Rozmawiała Krystyna Pytlakowska. Zależało nam, żebyśmy potrafili w tym programie dotknąć najważniejszych problemów świata, który jest skomplikowany i trudny, i budzi w nas często strach. A „Kwiatki” mają być remedium na te lęki poprzez śmiech – mówi w rozmowie z TVP.Info współprowadząca „Kwiatków Polskich” Katarzyna Kasia. W środę wieczorem Katarzyna Kasia i współprowadzący „Kwiatków Polskich” Grzegorz Markowski wygrali w kategorii „osobowość roku” w pierwszym plebiscycie Wirtualnych Mediów Wirtuale 2025. ***Kasia przyszła do Info, czy Info przyszło do Kasi?Można powiedzieć, że wyszliśmy sobie naprzeciw, bo miałam ochotę na realizowanie własnego projektu, który byłby czymś nowym. Z Grzegorzem Markowskim mieliśmy pomysł na program, który nie mieścił się w ramach stacji TVN24. Uznaliśmy więc, że po zmianach w Telewizji Polskiej najlepsze będzie dla nas TVP Info. No i tak się spotkaliśmy. Trudno było rozstać się z TVN?Pracowałam tam przy „Szkle kontaktowym” przez pięć lat, a Grzesiek przez szesnaście. Kawał życia. Odchodziliśmy trochę ze smutkiem, ale pozostając w dobrych relacjach ze stacją. Redakcja „Szkła” w pełni rozumiała naszą decyzję. Chyba trudno się z Tobą pokłócić, bo masz empatię i rozumiesz, jakie uczucia targają drugą stroną.Ale jednak, gdy się odchodzi, to zawsze jest trudno. Można to jednak zrobić w sposób nienachalny i nie zrywając więzi uczuciowych. Wdzięczna jestem TVN, że odchodząc mogłam się pożegnać z widzami. Tomek Sianecki dał nam taką możliwość. Powiedzieliśmy wtedy, że idziemy na swoje. Kto wymyślił „Kwiatki Polskie”?To był nasz wspólny projekt, Grześka i mój. Wszystko dla tego programu wymyśliliśmy od początku do końca. Nie tylko tytuł, ale również autora oprawy graficznej. Nasz wybór padł tutaj na Bolesława Chromrego, fantastycznego artystę z Krakowa, mieszkającego w Warszawie. Jego twórczość jest bardzo przekorna, nieoczywista i raczej nie kojarzy się z poważnymi telewizjami informacyjnymi. Kiedy zaproponowaliśmy go jako współautora, nasza propozycja została przez Info przyjęta entuzjastycznie. A to coś wspaniałego, kiedy myśli się tym samym kanałem. Podobnie było z muzyką do „Kwiatków”. Zaproponowaliśmy, żeby komponował ją Janek Duszyński, znany kompozytor muzyki filmowej i teatralnej. Ten pomysł również został przyjęty. A teraz odnosimy takie wrażenia, że nasza muzyczka w czołówce i tyłówce „Kwiatków” po raz pierwszy od dawna tak bardzo się przyjęła, że ludzie gwiżdżą ją na korytarzach i spacerach. Bardzo wpada w ucho. Kto wymyślił tytuł „Kwiatki Polskie”, bo sądzę, że Ty?Chyba tak naprawdę to Grzesiek. Mieliśmy zresztą długą listę różnych pomysłów na tytuł. A żeby było śmieszniej, kilka z nich kojarzyło się z nazwami programów prawicowych, które wcześniej już gdzieś tam były. Tylko że myśmy o tym nie wiedzieli i nie kojarzyliśmy tego, bo to inna bajka. W końcu Grzesiek powiedział: Kwiatki polskie, a ja się ucieszyłam, bo kocham Tuwima i jego „Kwiaty polskie”. Też go kocham.A zdrobnienie „kwiatki” to właśnie to, o co nam chodzi w tym programie, czyli wyłapywanie czasem strasznych, a czasem śmiesznych sytuacji.Czytaj też: TVP z największym udziałem wśród nadawców. Wyjątkowa premiera Teatru TVA czasem bardzo poważnych.A nawet kolczastych. Kwiatki są różne. Te ładne, i te kłujące. Tak więc ta nazwa została. Ale co tak naprawdę Cię w tym programie przyciągnęło?Absolutna wolność. Wyobraź sobie, że możesz zbudować od początku nowy format telewizyjny, format, jakiego wcześniej nie było, bo nikt nie wpadł jeszcze na ten pomysł, łączący różne podejścia do różnych sytuacji. Poważnych i mniej poważnych. A nam zależało na tym, żeby „Kwiatki” były lekkie. Ładne i pachnące?Żebyśmy potrafili w tym programie dotknąć najważniejszych problemów świata, który jest skomplikowany i trudny, i budzi w nas często strach. A „Kwiatki” miały być remedium na te lęki poprzez śmiech. Ale też często tłumaczące ich zrozumienie. Dlatego zależy nam na tym, żeby w tym programie byli ekspertki i eksperci, którzy będą nam tłumaczyć, o co w tym wszystko chodzi i jak to wszystko działa. Dzięki czemu, żebyśmy mniej się bali i zasypiali z przekonaniem, że świat to jednak fajne miejsce. Bardzo cenne jest to, że nasi goście to przeważnie wspaniałe i piękne osoby, przeczące teorii o upadku autorytetów, i że wszystko schodzi na psy, niczego psom nie ujmując. Dla nas i dla naszych widzów w „Kwiatkach” pokazujemy autorytety, których warto słuchać i które mogą sprawić, że nasze rozumienie świata jest głębsze, a świat ciekawszy. Wszyscy jesteście w tym programie bardzo mądrzy – intelekt na wysokim poziomie. Dzisiaj to rzadkość.Bardzo się staramy, żeby tak było, bo sama formuła „Kwiatków” jest bardzo wymagająca. Dla osób, które ten program przygotowują i prowadzą, to nie jest łatwe, ponieważ trzeba zamknąć się w jakimś rodzaju felietonu, czyli skupienia się na jednym wątku w pierwszej części, czyli w temacie dnia. Niełatwe jest też wymyślenie takiego wątku.Dlatego pracujemy nad tym wszyscy razem. I razem myślimy nad tym, kogo zaprosić jako gościa, bo trzeba przeprowadzić mądrą rozmowę z człowiekiem, który w kwadrans umie zamknąć jakąś opowieść. To jest potwornie trudne, bo z większością naszych gości można byłoby rozmawiać godzinami, a „Kwiatki” trwają tylko 45 minut i wymagają cały czas gigantycznego skupienia. Zresztą nie tylko od nas, ale też od naszych widzów – trzeba się bardzo zaangażować w oglądanie i słuchanie. Ale ci widzowie, którzy do nas piszą, to naprawdę wspaniałe, zaangażowane osoby, które ten program pokochały. A dla nas niezwykle ważna jest właśnie taka publiczność.Obawiałam się na początku, czy program w ogóle chwyci, bo wymaga on pewnego wysiłku intelektualnego, a dzisiaj ten wysiłek jest jak skok przez wysoką poprzeczkę.Myśmy się też obawiali. Wszyscy myśleli, że będziemy robić jakąś lepszą czy gorszą wersję „Szkła kontaktowego”, natomiast „Kwiatki” zupełnie nie są „Szkłem”, tylko całkiem innym programem. Nie boisz się używać słów, które mogą zostać powszechnie uznawane za niezrozumiałe?Nie, bo jednym z ważnych powodów przejścia do telewizji publicznej był dla Grześka i dla mnie fakt, że to instytucja o charakterze misyjnym. Ma bawiąc – uczyć, informując – edukować. I my to bardzo poważnie traktujemy.Czytaj też: Wojna a teatr. „To jest dobry czas dla sztuki, ale fatalny dla ludzi”Wspiera cię też program o języku z profesorem Jerzym Bralczykiem.Uwielbiam ten program i uwielbiam profesora. Lubię chociaż raz w tygodniu rozmawiać o języku na takim metapoziomie. Profesor jednak odpowiada też na pytania od widzów, jak powiedzieć to czy tamto poprawnie.Na przykład, że „w każdym bądź razie" to rusycyzm. Po polsku mówi się „w każdym razie”.Bardzo dużo rozmawiamy właśnie o zjawiskach językowych, które nas otaczają, o języku polityków i o tym z debat publicznych. Oraz w jaki sposób ludzie współcześnie języka używają i do czego, bo to nie jest takie oczywiste. A irytuje Cię ta nowomowa, jak choćby „na ten moment”?Jest mnóstwo takich zjawisk językowych, które przenikają do powszechnego użycia. I tego też się uczę od profesora Bralczyka. Nie chodzi tylko o to, że ludzie zaczynają nagle mówić niepoprawnie. I że to zjawisko, jak plaga zagnieżdża się w mowie polskiej. Język żyje i się zmienia. Są też słowa, których dzisiaj nikt nie używa, a może warto je przypomnieć z szacunku dla przeszłości. Kto dzisiaj mówi, że to „niegodziwość”…Używanie języka jest takie, a nie inne z mnóstwa różnych powodów. Ja jestem purystką językową i zwracam baczną uwagę, w jaki sposób ludzie mówią i też mnie mnóstwo w tym irytuje. Paradoksalnie jednak przez obcowanie z profesorem mam w sobie więcej wyrozumiałości, bo rozumiem powody, dla których człowiek mówi tak, a nie inaczej i jakie jest tego źródło. Może „na ten moment” wydaje się bardziej eleganckie, niż proste „w tej chwili” albo „teraz”. Skoro więc „na ten moment” się przyjęło, to znaczy, że osoba, która go używa traktuje słuchacza ze szczególną elegancją. Nie w złej intencji, tylko wręcz odwrotnie. I dlatego wydaje mi się ważne, żeby o takich sprawach myśleć i rozumieć je i nie skreślać osób, które tego sformułowania używają. Sama jednak nie powiedziałabyś „na ten moment”?No nie powiedziałabym. Ani „na dzień dzisiejszy”. Możemy sobie tutaj pożartować, ale warto się zastanowić, czemu ludzie mówią tak, gdzie jest tego źródło i to się robi wtedy ciekawe. Na przykład jest takie słowo, które zostało pięknie użyte przez Olgę Tokarczuk, a potem stało się bardzo szybko powszechne w polszczyźnie, czyli „czuły”. Ta czułość, czyli troska przydaje się nawet przy analizie wypowiedzi naszych polityków, i kiedy zastanawiamy się w „Kwiatkach” nad różnymi rzeczami czy postępowaniem. Bardzo zależy nam na tym, żeby nasze żarty były śmieszne, ale nie krzywdzące. Czułe właśnie. Wasz program jest właśnie elegancki i nie hejtuje. Uczy nas odejścia od mowy nienawiści.I właśnie na tym bardzo nam zależy. Chcemy pokazywać sytuacje, w których mamy do czynienia z czymś, co nas oburza, jest nie do przyjęcia, ale możemy to robić w sposób merytoryczny, a nie wrzeszczący. Naprawdę ciekawe jest pokazać, dlaczego mnie to denerwuje, dlaczego uważam, że coś jest złe, dlaczego jestem przeciwniczką używania pojęcia „normalny” jako wartościującego i jakie są konsekwencje używania różnych słów w sposób, za którym stoi deprecjonowanie kogoś. No właśnie. „Mały człowieczek”.Nie jest bardzo hejterskie. Bywa gorzej. Jeśli przejrzysz różne wpisy w Internecie, to zaskakuje, że ludzie w ogóle mają czas i ochotę na zajmowanie się takimi sprawami, jak napisanie kilku zdań po to tylko, żeby powiedzieć, że wyłącza telewizor, bo ty w nim występujesz. I robi to tylko dlatego, żebyś odczuła z tego powodu przykrość.Czytaj też: „Pies zdechł, a nie umarł”. Prof. Jerzy Bralczyk zaskoczył dziennikarzyI gorsza niż jesteś. Bo właśnie o to chodzi w tym całym deprecjonowaniu, odbieraniu komuś poczucia własnej wartości. Dzieje się to anonimowo i w złudnym poczuciu bezpieczeństwa. Warto pamiętać o tym, że Internet tak naprawdę nie jest anonimowy i hejterów łatwo zidentyfikować. A jeżeli hejt idzie za daleko, to można wyciągnąć z tego prawne konsekwencje.Pamiętasz, co Ciebie najbardziej dotknęło?Ja żyję w jakiejś szczęśliwej bańce i rzadko spotykam się z hejtem, odpukać. Na początku, gdy zaczęło rządzić PiS i rozpoczęły się zmiany w telewizji publicznej, zostałam zaproszona do programów panów Moroza i Kłopotowskiego. Był tam jeszcze profesor z SGH, a rozmowa dotyczyła uchodźców i kryzysu migracyjnego na Morzu Śródziemnym, gdzie dopływano na byle czym do wyspy Lampedusa. Ci panowie postawili tezę, że do tych uchodźców trzeba strzelać, i do tych kobiet z dziećmi, bo należy napływ migrantów zahamować siłą. I wtedy ja, paradoksalnie, bo jestem niewierząca, stałam się nagle dyspozytariuszką wartości chrześcijańskich. Mówiłam o trosce, miłosierdziu i miłości bliźniego, a oni określali mnie jako naiwną. Pan Kłopotowski nawet spytał, czy chciałabym, żeby zgwałcił mnie jakiś Arab. A ja na to, że wszystko mi jedno, bo jak Polak katolik mnie zgwałci, to będzie to równie bolesne. I tak prowadziliśmy rozmowę, z której wyszłam załamana - to był mój ostatni raz w tamtej telewizji publicznej. A potem zajrzałam do komentarzy w Internecie, bo coś mnie podkusiło. Życzono mi gwałtu, śmierci i wszystkiego najgorszego. W dodatku czytałam to sobie w Wigilię i byłam przerażona. Ale potem pomyślałam, że mogę przecież tego nie czytać. Po co ja to robię, po co się zatruwam, czemu daję do siebie dostęp tym ludziom, którzy po prostu mają w sobie taką okropną nienawiść? I odtąd nie czytam komentarzy hejterskich i nie wchodzę w interakcje z trollami. Mogę Ci relacjonować, co ja wyczytałam, ale zapewniam, że Twoi widzowie są Twoimi fanami.Często dostaję dużo wiadomości prywatnie i czytam je sobie z radością. A często też te kontakty stają się długotrwałą i korespondencyjną przyjaźnią. Mam też takie osoby, z którymi koresponduję przy pomocy listów pocztowych, jak na przykład z moją ukochaną panią Urszulą, rolniczką spod Szczecinka. Piszemy do siebie o książkach, które przeczytałyśmy i które jeszcze przeczytamy. Gdy koresponduję z panią Ulą, czuję się bezpieczniej. Ale gdy ona dłużej nie pisze, to bardzo się o nią martwię. Na szczęście potem się odzywa i wiem, że wszystko jest OK. Z czego jesteś najbardziej dumna w swoim programie?Głównie z tego, że w ogóle go z Grzegorzem wymyśliliśmy. Trwało to kilka miesięcy i odbywało się metodą prób i błędów. Ale udało się te wszystkie sznurki powiązać i powstała spora maszyna telewizyjna z cudowną grupą ludzi, którzy z nami w Info pracują. I Katarzyną Krawczyk, szefową redakcji, wydawczynią „Kwiatków”. Która dała Wam wolność przede wszystkim.Cała ekipa ma do nas zaufanie, a my do niej. Ani razu się nie zdarzyło, żeby na naszą propozycję odpowiedzieli, że się nie da i w ogóle nie ma takiej opcji. Wymyśliliśmy na przykład program wyjazdowy do Kłodzka, żeby zobaczyć krajobraz po powodzi. Pojechaliśmy tam i to było bardzo poruszające i niezwykle ważne. Odniosłam wtedy wrażenie, że wywołaliśmy temat pomocy ludziom dotkniętym powodzią. To był jeden z najważniejszych naszych tematów. Zależało nam też na tym, by pokazać piękno Kotliny Kłodzkiej, żeby przyjeżdżali tam turyści i wspierali tamtą społeczność. Przecież to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Czy masz recenzentów w rodzinie, na przykład Twoją córkę Ninę? Ogląda „Kwiatki” i przekazuje Ci swoją opinię?Nina rzadko ogląda, ale za to moi rodzice nie opuszczają ani jednego „Kwiatka” i mówią mi, co myślą. Czasem coś im się bardziej podoba, a czasem mniej. „Kwiatki” są też niesamowite, bo można obejrzeć je na YouTube i to od razu po emisji odcinka. A co się stanie, gdy „Kwiatki” Cię znudzą i pobiegniesz w inną stronę?Nie pobiegnę, ja się przywiązuję. Od dwudziestu lat uczę studentów i co roku wchodzę bez znudzenia do sali wykładowej. I zawsze mam w sobie radość i nadzieję, że przed nami kolejny fajny rok. A „Kwiatkami” nie można się znudzić, bo jest jak z rzeką u Heraklita, bardzo, bardzo rwącą... Wciąż napływają z wielką szybkością nowe wody i ciągle nas zaskakują. Ale z pewnością masz mnóstwo pomysłów na inne programy.Mam pomysły i realizuję je w różnych sprawach. Ale to nie znaczy, że zostawiam to, co lubię za sobą. Nie wiem, czy w ogóle chciałabym kiedykolwiek porzucić „Kwiatki”. Wiem jednak, że pracujemy w telewizji publicznej, która jest uzależniona od polityki, więc trudno snuć jakieś dalekosiężne plany. Wierzysz w apokalipsę?Mój mistrz i nauczyciel Gianni Vattimo nazywał siebie apokaliptycznym optymistą. Myślę, że dużo mam w sobie tego optymizmu. Wszystko się zmienia gwałtownie. Te zmiany niekoniecznie są przyjemne, ale ostatecznie okazuje się, że wyszły nam na dobre. A co dla Ciebie zmieniło się na dobre?Myślę, że ten moment w historii świata, w którym się znajdujemy, jest bardzo ciekawy. Nie wiem, co będzie dalej, nie wiem, w którą stronę to pójdzie, ale cały czas rodzi się jakieś źródło inspiracji, a to jest bardzo ciekawe. Masz jakieś marzenie? Takie zupełnie zwyczajne?Chciałabym, żeby się skończyła wojna w Ukrainie, i to na warunkach Ukraińców, a nie Trumpa i Putina. A nie marzysz o tym, żeby wygrać w JackPota?Chyba nie. Nie ma takich wygranych, które byłyby ważniejsze od pokoju i spokoju. A poza tym chciałabym pojechać z moją córką w jakieś miłe miejsce i po prostu tam nic nie robić, pojeść dobre jedzonko i pojeździć na wycieczki. My bardzo lubimy jeździć w różne miejsca na świecie i mieć czas pełen niespodzianek, coś ciągle odkrywać. Przestrzenie, smaki, okoliczności.Takie Antarktydy niepoznane?No właśnie. A teraz zapytam Cię jak kobieta kobietę. Nie marzysz o wielkiej miłości?Każdy marzy o wielkiej miłości i mam to marzenie od dziecka. Ale z drugiej strony, mając 47 lat, myślę, że taka miłość może być podstępna i wcale nie musi oznaczać wielkiego szczęścia. Twoja mama jednak taką miłość znalazła.Ona ma akurat wielkie szczęście.Może to u Was jest rodzinne.Czytaj też: Prof. Bralczyk o zmianach w polskiej ortografii