Rozmowa z Mirosławem Oczkosiem. Mirosław Oczkoś był aktorem, ale jak sam stwierdził „rachunki same się nie zapłacą”. Dlatego wybrał PR i zajął się wizerunkiem. Znany z ciętych i dowcipnych odpowiedzi, za które pokochali go widzowie Kwiatków Polskich. Miał szkolić Jarosława Kaczyńskiego z mowy ciała, ale ostatecznie nikt się nie odezwał. „Pan Kaczyński zrezygnował, a może wcale nie wiedział, że miałby się czegoś uczyć, a może jeszcze zdenerwował się na myśl, że ktoś z jego otoczenia śmiał pomyśleć, że on musi się jeszcze czegoś uczyć. Ale to już tylko moje domysły” - mówi w wywiadzie dla portalu TVP.info dr Oczkoś. Czego jeszcze nikomu o sobie w wywiadzie nie powiedziałeś?Zastanawiam się. Nie udzielam zbyt wielu wywiadów. Mogę powiedzieć na przykład, że kiedyś chciałem zostać marynarzem. Próbowałem nawet złożyć dokumenty do liceum morskiego w Gdyni, ale napotkałem na opór mamy. Nie byłem zresztą najlepszy z przedmiotów ścisłych więc pewnie życie, a raczej nauczyciele szybko by mnie zweryfikowali. Niełatwo się chyba wybić z niedużego miasta w rodzaju Świdnicy.Wszystkie miasta mają swój urok. Każde jest silne czym innym. Jedne słyną z zabytków, inne z oferty kulturalnej a jeszcze inne z urokliwego położenia, ale to ludzie je tworzą i tylko od nas samych zależy, co zabierzemy w naszą dalszą drogę. Żeby być precyzyjnym, urodziłem się w Świdnicy, a mieszkałem i chodziłem do liceum w Strzegomiu. Zresztą do dzisiaj chętnie tam wracam. Co roku wraz z lokalną społecznością, utalentowanymi uczniami Liceum Ogólnokształcącego oraz zawodowymi aktorami wystawiamy w okresie świątecznym przedstawienie charytatywne. Za każdym razem to inna, fascynująca przygoda. Uczyć się od młodych ludzi jest bezcenne. Pamiętam, że już w liceum planowałem zostać reżyserem teatralnym i nawet się do tego przygotowywałem, ale zrezygnowałem, gdy okazało się, że jedyna możliwość studiowania reżyserii to studia podyplomowe. Musiałem więc przedtem jakiś kierunek skończyć, a kolega wymyślił, że spróbujemy zdać na aktorstwo.Zostałeś więc aktorem, zagrałeś w serialach i w filmach. Ale nie zdobyłeś wielkiej popularności. Dopiero teraz wszyscy wiedzą, kto to jest Oczkoś, bo oglądają Cię głównie w telewizji.Nie znam żadnego aktora, który nie chciałby osiągnąć sukcesu. To taka branża, w której pewnym miernikiem właśnie tego sukcesu jest popularność. Zresztą jeszcze z czasów studenckich pamiętam rozmowy o tym, że każdy artysta musi mieć nakarmionego potwora samozadowolenia. Czy zagranie epizodów w serialach przynosi satysfakcję? Jeśli chce się być aktorem przez duże A, to z całą pewnością nie. To zawód, który jest bardzo trudny, wymaga poświęceń, a nawet determinacji. Mnie od zawsze bardziej od grania interesowała reżyseria i może właśnie to, co mocno we mnie siedziało, sprawiło, że tej determinacji u mnie zabrakło. Poszedłem więc inną drogą.Byłeś i jesteś doceniany głównie przez ludzi z poczuciem humoru.Ciekawa teza. Lubię dobry, inteligentny dowcip, niepodany wprost. Wychowałem się m.in. na Kabarecie Starszych Panów. Dowcip w najlepszym wydaniu to prawdziwa sztuka, zabawa z widzem w niedopowiedzenia, a jednak dopowiedziana. Gustaw Holoubek dla mnie był wzorem. Pod tym i innymi względami.Nie znałem blisko Holoubka, chociaż kiedyś w Teatrze Ateneum chciałem pomóc mojej koleżance, żeby dostała się tam na etat i zagraliśmy dwuosobową sztukę wyłącznie dla Holoubka, jedynego naszego widza. Ona nie dostała niestety angażu, natomiast Holoubek powiedział do mnie: No nieźle, nieźle, proszę pana, nieźle! To był taki mój epizod z Holoubkiem. Zresztą nie wiem, czy wybrałbym ten zawód i sztukę tylko dla jednego człowieka. Ale niektórzy starsi aktorzy bardzo mnie lubili, jak choćby Jan Machulski, który był później moim dziekanem. No i Adam Hanuszkiewicz, który też mnie jakoś polubił. Byłem jego asystentem w Teatrze Nowym przy Puławskiej i zawsze mieliśmy dobry kontakt. Złapałem też porozumienie z Józkiem Parą, komisarzem Przygodą z "Vabanku", czy z Tomkiem Zaliwskim, "Magneto" z "Czterech pancernych". Łapałem nić porozumienia zawsze ze starszymi ode mnie.Czytaj też: Katarzyna Dowbor, prezeska Fundacji TVP: Walczę, więc jestemMyślę, że to zależało od Twojego sposobu myślenia i Twojej dorosłości. Pewnie tak. Może nie widzieli we mnie młodego, nieopierzonego chłopaka.A kogo - zdolnego ucznia?Machulski i Hanuszkiewicz mieli w sobie coś, co bardzo mnie ujmowało, a co dziś jest dla mnie ogromną wartością. Mam na myśli szacunek do wszystkich, od portiera po księgową. Zupełnie inaczej jest, gdy o tym mówi ci mama w domu, a co innego zobaczyć taki stosunek u ludzi, którzy mogliby „unosić się nad ziemią”, a jednak dostrzegają nas, zwykłych śmiertelników. Nie rozumiem ludzi, którzy nie szanują pana od kabli czy pani bileterki na przykład. Ale to już świadczy tylko o nich. Nie rozumiesz też więc wielu polityków.Często mnie pytają, czy nie chciałbym się zająć polityką na poważnie. A ja odpowiadam, że w jakimś sensie się nią zajmuję. Nie uprawiam polityki. Rozumiem natomiast i doceniam różne osoby z tego środowiska, ale też wielu nie rozumiem. Wciąż zadziwia mnie fakt, że można osiągnąć sukces w polityce, nic sobą nie reprezentując.A gdyby zwrócił się do Ciebie Jarosław Kaczyński i poprosił o zmianę wizerunku, zwłaszcza po ostatniej kłótni z Giertychem w Sejmie?Mogę zdradzić jedną wieloletnią tajemnicę. Chyba w 2007 lub w 2008 roku odebrałem telefon z pytaniem, czy podjąłbym się pana Kaczyńskiego nauczyć mowy ciała. Zgłupiałem i spytałem: Którego? No, nie prezydenta, odpowiedziano mi, tylko jego brata. Zdziwiłem się i spytałem, czy on by chciał pobierać takie lekcje. Chciałby, chciałby, usłyszałem, po czym zatelefonowano do mnie ponownie, czy się zgadzam. Musielibyśmy porozmawiać bardziej szczegółowo, odpowiedziałem. A potem już się nikt do mnie nie odezwał. Albo znaleziono kogoś innego, albo w ogóle pan Kaczyński zrezygnował, a może wcale nie wiedział, że miałby się czegoś uczyć, a może jeszcze zdenerwował się na myśl, że ktoś z jego otoczenia śmiał pomyśleć, że on musi się jeszcze czegoś uczyć. Ale to już tylko moje domysły. Może się przestraszył. Możliwe. Byłem w grupie młodych ludzi zaproszonych na konsultacje przez Lecha Kaczyńskiego, gdy startował na prezydenta Warszawy. Pamiętam, że opowiadaliśmy mu wtedy, co kto robi. A gdy przyszła moja kolej, powiedziałem, że pierwszą książkę napisałem o mówieniu i że pan minister (wtedy) mógłby poćwiczyć. Wówczas pani z otoczenia pana Lecha odparła, że pan minister niczego nie będzie ćwiczył. Jak nie, to nie. Przestałem chodzić na te konsultacje, bo nie widziałem w tym sensu. Czytaj też: Andrzej Grabowski: Praca jest dla mnie terapią. Męczy mnie wolny czasA jak to się stało, że zainteresowałeś się właśnie mówieniem i poprawną polszczyzną?Miałem trochę szczęścia, jak to w życiu bywa. Gdy dostałem się do filmówki w Łodzi (za drugim podejściem, bo najpierw do szkoły teatralnej w Warszawie się nie dostałem) ten przedmiot był bardzo eksploatowany, zresztą słusznie. Cały tydzień mieliśmy zajęcia indywidualne, a w sobotę grupowe. Studenci unikali tych zajęć. Ale ja byłem pozytywnie nastawiony do dykcji, dzięki panu Kazimierzowi Gawędzie. I wiedziałem o wymowie dużo więcej niż moi koledzy. Gdy oni uciekali, to ja zostawałem i korzystałem z nauk trzech różnych pedagogów. A potem jakoś tak wyszło, że zgłosił się do mnie psycholog z Wrocławia, mój kolega zresztą, pytając, czy nie poprowadziłbym zajęć z dykcji i wymowy. A dla kogo? "No dla handlowców przez telefon". Ale ja się na tym nie znam. A on na to: Ja cię poprowadzę, tylko żebyś mi te problemy dykcyjne naświetlił. No i tak się to zaczęło.To były zajęcia dla namawiaczy przez telefon?Powiedziałbym, że dla telesprzedawców. Pamiętam, że była to firma, która sprzedawała wszystko od grzebienia do suszarki, a potem, gdy już kończyłem studia, powstawały prywatne radia - Zetka, RMF i Radio Manhattan w Łodzi. Nagrywałem reklamy i uczyłem serwisowców czytać informacje. Można było poszaleć. To uwolniło także we mnie moce twórcze. Zresztą do dziś, potrafię wysłuchać w reklamie niezłe kwiatki. No właśnie, kwiatki polskie. Nie da się ukryć. Wrócę jeszcze do mistrza Hanuszkiewicza, który miał pozytywnego fioła na punkcie dobrego mówienia. I strasznie tym gnębił ludzi. Po pierwsze, żeby mężczyźni mówili niżej, niżej i niżej. I żeby używali takiej prawdziwej polszczyzny. A ja jako jego asystent spędzałem z nim prawie 24 godziny na dobę, więc musiałem nauczyć się pięknie mówić, żeby mnie nie sztorcował. Wiadomo, że ludzie uczą się ze słuchu.A jak mówiono u Ciebie w domu?Bardzo dobrze. Niektórzy twierdzą, że po tacie odziedziczyłem tembr głosu. Moi rodzice mówią bardzo czysto, chociaż ojciec urodził się w Drohobyczu i mógł mieć naleciałości mowne z tego regionu. Natomiast mój dziadek, ojciec mamy, był ułanem z Wilna, gdzie też mówiono specyficzną wileńską polszczyzną. Niania, która wychowywała mnie i brata, pochodziła spod Lwowa i ja długo mówiłam „muchi”, „orzechi”, a dzieciaki się ze mnie śmiały. Ty na szczęście tego nie doświadczyłeś. Kim są Twoi rodzice z zawodu?Prawnikami. Teraz są na emeryturze oczywiście. Mama całe życie była księgową albo dyrektorem finansowym. Ja nie odziedziczyłem tych zdolności , ten dar ma zdecydowanie moja siostra. A poczucie humoru dziedziczy się po kim?Myślę, że po babci i po dziadku. Moja babcia była bardzo wesoła i dużo śpiewała z takim lwowskim zaśpiewem. Nie odważyłbym się jej naśladować. Dlaczego właściwie zająłeś się budowaniem wizerunku różnych ludzi?To był trochę przypadek. Gdy przestałem pracować w teatrach, bo nie można było się wówczas z tego utrzymać, poszedłem na podyplomowe studia public relations na SGH. Głównie ze złości, że jako aktor nie mogę zaprosić dziewczyny do kawiarni ani wyjechać na wakacje, bo mnie nie stać. Szukałem więc pomysłu, gdzie można lepiej zarobić. I wtedy mój kolega z Wrocławia wyzwolił we mnie potencjał mówienia, przekształconego w występowanie. Czyli tak zwane automatyczne prezentacje. To umiejętności ewidentnie aktorskie. A ja wkrótce zacząłem robić szkolenia, z których jedno dawało mi miesięczną pensję teatralną. Dwa razy stanąłem przed dylematem, czy pojechać na szkolenie, czy wziąć dwa dni zdjęciowe w serialu. Najpierw wybrałem serial, a potem okazało się, że nagranie nie weszło do filmu. No i zrezygnowałem z serialu na rzecz szkoleń. Pomyślałem, że muszę się na coś zdecydować.Czytaj też: Więcej i głośniej o ekologii. „Ludzkość się zagubiła”Wybrałeś kasę.Raczej świadomość, że rachunki same się nie zapłacą. Byłem po filmówce, więc mogłem robić szkolenia medialne. Pani profesor z moich studiów podyplomowych powiedziała, że to fantastycznie, i czy nie chciałbym takich zajęć prowadzić na tej uczelni. No i już 25 lat prowadzę zajęcia na podyplomowych studiach public relations. W międzyczasie zrobiłem doktorat. Napisałem o oddziaływaniu przez polityków na styl komunikacji i widzów przed telewizorami. To się nazywa efekt Kennedy'ego. Teraz jestem w Instytucie Badań nad Wartością, gdzie zajmuję się komunikacją. Otworzył się w moim życiu bardzo ciekawy rozdział. A praca nad wizerunkiem pojawiła się w sposób naturalny, bo zacząłem być zapraszany przez Marka Czyża czy Dianę Rudnik, gdzie pytano mnie o szczegóły z mowy ciała i jakoś się tam spodobałem, zwłaszcza w TVN24, gdy już powstał. Ale nigdy nikomu nie przedstawiałem się, że jestem od marketingu politycznego. Polityczny, to ludzie dodają. Mówisz, że politycy po prostu nami manipulują, że oszukują i wymuszają tym na nas decyzje. Chylę czoła przed Twoją odwagą.Przeczytałem kiedyś artykuł Roberta House'a o politykach amerykańskich - chodziło o debaty prezydenckie. Dał mi nie tylko ciekawą wiedzę, ale zainspirował do zgłębienia tematu. Popatrzyłem na debaty także przez pryzmat aktorstwa, czyli pracy głosem i mowy ciała. Poznałem techniki, które mogłem opisać w moim doktoracie. Nawet polski oddział Insights Discovery dał mi zgodę na nazwanie różnych typów osobowości. Analizowałem Reagana, Obamę, Clintona… Jeśli połączyć wszystkie kropki, to tak – politycy nami manipulują. A jak byś teraz ocenił wizerunek Trumpa?Trumpa oceniam dość często, od jego pierwszej wizyty w Polsce za pierwszej prezydentury. Siedziałem wtedy w studio TVN24 i komentowaliśmy z dr. Płudowskim jego zachowanie i styl bycia. Stwierdziliśmy, że jest politycznym chuliganem na wielką skalę, który nie uznaje żadnych konwenansów i nie trzyma się żadnej formy politycznej. A nie, że jest typowym przykładem narcyza?Absolutnie jest. To taki narcyzm ze skrzywieniem małego dziecka, które musi mieć to natychmiast tu i teraz, bo jak nie, to będzie tupało. Akurat ocena Trumpa jest dość łatwa. Takie klepanie po plecach, zawieszanie wzroku czy pewien sposób siedzenia z rozszerzonymi nogami, a pośrodku niech wisi krawat. I ma dłonie oparte na kolanach, co oznacza pokaz siły. A jaki błąd popełnił Zełenski w rozmowie z Trumpem?Myślę, że nie było błędu w sytuacji, kiedy jest dwa na jeden, a nawet więcej, i presja na przeżycie narodu. Zełenskiemu udało się wyjść z tego naprawdę z niewielkim pokiereszowaniem. Miał dwa wyjścia. Albo polec, czyli podpisać przed kamerami, co mu tam przygotowali, albo podjąć walkę z paradoksem pomysłów Trumpa i Vance'a. Nie miał innego wyjścia. Uratował go występ przed kamerami, bo ludzie zobaczyli, jak się robi bezpośrednio politykę, czyli tak zwaną kiełbasę polityczną.Czytaj też: John Malkovich przyjedzie do Torunia. Zagra w spektakluJedna rzecz mnie w Zełenskim raziła. Gdy skrzyżował ręce na piersiach.To był odruch obronny. On to zrobił w momencie ogromnej presji, gdy Vance już na niego krzyczał. Tak bywa z mową ciała. Chcemy czy nie chcemy, nadajemy jakiś komunikat, a druga strona może go odebrać albo udawać, że nie rozumie. Przy takiej rozmowie, jak w spotkaniu Trumpa z Zełenskim, objawiła się jego zamknięta postawa, czyli obrona przed napaścią. Zełenski zresztą próbował naśladować to, co dzień wcześniej zrobił perfekcyjnie Macron, ewidentnie przygotowany do takiej rozmowy. Odzwierciedlał postawę Trumpa i przerywał mu. A gdy się przerywa narcyzowi, to on się bardziej denerwuje. Dlatego to starcie wygrał Macron. Francja zresztą jest mocarstwem atomowym i nie pozostaje z nikim w stanie wojny. Natomiast Zełenski przyjechał po prośbie. Odchyla się w tył, zakłada rękę na rękę i mówi: Kurczę, nie dam się. Albo: Dajcie mi spokój. Albo: Nie będziecie mnie tutaj buntować. To było bardzo charakterystyczne. Mieliśmy dowód, jak to wygląda, gdy naprawdę kogoś wbija się w ziemię.Jesteś też autorem książek.Książki dotyczyły mówienia. Można w nich znaleźć niezłe łamańce do ćwiczeń, czasem nawet zabawne, ale zawsze w mojej ocenie skuteczne, pod warunkiem że się trenuje, a nie tylko trzyma książki jako element dekoracyjny.Powróćmy teraz do "Kwiatków polskich". To one Ciebie znalazły?Znalazł mnie Grzegorz, mój przecudowny kolega. Dlaczego?Bo raz byłeś u mnie w „Szkle kontaktowym” i wszystkim się to podobało, powiedział. A poza tym znaliśmy się z Grzegorzem Miecugowem, obydwaj mieliśmy berneńczyki. Fajnie byłoby pracować w „szkiełku”, ale tak się wtedy nie stało. I bardzo dobrze, bo podobno niewiele tam płacą.Nawet nie zważałem na płace. Ale dobrze się stało, bo w lipcu zadzwonił do mnie Grzesiek Markowski i Katarzyna Kasia z prośbą o spotkanie i wtedy mi powiedzieli, że będą robić w TVP „Kwiatki polskie”. A teraz zna Cię cała Polska i to jest chyba fajne?To jest zdecydowanie przesadzone stwierdzenie. Mamy raczej 99 procent dowodów sympatii i poparcia. Telewizja daje popularność. A „Kwiatki” rosną w oglądalności. A przy okazji Kamila Biedrzycka zaproponowała mi udział w programie „Nocna zmiana”, gdzie występuję raz w tygodniu. Ale to „Kwiatki” są takim odkryciem dla wielu ludzi.Ten udział to też jest aktorstwo.To prawda. Czasem mnie ktoś pyta, czy nie tęsknię za aktorstwem, a ja odpowiadam, że w zasadzie uprawiam ten zawód cały czas. Albo na szkoleniu, albo w "Kwiatkach". Proste przełożenie, ja i publiczność, jest właśnie taką trochę rolą teatralną. Przecież ja na co dzień nie chodzę po domu i nie wesołkuję, komentując Andrzeja Dudę.Ale publicznie komentujesz. Nie obraził się za Koziołka Matołka?Trudno powiedzieć. Nie miałem takiego przekazu. Ale słyszałem, że Szymon Hołownia nie był zadowolony, że jest kłapouchym i się dopiero uczy polityki. A Kosiniak-Kamysz nie rozzłościł się na mnie, że mówię o nim „tygrysek”, tym bardziej że najpierw powiedziała tak o nim jego żona, a ja tylko tego "tygryska" wylansowałem. Zresztą wiele określeń przychodzi do mnie przypadkiem, nie kalkuluję w żaden sposób ich używania. Andrzej Sebastian Duda to wyłącznie moje odkrycie. Cieszę się, że takie „strzały” wchodzą do dyskursu, bo to pokazuje, że język jest żywy. Zdarza się, że dziennikarze zaczynają używać dwóch imion, na przykład: Donald Franciszek Tusk. Uważasz, że są tacy politycy, którzy mają dystans do siebie i poczucie humoru?To ciekawe pytanie. Myślę, że jakby nabrali trochę dystansu, to wyszłoby im tylko na korzyść. Rafał Trzaskowski ma więc duże szanse?Absolutnie ma szansę, tym bardziej że pomagają mu konkurenci, Nawrocki i Mentzen. Hołownia raczej nie da rady, żeby być tym trzecim.Nie rozumiem wzrostu sondaży Mentzena.Ja też nie. „Piątka Mentzena” cały czas obowiązuje. To wielka ściema. A Konfederacja to jedno wielkie oszustwo, jeśli chodzi o politykę. Myślę, że poparcie dla Mentzena to uwielbienie bylejakości polityki. Młodzi ludzie, którzy na niego głosowali, raczej się polityką nie interesują, mówią tylko: No znowu tan Kaczyński. I nagle pojawia się ktoś, kto stwierdza, że jeszcze nie rządził, pije piwo, pali cygara, jeździ na hulajnodze i w ogóle jest świetny. Ale gdy dziennikarze dopytują młodych wyborców, okazuje się, że oni w ogóle nie oglądają telewizji, a Mentzen jest silny słabością Nawrockiego. Jest wynikiem oszustwa wizerunkowego w przestrzeni publicznej. Zresztą to się chyba zmienia, bo ostatnio poparcie dla Mentzena spada.Ważne jest też to, żeby poszli na wybory. Ja zawsze chodziłem na wybory. Nawet gdy mieszkałem w akademiku w Łodzi, to pojechałem po zaświadczenie do Strzegomia, żeby głosować w drugiej turze na Wałęsę. Nie byłem jakoś bardzo uświadomiony politycznie, natomiast wiedziałem, że na wybory trzeba chodzić. Mimo że czasem nas to odrzuca. Każdego z nas coś boli, prawda? Jednych Zielony Ład, innych, że kończy się planeta. I lodowce topnieją.I wtedy w taką lukę wchodzą Mentzeny i mówią: Nie ma sprawy, możesz tego nie robić i w ogóle luz, a my sobie poradzimy, bo przecież zawsze padało, susza nie trwa wiecznie.A przy okazji wystrzelamy wszystkich Żydów?I jeszcze w ogóle to po co ta Unia, jaka Unia?Uważaj, bo jeszcze ktoś weźmie to na poważnie.Przerażające jest to, że rzeczy tak niedorzeczne dla nas, trafiają na podatny grunt i znajdują swoich odbiorców. Zastanawiam się, jakie zadanie weźmiesz na siebie potem.Zrobić habilitację. Pani profesor Małgorzata Bombol powiedziała, że mnie dopilnuje i zagoni do roboty. A tak na poważnie, to dla mnie zaszczyt trafić pod skrzydła Pani Profesor. A powiesz nam coś bardziej prywatnego? Mam fajnego psa, już skończył sześć lat. Niektórzy nawet mówią, że pan upodabnia się do swojego psa, a może odwrotnie. Ci, którzy śledzą moje sociale mieli okazję zobaczyć, jaki jest wyjątkowy. Po stracie mojego poprzedniego, ukochanego berneńczyka przez rok miałem traumę i nie chciałem mieć psa. Ale się złamałem. Teraz jest landseer, podobny wizualnie do berneńczyka, ale bardziej biało-czarny. Moi sąsiedzi twierdzą, że wychowuję go dokładnie tak jak tamtego. Ćwiczymy ratownictwo wodne, jeździmy w tym celu na Mazury. Uratowałeś kiedyś kogoś?Dawno temu w Ornecie - moja mama stamtąd pochodzi. Kolega kuzyna zaczął się topić w jeziorze Taftowo. No i go wyciągnęliśmy. Uratować komuś życie to prawdziwy sukces.Co prawda, to prawda. A niektórzy chwalą się, że ugotowali jakąś nową potrawę i to jest osiągnięcie.Ja lubię gotować, bo wtedy się wyluzowuję. Lubię kuchnię włoską. I nie mówię tu o pizzy. Lubię też sushi. A gdy dokądś pojadę, smakuję lokalną kuchnię, od tajskiej po jakieś wymyślne indyjskie potrawy na przykład. Jestem smakoszem. Moi koledzy mawiają, gdy idziemy do restauracji: Patrzcie na Mirka, on nie da się na jedzeniu oszukać. Nie dam się też nigdy oszukać pod względem śledzi. Zacząłem je robić według przepisu mojej mamy, ale ona jest w śledziach najlepsza. Lubię też potrawy greckie i francuskie. Do tej pory pamiętam smak gulaszu z dzika, który teść mojej siostry gotował przez tydzień i częstował nas nim na Sylwestra w Paryżu. Paryż, dzik i śledź nadają smak życiu.W pełni się tym zgadzam.