione w akompaniament muzyki często zmuszały do głębszej refleksji, bądź wzbudzały ciarki na ciele. Natomiast głos wokalisty był integralną częścią, kolejnym instrumentem, być może najważniejszym w tej układance. Płyta odbiła się szerokim echem wśród fanów rocka, ale nie tylko, ze względu na niesamowite walory muzyczne. Powodem tego był także fakt, że w lipcu, czyli niecałe trzy miesiące po wydaniu albumu, Jim Morrison zmarł. Kontrowersyjna śmierć Wszystko wskazuje na to, że Morrison przedawkował heroinę w paryskim klubie Rock n’ Roll Circus, po czym został przeniesiony do wanny wypełnioną zimną wodą w swoim mieszkaniu (w taki sposób starano się ratować osoby, które przedawkowały heroinę). Oficjalnie podano jednak, że Morrison zmarł na atak serca w swoim mieszkaniu w Paryżu. W tym czasie w Polsce dorastał przyszły lider formacji Big Cyc Krzysztof Skiba, który powiedział TVP.Info, że muzyka The Doors miała ogromny wpływ na ówczesnych młodych ludzi. – „Doorsi” to absolutna klasyka. Abc rock n’ rolla. W tamtych czasach każdy rockman musiał znać Led Zeppelin, Deep Purple, czy właśnie The Doors. W naszej świadomości takie rzeczy jak osobowość Morrisona, jego poezja, muzyka jako całokształt, były zakotwiczone. Zespół jest absolutnie największą legendą. Jego członkowie Robby Krieger, John Densmore, Ray Manzarek i oczywiście wspomniany już ikoniczny wokalista Jim Morrison, to wybitni artyści, mistrzowie w swoim fachu. Nazwałbym ich również zapałką, która, niestety, tylko na chwilę zaświeciła jasnym płomieniem – ocenił Skiba. Czytaj też: Czytaj też: Dramat legendy rocka. „Głuchnę i ślepnę”Po śmierci Jima, The Doors jako trio Manzarek, Krieger, Densmore nagrali jeszcze trzy płyty pod szyldem grupy. Przy czym „American Prayer” de facto jest z udziałem Morrisona, bo jest to zapis jego wierszy pod podkład zagrany przez resztę członków zespołu. Jednak żadna z tych produkcji nie uzyskała już takiego rozgłosu jak wcześniejsze. „Ojcze? Tak, synu? Chcę Cię zabić” I nie jest to żadnym zaskoczeniem. Miliony fanów identyfikowały się z jego poezją w tekstach. Ale co sprawiło, że z nieśmiałego chłopaka, za jakiego na samym początku formacji uznał go klawiszowiec Ray Manzarek, stał się emanującą energią personą, której muzyka i koncerty wzbudzały lawinę kontrowersji? W pierwszej kolejności trzeba wspomnieć o traumatycznym doświadczeniu z wypadku, który widział mniej więcej w wieku 14 lat. Jadąc z rodzicami autostradą, nastoletni Morrison mijał przewróconą ciężarówkę, a obok niej rannych i powoli umierających Indian. Młody Jim pragnął pomóc, płakał. Rodzice zabronili mu wyjść z samochodu, ale i tak nie posłuchał. Wspominał później, że pochylił się nad jednym z Indian, który – jak się okazało – był szamanem. Wokalista twierdził, że dusza owego szamana wstąpiła w jego ciało, co miało tłumaczyć skłonność do pewnych zachowań i psychodelicznej poezji. Morrison był niezwykle wrażliwy i na jego sztukę wpłynęło wiele wydarzeń. Mocny ślad w psychice zostawiło dzieciństwo. Ojciec Morrisona był admirałem floty Stanów Zjednoczonych, dowodził siłami USA podczas incydentu w Zatoce Tonkińskiej, który był jednym z pretekstów do zaangażowania się USA w wojnę w Wietnamie. Morrison dorastał w tradycyjnym domu – mama, tata, trójka dzieci. Obowiązywały konserwatywne zasady. Ojciec, głowa rodziny, utrzymująca domowników. Mama, gospodyni domowa, która w wychowywała dzieci. I jak przyznawał Morrisson, miała surową rękę. Nic dziwnego, że z domu wyjechał przy najbliższej okazji i trafił na Uniwersytet Kalifornijski w LA. Tam zaczęła się jego przygoda z narkotykami. – Morrison był człowiekiem o osobowości poety. Wrażliwiec, tak można o nim powiedzieć. Mało osób o tym wie, ale pierwsze koncerty dawał odwrócony tyłem do publiczności. Dopiero później zaaklimatyzował się, a swoją rolę na pewno odegrały w tym narkotyki – mówi wokalista Big Cyca. Czytaj też: Taylor Swift znowu na szczycie. Ma kolejny powód do dumyMorrison łamał wszelkie normy społeczne, był uosobieniem rewolucji kulturowej, a jego życie można opisać słowami „sex, drugs and rock n’ roll”. Wybijający się panseksualizm, w tym nagość, pijackie wybryki, zażywanie narkotyków, były częścią sztuki. Za pomocą tych narzędzi wokalista podtrzymywał więź z fanami. Sztandarowym przykładem kontrowersji w tekstach frontmana jest „The end”, wydany na pierwszym krążku grupy „The Doors”. Utwór z początku miał być balladą o miłości, ale Morrison, improwizując na koncertach, cały czas rozwijał ten numer, przez co piosenka nabrała ostatecznie wyjątkowo psychodelicznego wymiaru. „I poszedł korytarzem. Wszedł do pokoju, gdzie mieszkała jego siostra, a potem złożył wizytę swemu bratu i poszedł korytarzem, i doszedł do drzwi, i zajrzał do środka. »Ojcze? Tak, synu? Chcę cię zabić«. Matko, chcę…” – śpiewał Morrison, szokując opinię publiczną. Człowiek renesansu czy dewiant? Każdy, kto słyszał o The Doors, wie, że koncerty nie składały się tylko z rytmicznego brzmienia i śpiewu. Morrison był mistrzem sztuki scenicznej. Pomijając już nawet przykuwającą uwagę odbiorców nagość, wokalista wykonywał na scenie opętańcze ruchy taneczne, improwizował używając zdań uznanych powszechnie za nieakceptowalne, nadając tym jeszcze dodatkowego obrazoburczego wydźwięku. Mistrzostwo pokazał podczas koncertu Live at the Hollywood Bowl w 1968 r. Podczas wykonania „The Unknown Soldier” Robby Krieger wycelował ze swojej gitary do Morrisona, a ten po udawanym wystrzale padł jak rażony piorunem i jak obłąkany kontynuował śpiew. Ale patrząc z drugiej strony, trzeba przyznać, że Morrison był narkomanem i seksoholikiem. Człowiekiem, który jednych inspirował i pobudzał, innych — obrzydzał i demoralizował. Drażnił mieszczuchów – Obie interpretacje jak najbardziej są prawdziwe. Z jednej strony, był prekursorem pewnego rodzaju happeningu scenicznego. Można tutaj przywołać chociażby wielokrotne rozbieranie się na scenie, padanie od strzałów gitary, wypowiadanie słów powszechnie uznanych za niemoralne. Poza tym Morrison nie śpiewał tak jak wszyscy. Gdy znajdował się na scenie, wyzwalał z siebie słowa, tę muzykę, wypluwał je wręcz. Był szamanem sceny, przeprowadzającym rytuał rockowy – przyznał Skiba. – Mówiąc jednak o jego inscenizacjach, warto również wspomnieć, po co właściwie Jimi to robił. Mianowicie, uwielbiał denerwować mieszczuchów. Mieszczuchów siedzących przed telewizorem i zachwycających się, jaka to Ameryka jest wielka. Chciał zwrócić uwagę na to, że wcale tak nie jest. Jak wiemy, trwała wtedy wojna w Wietnamie, Amerykanie zrzucali tony napalmu na wietnamskie wioski, zabijali niewinnych ludzi. Był on innowatorem tego rodzaju sprzeciwu ze sceny – podkreślił. Czytaj też: Jennifer Lopez przyjedzie do Polski. Zagra tylko jeden koncert– Pomimo tego, że Jim był poetą, człowiekiem wielkim, był także narkomanem i alkoholikiem. Zwykłym ćpunem! Alkoholizm w tamtych czasach nie był zdiagnozowany, po prostu jeden mógł wypić więcej, drugi mniej. W przypadku Morrisona był on wielkim problemem. Nie dość, że wpływało to na jego zdrowie, to utrudniał pracę zespołowi. Słuchałem wywiadów z Rayem Manzarkiem po latach, w których wspominał o tym, że ikona potrafiła wielokrotnie pojawić się na nagraniach pijana, czym w sposób znaczny utrudniał nagrywki. Mój syn jest wielkim fanem The Doors, więc któregoś razu wybraliśmy się do Paryża, gdzie zafundował mi wycieczkę szlakami Jima Morrisona. I – ku mojemu zdziwieniu – ostatnia knajpa Morrisona, ta w której zginął, nie była wcale jakoś mocno zaznaczona na mapie miasta. Nie było żadnej tablicy pamiątkowej, nie leciały piosenki Doorsów. Zero! Zwykła knajpa niemająca do zaoferowania nic poza alkoholem – zauważył muzyk. Klub 27 Wśród fanów rocka funkcjonuje określenie zwane „Klubem 27”. Klub zrzesza artystów, którzy odeszli w 27. roku życia. Należą do niego m.in.: Jimi Hendrix, Janis Joplin, Amy Winehouse, Kurt Cobain i oczywiście Jim Morisson. – W „klubie 27’’ Morrison znajduje się z innymi wybitnymi artystami i artystkami. Jedną z nich jest Janis Joplin, z którą wiąże się ciekawa historia. Opowiadała ona kiedyś o tym jak Jim, czyli Bóg ówczesnego seksu, któremu dziewczyny same rzucały się do garderoby, był na nią tak napalony, że biegał za nią po klubie, a ona rzucała w niego butelkami. Janis nie była chętna, jak większość ówczesnych dziewczyn, aczkolwiek pokazuje to jak na Morrisona działały substancje psychoaktywne – stwierdził Skiba. Fenomen i pamięć Po latach, gdy spojrzymy na The Doors chłodnym okiem, możemy stwierdzić, że ich fenomen i zafascynowanie ówczesnej młodzieży (i nie tylko) był spowodowany chęcią oderwania się od klasycznych ról społecznych. Jim Morrison odcisnął ogromne piętno na kulturze, dlatego chciano go naśladować. Przystojny, awanturniczy, postępujący wbrew panującym zasadom. Morrison był po prostu chodzącym przykładem sprzeciwu wobec zastanego świata. Pytanie, czy kontestacja rzeczywistości w jego wydaniu przyjęłaby się współcześnie i znalazła tak ogromny odzew? – Muzyka „Doorsów” na pewno wciąż żyje. Do dziś zdarza mi się gdzieś usłyszeć różne remixy, bądź covery takich piosenek jak „The End” czy „Riders of the Storm” z albumu L.A. Woman. Jedne bardziej mroczne niż oryginały, drugie zaś w zupełnie odmiennym wydaniu. W zespole spotkali się intelektualiści-straceńcy, którym przewodził nieprzewidywalny Morrison. Do dziś tego typu muzyka może kogoś fascynować. Pamięć o Morrisonie jest wieczna, do dziś przecież, gdy młodych ludzi w nowym domu, czy mieszkaniu nie stać jeszcze na piękne obrazy, to na ścianach lądują plakaty nie tylko Marilyn Monroe, czy starych cadillaców, ale także Jima – nie ma wątpliwości Skiba. Życie społeczne się zmienia, a co za tym idzie przeobrażeniom ulegają muzyczne trendy. Nietrudno zauważyć, że rock and roll jest coraz mniej popularny, tym bardziej w tak mistycznej formie jak spod znaku The Doors. Jedno jednak się nie zmienia. Młodzież ma w sobie wrodzoną cechę buntu. Każdy czas i każda generacja znajdzie swojego Jima Morrisona, odpowiadającego na potrzebę wyrażenia zbiorowego sprzeciwu. Zobacz także: Jennifer Lopez liczy na „hollywoodzkie zakończenie”