Brutalny trend na rynku pracy. Tylko w marcu plan zwolnienia ośmiu tysięcy ludzi ogłosił niemiecki DHL, a Porsche oznajmiło o zamiarze pozbycia się (w dwóch transzach) blisko czterech tysięcy pracowników. Wcześniej podobne działania zapowiedział m.in. Intel, Meta (Facebook), Starbucks czy Adidas. Żadna z tych firm nie ma problemów finansowych. Wprost przeciwnie – większość ma miliardowe zyski. – To jest zły trend. Nawet te europejskie kraje, które są wrażliwe na człowieka oraz jego dobro - i robią wszystko, aby mu pomóc - to tutaj nie zdają egzaminu z człowieczeństwa – mówi Krzysztof Inglot, ekspert rynku pracy i założyciel Personnel Service. „Ludzki” pan, który sam się bogaci i pozwala zarabiać innym to mit. Takie wyjątki zdarzają się zwykle w mniejszych biznesach, gdzie właściciel dochodził do bogactwa niemal od zera. „Łaskawie” traktuje pracowników, bo jeszcze niedawno sam zaliczał się (jeśli chodzi o status społeczny) do ich grona. Poza tym jego firma zwykle nie jest na giełdzie.Optymalizacja kosztowa, czyli… czysta chęć zysku– Pojedynczy właściciel to wyjątkowy przypadek. Samorząd lokalny może nawet negocjować z takim przedsiębiorcą. Powiedzieć: „Nie likwiduj tych 200 czy 500 miejsc pracy. I tak już dużo zarabiasz, a my damy ci jakieś ulgi, więc niech wszystko zostanie, jak jest”. Samorządy są w stanie przeciwdziałać w jakimś stopniu takim kryzysowym sytuacjom – mówi portalowi TVP.Info Krzysztof Inglot.Zarządy spółek giełdowych zobligowane są natomiast do szukania zysku na wszelkie możliwe sposoby. W rezultacie tych działań bogaty właściciel bogaci się jeszcze bardziej, „dokręcając śrubę” pracownikom. W ten sposób światowy biznes realizuje wielkie „marzenie” Mateusza Morawieckiego. Były premier, nagrany potajemnie w jednej ze stołecznych restauracji, roztaczał swego czasu wizję pracy większości społeczeństwa „za miskę ryżu”. To już się dzieje. Zjawisko jest coraz bardziej widoczne w zachodnich gospodarkach, choć także i na polskim rynku pracy są już pierwsze oznaki tych trendów.Zobacz także: Milionowe zyski. Przewoźnik kontynuuje dochodowy biznes w Rosji– Mamy do czynienia z optymalizacją kosztową, czyli zwalnianiem ludzi nie dlatego, że firmę przymusza do tego sytuacja ekonomiczna, tylko z czystej chęci zysku. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to musi być regulowane centralnie. To jest wielkie wyzwanie dla struktur europejskich. Dlatego, że w tym modelu ekonomicznym w jakim my funkcjonujemy, to zarządy wszystkich spółek są zobligowane do walki o maksymalny zysk. To wynika z prawa. Menedżerowie mówią: „ja mam obligo, by tak działać”. W przeciwnym wypadku zarząd mógłby być oskarżony o postępowanie na szkodę spółki. To też jest taka wymówka, szczególnie w spółkach giełdowych – wyjaśnia Krzysztof Inglot.DHL zwalnia tysiące, by zaoszczędzić miliard dolarówSpektakularnym przykładem takich działań w ostatnim czasie jest przypadek niemieckiego oddziału firmy DHL. Przedsiębiorstwo osiągnęło zysk na poziomie 5,89 mld euro przed potrąceniem odsetek i podatków w 2024 r. Przekroczyło to oczekiwania analityków na poziomie 5,81 mld euro w konsensusie podanym przez spółkę. Jednocześnie jednak DHL zanotował 7-procentowy spadek zysku operacyjnego. Poza tym dyrektor generalny koncernu, Tobias Meyer, w wywiadzie dla agencji Reuters jako powód redukcji zatrudnienia podał m.in. niedawne porozumienie płacowe ze związkiem zawodowym Verdi, które obejmuje 5-procentowy wzrost płac i więcej dni wolnych. Według Meyera porozumienie będzie kosztować DHL około 360 milionów euro do końca 2026 roku. Krótko mówiąc, przedsiębiorstwo zrekompensowało sobie „straty” wynikające m.in. z podwyżki płac, zwalniając kilka tysięcy pracowników. Ma to też pomóc zrealizować inny ambitny cel – osiągnięcia do 2027 roku oszczędności wysokości 1,08 miliarda dolarów.– DHL miał spadek zysku operacyjnego o blisko 10 procent i zwykle jak jest taki spadek, to wprowadza się jakąś reorganizację. Polega to często na wdrażaniu automatyzacji, stosowaniu nowych technologii i zwalnianiu ludzi. Z jednej strony można powiedzieć, że taka firma ma duży zysk, ale z drugiej strony, obserwuje ona pewne trendy ekonomiczne i przygotowuje się na przyszłość. Ponieważ technologie wciąż się rozwijają i pojawiają się nowe możliwości, to koncerny starają się je wykorzystać. Poza tym to, że jakaś duża firma ma dziś dobry wynik finansowy, to nie znaczy, że w prognozach jest podobnie, bo różne rzeczy się dzieją na rynku – przekonuje w rozmowie z portalem TVP.Info profesor Paweł Korzyński z Katedry Zarządzania Zasobami Ludzkimi Akademii Leona Koźmińskiego.Zobacz także: Porsche w tarapatach. Akcje spadają, firma zwolni tysiące osóbPodobną strategię wdrażają także inni giganci na rynku z miliardowymi zyskami. Już w ubiegłym roku zwolnienie około 15 tysięcy pracowników (w tym nieujawnionej liczby osób ze swego gdańskiego oddziału) zapowiedział amerykański potentat z branży nowych technologii – Intel. Wstrzymał on też swe inwestycje w Europie, w tym budowę fabryki pod Wrocławiem, gdzie zatrudnienie miało znaleźć dwa tysiące osób. Przedstawiciele Intela już w sierpniu ub. roku zapowiedzieli, że „dzięki” zwolnieniom pracowników, chcą zaoszczędzić ponad... 10 mld dolarów w 2025 roku.Siedem milionów dla prezesa bankuSzok przeżyli też pracownicy Beko Europe w zakładach we Wrocławiu i Łodzi. Turecki potentat z branży AGD postanowił we wrześniu 2024 r., że zwolni w sumie około 1800 osób, zamykając dwa zakłady produkcyjne. Nie przynosiły one kokosów (były na granicy rentowności), ale dziwić może fakt, że obie fabryki zostały zakupione (od innego producenta AGD – Whirpool) ledwie... pięć miesięcy wcześniej. Po co?„Proponowana restrukturyzacja to trudny, ale konieczny krok, aby zabezpieczyć przyszłość produkcji w Polsce i zapewnić zrównoważoną i rentowną przyszłość dla Beko Europe. Decyzja ta była bardzo trudna, a my w pełni doceniamy i szanujemy znakomitą kadrę zarówno w Łodzi, jak i we Wrocławiu” – podkreślał w oficjalnym komunikacie Francesco Celentano z kierownictwa Beko Europe.Zgodnie z wszechobecną ideą optymalizacji zysków firmy płacą pracownikom zwykle minimum tego co muszą. Według „Barometru Polskiego Rynku Pracy” Personnel Service ponad połowa kobiet i około 36 procent mężczyzn dostaje w Polsce pensję netto wynoszącą poniżej czterech tysięcy złotych. Oznacza to, że po pokryciu tzw. opłat stałych (czynsz, energia itp.) reszta pieniędzy ledwie starcza na życie. Nie może być w tym wypadku mowy o wyjeździe na wakacje, czy finansowaniu kształcenia dzieci itp.Zobacz także: „Bankierzy milionerzy”. Tak zarabia się w polskich bankachOgromne zyski wielkich firm w dużej mierze trafiają za to do wąskiego grona managementu – na drugim biegunie tabeli płac w Polsce są np. dyrektorzy polskich banków. Według „Dziennika Gazety Prawnej” łącznie na wynagrodzenia, premie i korzyści dla członków zarządów dziewięć giełdowych banków wydało w 2024 roku 215 mln zł. Najwięcej zarobił dyrektor Santander Bank Polska Michał Gajewski – 7,1 mln zł. Standardowa roczna stawka dyrektora banku w Polsce to 4-6 mln złotych.To wierzchołek góry lodowejTrend na rynku pracy, gdzie bogaci właściciele i management bogacą się w bardzo szybkim tempie, a szeregowi pracownicy zarabiają w granicach płacy minimalnej, staje się coraz widoczniejszy.– To jest dopiero wierzchołek góry lodowej, bo te rozwarstwienia będą się pogłębiały. Dojdzie do tego, że roboty będą „wyrzucały” ludzi z fabryk. Roboty, które mogą pracować 24 godziny na dobę i w dodatku po ciemku – przekonuje w rozmowie z portalem TVP.Info Krzysztof Inglot. Podobnie najbliższą przyszłość widzi profesor Paweł Korzyński.– Dla części ludzi zabraknie pracy, a część się przekwalifikuje. Tak wygląda świat innowacji. Kiedyś wszystkie rzeczy były manualnie produkowane, potem stopniowo wchodziła technologia i eliminowała pewne czynności. Przyszłość jest taka, że w przeciągu 3-5 najbliższych lat jakiś procent czynności manualnych odpadnie. Mniej tu chodzi o zaangażowanie technologii typu ChatGPT, a bardziej o roboty humanoidalne i zastosowanie systemu plug-and-play (podłączenie urządzenia peryferyjnego do komputera i jego automatyczna konfiguracja bez żadnej ingerencji ze strony użytkownika-red.). Takie roboty mogą przemieszczać się po nierównej powierzchni, wejść po schodach, wnieść paczkę i położyć ją w konkretne miejsce. To spowoduje dużą zmianę na rynku pracy – tłumaczy wykładowca z Katedry Zarządzania Zasobami Ludzkimi Akademii Leona Koźmińskiego.Zobacz także: AI może pozbawić pracy 3,68 mln PolakówObaj eksperci są zgodni, że radykalne zmiany na rynku pracy będą widoczne już niebawem.– To perspektywa 3-5 lat. Jeśli humanoidy wejdą masowo do procesów produkcyjnych, to może się okazać, że zacznie nam doskwierać bezrobocie. W wymiarze bardzo realnym. Takim, że ludzie będą stali pod fabrykami i czekali na jakąkolwiek pracę. Alternatywą będzie jakiś zasiłek socjalny, który wystarczy na papkę ryżową – mówi Krzysztof Inglot.Marzenia o taniej sile roboczejWynagrodzenia pracowników generują zwykle największe koszty po stronie pracodawcy. Wynoszą one średnio 30-50 procent. Zgodnie z prawem podaży i popytu, więcej rąk do pracy na rynku pozwoliłoby pracodawcom w sposób znaczący ten „niekorzystny bilans” zmienić. Dlatego w Polsce dość często słychać głosy przedsiębiorców, którzy twierdzą, że otwarcie rodzimego rynku jest niezbędne. Oficjalnym argumentem jest starzejące się społeczeństwo, upadający system emerytalny i potrzeba świeżej krwi. Nikt nie wspomina o chęci pozyskania taniej siły roboczej, ani o tym, że w Polsce wciąż jest oficjalnie ok. 5-procentowe bezrobocie, co oznacza, że do wzięcia od zaraz jest ok. 700 tysięcy pracowników (nieoficjalnie ta liczba jest prawdopodobnie znacznie większa).Najbardziej spektakularną próbą zaoszczędzenia poprzez cięcie płac była „operacja” przy okazji orlenowskiego projektu budowy Olefin III. W połowie 2021 roku zarząd Orlenu podpisał umowę na realizację największej inwestycji petrochemicznej w Europie w ciągu ostatnich 20 lat. O ile wybór wykonawców przedsięwzięcia (wycenianego na miliardy) nie musiał budzić kontrowersji – wytypowano hiszpański Técnicas Reunidas i koreański Hyundai Engineering – o tyle wykorzystanie zasobów ludzkich już tak.Olefiny III budować miało (ostatecznie z przedsięwzięcia zrezygnowano w końcu 2024 r.) około 10 tysięcy ludzi, w tym 6 tysięcy obcokrajowców – głównie z Indii, Pakistanu, Malezji, Filipin czy Turcji. W planach było wybudowanie dla nich specjalnego miasteczka m.in. z boiskiem do gry w krykieta (oficjalnie Azjatów zatrudniał zagraniczny podwykonawca).Zobacz także: Rynek pracy starzeje się w błyskawicznym tempie. Rozwiązanie? MigranciOrlen – spółka skarbu państwa – powinien dbać o interes obywateli i, z biznesowego punktu widzenia, zadbał. Dzięki Azjatom sporo by zaoszczędził (na giełdzie dobrze by to wyglądało). Argumentu o „taniej sile roboczej” nikt oficjalnie nie używał, ze względów wizerunkowych.Nakrętki i delfiny ważniejsze niż ludzieJeszcze pod koniec XX wieku synonimem bardzo bogatego człowieka było określenie „milioner”. W pierwszych latach XXI wieku do bogacza bardziej już pasowało słowo „miliarder”. Prawdopodobnie kwestią najbliższych lat jest, kiedy takich ludzi określać się będzie mianem „bilionerów” z powodu zasobów ich prywatnych kont.Jak wyliczyła agencja Bloomberg Elon Musk, tylko w ciągu pierwszych sześciu tygodni rządów Donalda Trumpa, stracił 145 miliardów dolarów. W tym czasie jego serwis społecznościowy X miał globalną awarię, rakiety SpaceX spadały z nieba (m.in. na Polskę), podobnie jak notowania Tesli na giełdzie. Biznesmen specjalnie się tym nie przejął, bo był zajęty czym innym. Świetnie się „bawił” jako doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych ds. efektywności rządowej administracji (DOGE) zwalniając w tym czasie drogą mailową kilka tysięcy ludzi (ostatecznie sąd zablokował jego poczynania). Możliwe, że niebawem zwolni kolejne kilka tysięcy z Tesli, bo firma ma fatalną passę rynkową, nie wytrzymując konkurencji z chińskimi autami. Od grudnia 2024 roku akcje amerykańskiego giganta motoryzacyjnego spadły o ponad 53 proc (do marca). Ostatnio jeden z pierwszych inwestorów – Ross Gerber – wystosował do Muska apel, aby wybrał czy chce być doradcą Trumpa, czy prezesem Tesli, bo łączenie tych funkcji przynosi fatalne skutki, a płacić za to będą tysiące szeregowych pracowników.Rosnące w błyskawicznym tempie rozwarstwienie społeczne i podział na wąską elitę bogaczy oraz masy biedniejących coraz bardziej pracowników można próbować zmienić – według ekspertów rynku pracy – tylko systemowo, przy udziale aparatu państwowego.– Ja nie widzę nawet żadnej próby zajęcia się tym przez europejskie lobby. Nie przypadkiem nawiązuję tutaj do Europy, bo to właśnie z kręgów unijnych wychodziła np. inicjatywa walki o środowisko, łącznie z dbaniem o delfiny czy nakrętki butelek. Absolutnie to popieram, ale trzeba też zadbać o to, by w przyszłości ludzie mieli co włożyć do garnka – przekonuje w rozmowie z portalem TVP.Info Krzysztof Inglot.Zobacz także: Wzrosną ceny na Shein i Temu. To efekt ceł Donalda TrumpaProfesor Korzyński postrzega przyszłość w mniej szarych barwach, ale również jest pewny, że nie wygląda ona kolorowo dla przeciętnego pracownika.– To jest kwestia edukacji i możliwości przekwalifikowania się, dlatego państwo musi wymyślić rozwiązania dla tych osób. Każda technologia wypiera jakieś zawody, ale też pozwala tworzyć nowe. Deficyt pracy dla ludzi będzie dlatego, że technologie będą ingerować szybciej w rynek pracy, niż człowiek zdoła się przekwalifikować w odpowiedzi na tę ingerencję – diagnozuje problem wykładowca z Akademii Leona Koźmińskiego.Pobożne życzenia kontra twarde daneKrzysztof Inglot widzi nadzieję w tzw. modelu partycypacyjnym, kiedy pracownik ma udziały w przedsiębiorstwie, w którym pracuje. Przynosi to obopólną korzyść, bo bardziej integruje się on z firmą i zależy mu na jej rozwoju. Dywidenda wypłacana posiadaczom akcji pozwala też zachować pracownikom przyzwoity status społeczny. Taki wzorzec rozwija się obecnie głównie w USA, natomiast w Europie nie jest raczej (z wyjątkiem Francji) stosowany na szerszą skalę. Trzeba jednak obiektywnie stwierdzić, że ten model „broni się” tylko w przypadku dynamicznego rozwoju firmy i sporych zysków. Jeśli pojawi się wahnięcie rynkowe, spadek zysków (bądź ich brak), dywidendy wówczas nie będzie.– Żeby coś naprawdę zmienić, to musimy ruszyć podwaliny działalności gospodarczej. Trzeba działać po to, aby innym ludziom było lepiej, a nie po to, aby jakiejś firmie, albo instytucji było lepiej. To jest podstawa pewnego przewartościowania – podsumowuje założyciel Personnel Service.Jak wynika z najnowszego (2025) komunikatu Głównego Urzędu Statystycznego, w lutym tego roku przeciętne zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw (zatrudniających co najmniej dziesięciu pracowników) wyniosło 6 mln 451,5 tys. etatów i było o 0,9 proc. niższe niż przed rokiem. Oznacza to, że pracę na etacie straciło prawie 65 tysięcy osób. Tendencja ta uwidaczniać się zaczęła już rok wcześniej – wówczas spadek zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw wyniósł 0,2 procent. W ostatnich latach tylko raz był taki trend – w 2021 roku, kiedy z powodu pandemii załamała się produkcja światowa (spadek zatrudnienia o 1,7 proc.).Zobacz także: Po latach do sądu. Banki boją się pozwów o stare kredytyZ danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Socjalnej wynika, że w ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2025 r. roku zgłoszono zwolnienia grupowe dotyczące łącznie 14,8 tys. pracowników. To niemal trzykrotnie więcej niż rok wcześniej.