Rozmowa z legendarnym dziennikarzem muzycznym. Jak ktoś mi próbuje wcisnąć, że Yes czy Pink Floyd to są zespoły rockowe, to ja się uprzejmie pytam: gdzie tam jest rock? Albo Beatlesi. Mnie, zwłaszcza ten początkowy okres zespołu, kojarzy się z rock’n’rollowym boysbandem – mówi w rozmowie z portalem TVP.Info legendarny dziennikarz muzyczny Hirek Wrona. Adrian Koliński: Woli pan jazz czy rock?Hirek Wrona: Wolę dobrą muzykę i dla mnie nie ma znaczenia czy coś nazywa się jazz, rock, psychedelic czy whatever style. Muzyka jest dobra i zła, taka, którą lubię i nie lubię. Jest taka, która jest mi potrzebna do pracy i nie spełnia tych kryteriów. Jest taka, której w pracy używam i taka, która do tego się nie nadaje.Do porównania jazzu z rockiem zainspirował mnie kiedyś film „Whiplash”, w którym główny bohater (młody perkusista jazzowy) miał na ścianie plakat z napisem „beztalencia grają w zespołach rockowych”. Plakat można sobie powiesić dowolny. Jest taka seria płytowa, którą uważam za najwybitniejszą w historii muzyki XXI wieku, zatytułowana „Jazz Is Dead”. Firmuje ją dwóch muzyków: Adrian Younge i Ali Shaheed Muhammad. Pierwszy jest pianistą… jazzowym (zawahałem się, bo nie wiem, jak go kategoryzować, ale tak o nim mówią), drugi – uwaga – basistą i producentem hip-hopu. I ta seria, w założeniu jazzowa, wcale nie przynosi tylko muzyki jazzowej. Pokazuje otwartość stylów i gatunków. Więc teraz ja zadam panu pytanie. Prince to jazz, rock czy może inny gatunek? Trudno jednoznacznie go sklasyfikować. Dalej. Professor Longhair - jaki to jest gatunek? Nie wiem. Blues? The Beatles? Rock. He he. Dalej. Khruangbin? Nie wiem. Ale mnie pan ćwiczy. Etta James? Dobrze, widzę, do czego pan zmierza. Ale proszę mi odpowiedzieć. Etta James - jaki to jest gatunek muzyczny? Nie wiem. Rock, jazz, gospel? Ray Charles? Blues. Aretha Franklin?Też blues?Miles Davis i płyta „Bitches Brew”. Jazz. Ale ja pytam konkretnie o płytę „Bitches Brew”. Jakbym miał kategoryzować, zaliczyłbym ją do jazzu. Dobrze, ostatnie pytanie, żeby już pana nie męczyć. Donald Byrd? Jazz?He he. To teraz panu odpowiadam na pytanie, które bohater miał napisane na plakacie. Dla mnie to populistyczne hasło, które nie wnosi niczego do rozwoju ani popkultury, ani muzyki, a wprowadza podziały, które powodują konflikty. Dokładnie jak w życiu. Musimy sobie znaleźć jakiegoś wroga. W tym przypadku byli to muzycy rockowi, którzy są gorsi. I ten bohater mobilizuje się, pozycjonując się jako jazzman, żeby nie być gorszym. Czytaj też: Polacy kochają polską muzykę. Dla gwiazdy z USA robią wyjątekAle czy jazzmani nie mają większych umiejętności od rockmanów? Skoro jesteśmy przy „Whiplashu” to weźmy sobie takiego bębniarza jak Neil Pearl z zespołu Rush, albo David Garibaldi z Tower of Power, czy Terry Bozzio, który grał m.in. z Frankiem Zappą. To są kiepscy bębniarze? No nie. To są najwybitniejsi perkusiści w historii. Więc podział na kategorie, mówienie, że jazz czy rock jest lepszy, nie ma kompletnie sensu.Ale jednak muzykę się kategoryzuje. Owszem, bo to jest marketing. Niektóre nazwy lepiej się sprzedają. Miałem szczęście mieszkać przez chwilę w Anglii. Trafiłem do pana Charlesa Aleksandra, który dziś ma tytuł szlachecki, pracował w BBC, miał niedużą agencję koncertową i wydawniczą. I jest autorem nazwy Acid Jazz. To tak naprawdę nazwa marketingowa i pomysł na zarabianie pieniędzy. A wielu uważa to za gatunek muzyczny. W latach 80. było wielu bezrobotnych muzyków jazzowych w Anglii, którzy nie mieli co ze sobą zrobić. Grali bardzo dobrze, ale nie byli na tyle wybitni, żeby odnosić sukcesy na poziomie Milesa Davisa czy Herbiego Hancocka. Zresztą, jak sobie przypomnimy, co działo się w jazzie w latach 80., to królowały takie gatunki jak fusion, neobop, elektronika czy M-Base. Pojawił się fenomenalny Bill Laswell, wszyscy byli zafascynowani nową kulturą, która nadciągnęła z Bronxu: hip-hopem. I to elektronika plus rewolucyjny LinnDrum, czyli automat perkusyjny zbudowany przez inżyniera Rogera Linna, spowodowały, że zupełnie inaczej zaczęto mówić również o jazzie. Biedni saksofoniści, trębacze, puzoniści zostali ze swoimi instrumentami „na lodzie”. I wówczas Charles Alexander wymyślił, że stworzy nowy gatunek, ubierze kolorowo tych ludzi, zasugerował by w ich muzyce więcej było funku, soulu, a nawet delikatnego rapu i ruszy w trasę pod nazwą Acid jazz. Czyli połączenie z nowymi gatunkami?To było podłączenie się pod coś, co przyszło do Anglii z Chicago, czyli House'u. Wszyscy używali żółtego znaczka z uśmiechniętym pyszczkiem, bo to było Acid - Acid House. Więc jak się pojawił Acid jazz, nagle wszyscy się zainteresowali nowym zjawiskiem. Byli to muzycy jazzowi, którzy grali soul, funk, momentami rock, ckliwe lub dynamiczne utwory. Tak naprawdę granica między jazzem, soulem, funkiem, rockiem a popem kompletnie nie istniała. Wszystko było zatarte. I to jest najlepszy dowód na to, że nie ma granic pomiędzy gatunkami muzycznymi.Wzajemna inspiracja?Inspiracje były, są i będą zawsze. Artyści inspirują się, żeby przetwarzać i robić rzeczy fajniejsze. Jeżeli weźmiemy sobie całą kulturę hip-hopu, to Bboye wykonywali figury wymyślone przez tancerzy w Cotton Clubie 100 lat wcześniej. A nawet, inspirowali się pewnymi figurami, które były tańczone już w Storyville w Nowym Orleanie w czasach ery pionierskiej jazzu. Graficiarze komunikowali się przez system znaków i obrazków – czyli podobnie jak ludy pierwotne, plemiona indiańskie zamieszkujące kontynent amerykański czy też osoby przywiezione z Afryki. Oni co prawda nie rysowali takich ładnych podpisów, ale filozofia była podobna. Kontaktujemy się obrazkiem. Dalej: turntabliści – i tu wymyślono zupełnie nową rzecz, komunikowali się swoimi rutynami, czyli specjalnie zmiksowanymi fragmentami muzycznymi i scratche’ami. I tak poczciwy „patefon” stał się nowym instrumentem rytmicznym. Wreszcie raperzy, to nic innego jak przekaz myśli, którą w sposób absolutnie mistyczny objawił Gil Scott-Heron w roku 70., nagrywając płytę z użyciem tylko i wyłącznie bębnów afrykańskich, na tle których recytował swoje wiersze. Pokazał w ten sposób, że można również dzisiaj używać pewnej formy przekazu, który jest znany od tysięcy lat w Afryce. Dlatego uznawany jest za jednego z praojców rapu. Podkład muzyczny plus jego wiersze. To samo zresztą robili Last Poets. Czytaj też: „Synku, weź skrzypeczki i im pokaż”. Michał Urbaniak w „Rozmowach (nie)wygodnych”Czyli inspiracja i kreatywność dają taki efekt. Są dwa filary, na których stoi muzyka popularna. No może dwa i pół albo nawet trzy. Te dwa podstawowe to: gospel, czyli pieśni religijne śpiewane przez afrykańskich niewolników pracujących na plantacjach w Ameryce – pierwotnie ten styl nazywano Spiritual Gospel. Drugim filarem jest blues, który powstał na kanwie work songów, czyli pieśni pracy. Kiedy niewolnicy pracowali i było im źle (a tak było zawsze), to sobie śpiewali, że biały ich prześladuje, a oni nic nie mogą z tym zrobić. A ten filar numer trzy, czy też dwa i pół?To były najprzeróżniejsze brzmienia lokalnych kultur. Np. indiańskich, narodowości, które pojawiły się w tym samym czasie w Ameryce, czyli muzyka przybyszy z Hiszpanii, Francji, Anglii czy Włoch. I to, co powstało w Storyville, co nazwano później jazzem, to jest właśnie miks tych wszystkich gatunków. Jeżeli spojrzymy sobie na zydeco, czyli gatunek bluesa, który również jest gatunkiem jazzu, no to po prostu mamy taki blues paryski, ponieważ akordeon brzmi tam, jak w klasycznych francuskich piosenkach. Czyli znów proces. Nic nie wzięło się z niczego. Nie przyszedł jeden cudotwórca i nie powiedział: „ja jestem stwórcą i teraz tutaj wam daję bluesa i sobie go grajcie”. To były pokolenia, setki, tysiące ludzi i każdy coś tam od siebie dołożył.Wyszliśmy od porównania jazzu z rockiem, a cofnęliśmy się do prehistorii muzyki popularnej. No dobrze, to wracając do początku rozmowy: pojęcie jazzu jest znacznie szerszym i bardziej pierwotnym od rocka. Więc jeżeli byśmy porównywali to do jakiegoś innego zjawiska, no to jest pytanie takie samo jak „co wolę: sport czy piłkę nożną?”.Skąd się bierze ta walka między artystami różnych gatunków?Każda epoka ma swoich bohaterów. I w związku z tym stare rzeczy w popkulturze zawsze będą mocniejsze, bo miały więcej czasu, żeby ugruntować się w pamięci odbiorcy, dlatego łatwiej mają Beatlesi, bo oni na rynku są 60 lat, niż Taylor Swift, która wydaje swoje albumy od 10 lat. I tak należy to porównywać. Weźmy epokę, w której nagrywali Beatlesi. Były to czasy ruchów hipisowskich i fali British Invasion, która nie była wcale jednolita. To nie był wyłącznie rock. Bo British Invasion to była i Dusty Springfield, która śpiewała cudowny soul, był bluesowy John Mayall czy rhythm’n’bluesowi The Rolling Stones. Przecież oni całe życie grali szybkiego albo wolnego Chucka Berry’ego i Muddy’ego Watersa. Gdyby posłuchać ich ostatniej płyty to grają tak do dziś. W każdej ich piosence można znaleźć inspiracje tymi dwoma twórcami. Tylko że przy tym duet Richards-Jagger ma niezwykły dar pisania pięknych melodii. Potrafili przełożyć „czarnego” bluesa i rock’n’rolla na swój język i mamy odpowiedź dlaczego istnieją i grają tak długo i tak znakomicie. Jak pan spojrzy na wspomnianą ostatnią płytę „Hackney Diamonds” to kończącym utworem jest „Rolling Stone Blues” Muddy’ego Watersa. To hołd złożony Watersowi, ponieważ od tytułu jego piosnki Anglicy wzięli swoją nazwę. Jestem przekonany, że ten „most” historyczny nie był przypadkowy: była to ostatnia studyjna płyta nagrana przez Stonesów. Myśli pan, że to klamra zamykająca ich karierę? Wygląda tak, jakby zakończyli swoją historię. Zaczęli od utworu „Rollin’ Stone” i zakończyli utworem „Rolling Stone Blues”. Oczywiście będą jeszcze setki najprzeróżniejszych reedycji, wydawnictw, utworów, które do tej pory nie ujrzały światła dziennego, a gdzieś tam zalegają na półkach, ale regularnej i nowej płyty już nie wydadzą. Mogę się mylić, ale takie jest moje zdanie. W jakim stopniu zróżnicowana była ta brytyjska inwazja?To jest ciekawe zjawisko, dlatego że w latach 50., kiedy do Europy dotarł rock’n’roll, w Anglii pojawili się bluesmani, którzy przyjeżdżali pod szyldem American Folk Blues Festival. Młodzi Anglicy chodzili na ich koncerty i byli zafascynowani, bo gitary brzmiały inaczej, bo kompozycje były ciekawsze od tego co słyszeli do tej pory, bo muzycy zachowywali się na scenie inaczej. Wcześniej w Anglii grano przede wszystkim muzykę skiflową (pierwszy zespół Johna Lennona tak właśnie brzmiał). A młody człowiek potrzebuje buntu. Kiedy pojawił się Alexis Korner z zespołem Blues Incorporated i opanował jazzowy wcześniej londyński klub The Marquee, wszyscy odwiedzali to magiczne miejsce. To tam Mick Jagger, Keith Richards i założyciel Stonesów – Brian Jones – zagrali pierwszy koncert. Muzycy, którzy grali z Kornerem, założyli przynajmniej kilkanaście wielkich zespołów. Zaczęli ruszać w świat, czyli grać w innych klubach, a później w salach koncertowych czy nawet na stadionach. Wszyscy grali przetworzonego tak naprawdę bluesa przywiezionego ze Stanów Zjednoczonych przez afroamerykańskich muzyków.Czytaj też: Legenda jazzu w TVP Info: Zebrałam osiem worków kartofliI tak zaczęła się inwazja rocka?Nikt nie zastanawiał się nad tym, że to zostało skopiowane, tylko patrzono na te brzmienia z namaszczeniem, bo to było coś nowego, to była nowa energia, to był bunt, więc wtedy rock nagle zyskał niebywałą popularność. Teraz proszę sobie spojrzeć na Milesa Davisa, który w tym czasie nagrywa fenomenalne płyty po „Kind of Blue” i cieszy się opinią takiego guru, że wszyscy przed nim klęczą. I nagle przyjeżdża jakichś czterech gówniarzy z Liverpoolu i po prostu rozwalają system, a cała prasa, która miała przyjść na jego konferencję prasową, leci, żeby sfilmować jakichś czterech chłoptasiów ostrzyżonych na Modsów, którzy ledwo co potrafią grać. Widzi pan tę scenę?Tak. Ja to oczywiście upraszczam i hiperbolizuję, ale tak to mniej więcej wyglądało. I rock poniekąd zastąpił jazz jako muzykę buntowników. To były lata sześćdziesiąte. Nagle we Frisco (San Francisco) pojawiła się fala psychodelicznych zespołów, które zaczęły grać niebywałą muzykę. Nagle zdano sobie sprawę, że wśród Latynosów jest gigantyczny potencjał muzyczny. Pojawił się Santana ze swoim fenomenalnym zespołem. I teraz pytanie co on grał? Jazz? Latino? Rock? To prawda, trudno skategoryzować Santanę. Bowiem właściwie nikt tego nie rozpatruje. Wszyscy tego słuchali, bo to było fantastyczne. Więc na fali tego całego boomu narodziły się „dzieci kwiatów”, hipisi, którzy protestowali przeciwko wojnie i byli związani z kulturą bitników, no i po prostu ćpali i jechali z tymi hasłami. Kiedy Timothy Leary ogłaszał koniec „bożków Zachodu”, czyli pieniądza i pracy oraz początek „ery miłości”, nikt nie przypuszczał, że to wystąpienie będzie miało takie konsekwencje. Efektem był Woodstock – festiwal, który był przejawem wolności totalnej. Ale czy tam grano tylko rocka?Przede wszystkim ten festiwal jest kojarzony z rockiem. Ale grano inne gatunki. A dlaczego nie było kolejnych Woodstocków aż do 1994 roku? Ponieważ ktoś zwietrzył biznes i chciał bardziej „popowych” wykonawców. Ja coś podobnego przeżyłem w 2004 roku, kiedy razem z Telewizją Polską zrobiłem trzeci raz Hip-hop Opole. I nagle ktoś z telewizji powiedział mi: „Hirek, ale my chcemy takiego bardziej melodyjnego rapu. Tutaj masz zespoły Verba czy Jeden Osiem L”. Odpowiedziałem, że to nie jest do końca rap, tylko rapowany pop. No i zaczęła się dyskusja o tym, co jest rapem, a co nie. Czyli znów pomieszanie stylów. No i tak samo było wtedy. W latach siedemdziesiątych mieliśmy eksplozję kiczowatego glam rocka, a później nagle punk rocka. Niektórzy podczepili się pod punkt rocka i byli to m.in. … jazzmani. Jak pan posłucha płyt np. Johna Zorna, to co to jest? To jest hard core punk rock. Przyszła nowa era, nowy styl, nowe gatunki, nie tylko muzyczne, ale też kulturowe. Popkultura, która eksplodowała, wyszła z podziemia z nową jakością i świeżością, zaczyna się starzeć wraz ze swoimi odbiorcami, a dotychczasowi buntownicy stają się takimi samymi „dziadersami”, wobec których wcześniej się buntowali. Krąg życia. Z tym że nie sądzę, żeby rock przyniósł jeszcze jakąkolwiek rewolucję. Natomiast jeśli chodzi o jazz, to tutaj mamy znacznie większe pola do eksploatacji. Rock jednak jest formą, która w całości stoi na bluesie. Jazz ma kilka form muzycznych. Dlatego jak ktoś mi próbuje wcisnąć, że Yes czy Pink Floyd to są zespoły rockowe, to ja się uprzejmie pytam: gdzie tam jest rock? Albo Beatlesi. Mnie, zwłaszcza ten początkowy okres zespołu, kojarzy się z rock’n’rollowym boysbandem. Odważne stwierdzenie. Wiem, że wielu fanów może się w tym momencie na mnie obrazić, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Cała ta histeria wokół nich, te dziewczęta, które goniły ich po ulicach. Porównajmy to do Justina Timberlake’a, który jest uważany za artystę popowego, ponieważ wyszedł z boysbandu. A to jest pełną gębą artysta soulowy i rhythm and bluesowy. Pełną gębą! Albo Robbie Williams zaszufladkowany jako kolejny wokalista popowy, bo wyszedł z Take That. A on nie gra nic innego jak Britpop. Bardzo się różnią utwory Coldplay od Robbiego Williamsa? Nawet bym powiedział, że Robbie ma bardziej zadziorny, rockowy głos niż Chris Martin. No właśnie, a Coldplay jest ikoną rocka, natomiast Robbie ikoną popu. Są media, które muszą to wszystko jakoś nazwać i kategoryzować. A jak już brakuje wiedzy o muzyce, to zajmujemy się aferkami, stringami, biustonoszami, tym kto z kim i dlaczego. Ja rozumiem, że dzisiaj tematem numer jeden na świecie są seks afery Puffa Diddy’ego. Tylko dlaczego dopiero teraz to ujrzało światło dzienne? I czy teraz cały dorobek Puffa Diddy’ego należy zaorać? Dotyka pan bardzo trudnego tematu. Sam mam z tym problem. Zatem co zrobić z dorobkiem takich ludzi jak Puff Diddy czy R. Kelly? Czy też Garry Glitter, który okazał się być pedofilem, organizował szkoły w Kambodży, gdzie wykorzystywał seksualnie dzieci. Michael Jackson też musiał się mierzyć z zarzutami o pedofilię. Nie, nie, nie. Michaela Jacksona nie wrzucamy do tego worka, bo nigdy nie został skazany. Tu cały czas opieramy się na domysłach i plotkach. Czytaj też: Partner Rihanny strzelał na ulicy do kompana. Szokujący werdyktNo dobrze, ale co pan o tym myśli? Oddzielamy dorobek artystyczny od tego, jakimi byli ludźmi? Spójrzmy na jedną z największych postaci w historii muzyki, mianowicie na Jamesa Browna. Maceo Parker, jeden z największych saksofonistów, powiedział, że Brown nie miał żadnych przyjaciół. Był wredny, katował żonę, siedział w więzieniu za kradzieże, ale był geniuszem. Więc jak ocenić twórczość człowieka, który miał wpływ na soul, funk, disco, pop i całą kulturę hip-hopu? To przecież na nim wzorował się Michael Jackson ze swoim moonwalkiem. Mamy to wszystko odciąć?Chyba się nie da. Jakbyśmy tak robili, to odcięlibyśmy połowę muzyki popularnej na świecie. Przecież James Brown miał wpływ na to wszystko. Wymyślił grę na dwie perkusje. Zarówno John „Jabo” Starks i Clyde Stubblefield byli acymistrzami w tym, co grali. To nie były jakieś wyrafinowane solówki, tylko groove. Dzisiaj perkusiści używają urządzeń, żeby grać równo, a oni mieli idealny timing w głowie. Więc musimy sobie powiedzieć wprost, że niektóre pytania nie mają odpowiedzi. I nie mówię, że nie mają prostej odpowiedzi, ale w ogóle nie mają. Wspomniał pan, że rock już ma niewielkie pole do eksploatacji. Odwrotnie do jazzu. Wydaje się, że rock lata buntu ma za sobą. Ostatnia wielka rewolucja miała miejsce pod koniec lat osiemdziesiątych i był to grunge. Natomiast jazz to wciąż forma bardzo pojemna i co pewien czas korzystają z niego młodzi ludzie. W latach dziewięćdziesiątych producenci rapu zaczęli samplować klasyczny jazz. I tak młodzież poznawał legendarne płyty Johna Coltrane’a, Billa Evansa, Freddie’ego Hubbarda czy Theloniousa Monka. To jest jedna z bardzo wielu takich kulturotwórczych aspektów hip-hopu. Korzysta się z dorobków wcześniejszych pokoleń, poznaje się go i dalej rozwija. Trzeba spojrzeć na elementy kultury hip-hopu: turntablizm – sztuka scratchowania na gramofonach; grafiki, czyli sztuka malowania; breakdance, czyli sztuka tańczenia; rap, czyli muzyka; i knowledge, czyli wiedza. I teraz, jeżeli to wszystko zbierzemy razem, to okazuje się, że mając taką wiedzę, jesteśmy w stanie rozwijać dany gatunek. Na początku rozmowy wspomniałem o serii „Jazz is Dead” Adriana Younge'a i Alego Shaheeda Muhammada. W studiu Linear Labs w Los Angeles uznani weterani gatunku nagrywają wspólnie z pomysłodawcami projektu jazz z elementami hip-hopu, soulu, funku, psychodelii. W całym koncepcie chodzi o połączenie żywych legend jazzu z nowoczesną produkcją, często inspirowaną hip-hopem i beatmakingiem. Mam przed sobą płyty Shabaki. Wielka postać współczesnej muzyki. Słyszał pan jego ostatnią płytę? Nie. To jest niby „pitu pitu” na fujarce – tak mógłby pomyśleć ktoś nieśledzący muzyki. A te „fujarki” to wspaniałe flety różnych pierwotnych plemion amerykańskich, hinduskich czy słowiańskich. Płyta perfekcyjnie nagrana, pokazująca zupełnie nowe pole dla jazzowej eksploatacji, czyli muzykę pierwotną tzw. „muzykę źródeł”. Ja bym dał się za te brzmienia pokroić na milimetrowe kawałki tępą żyletką. Kolejna płyta: Pete Rock, „The Auditorium, Vol. 1”. Album w oldschoolowym stylu, mógł być wydany 35 lat temu, a nie w 2024 roku. A słucha się tego bajecznie. Zatem jest wiele czynników, mających wpływ na rozwój muzyki. Wróćmy do pierwszego wątku, którego efektem było moje pytanie: czy woli pan sport, czy piłkę nożną. To jazz jest sportem, a rock piłką nożną. Bo sport ma większą szansę na rozwój od piłki nożnej. Rock jest w pewnym sensie jednym z elementów jazzu. Czyli jednak jazz ma przewagę nad rockiem?Absolutnie nie! Nie wolno mówić takich rzeczy. Czytaj też: Grzywna za wykonanie hymnu. Gruzińska gwiazda podpadła władzomNo dobrze, ale trwała walka między tymi światami. Jazzmani mówili, że rock jest zbyt prosty, a np. Lou Reed nazywał jazz snobistycznym. Johnny Rotten dodawał, że jest przeintelektualizowany. Podał pan dwa bardzo ciekawe przykłady. Kiedy nagrywana była płyta „The Velvet Underground & Nico”, absolutnie epokowe rockowe dzieło, które dokonało przewrotu, to był 1967 rok. I teraz zobaczmy, co się w tym czasie dzieje w jazzie. Przede wszystkim płyta Milesa Davisa „Miles Smiles”, czyli drugi album wielkiego kwintetu Davisa z Wayne'em Shorterem, Herbiem Hancockiem, Ronem Carterem i Tonym Williamsem. Dalej, mniej więcej w tym okresie mamy „Ascension” Johna Coltrane’a. No to ja się nie dziwię, że jak Lou Reed posłuchał Colatrane’a na tym albumie, to przeraził się tym, co tam jest grane. Mamy też najsłynniejszą płytę Wayne’a Shortera „Speak No Evil”. Powiedzmy sobie szczerze, że nie jest to coś, co proponowali Beatlesi na pierwszej płycie. Dalej mamy „Maiden Voyage” Herbie'ego Hancocka, jedna z najważniejszych płyt jazzu modalnego. Ornette Coleman na albumie „The Empty Foxhole” dokonuje rewolucji w jazzie. Mamy też fantastyczny album „Simple Matter of Conviction” Billa Evansa czy „Dream Weaver” Charlesa Lloyda. To był czas free jazzu, czas eksperymentów. I jak ten Lou Reed włączył sobie taką muzykę, to za cholerę nie mógł tego skumać. I zaczyna komponować fantastyczne piosenki, ale absolutnie w opozycji do tego, co robili jazzmani. Więc ja mu się nie dziwię, że tego nie rozumiał. Niech mi teraz pan przypomni, co mówił Rotten?On wręcz się naśmiewał z jazzu. Mówił, że jest przeintelektualizowany i po prostu nudny. No dobrze. Z tego, co sobie przypominam w 1977 roku Sex Pistols wydali „Never Mind the Bollocks”. Na rynku jazzowym panował wtedy fusion, czyli miks jazzu i rocka, zapoczątkowany przez „Bitches Brew”. Mamy wtedy m.in. „Heavy Weather” grupy Weather Report. Album niezbyt łatwy, gdzie wirtuozeria wykonawcza była na bardzo wysokim poziomie. To nie jest prymitywne granie Sex Pistols, którzy – powiedzmy sobie szczerze – nie za bardzo umieli grać. Dalej słynny kwintet V.S.O.P. Herbiego Hancocka. To jest reaktywacja tego klasycznego składu Milesa Davisa z lat 60., o którym już wspominałem. Płyta akustyczna, absolutnie fenomenalna, której Johnny Rotten rzeczywiście mógł nie skumać, bo w życiu nie potrafił tak zagrać. Dalej płyta, która jest nagrana w duecie, gdzie nie ma bębnów i rzężącej gitary, tylko jest bardzo subtelna i do tego bardzo melodyjna gitara Pata Metheny’ego, czyli „Watercolors”. Poza tym mamy wielki powrót Dextera Gordona, który był jedną z ikon jazzu lat 50. I nagrywa fenomenalny koncert w absolutnie kultowym miejscu światowego jazzu, czyli Village Vanguard w Nowym Jorku. Kolejna wielka rzecz to płyta Charlesa Mingusa, który pokazuje nam powrót do korzeni bluesowych.Skoro jesteśmy przy Mingusie, to on z kolei mówił, że w rocku brakuje głębi i złożoności harmonicznej w porównaniu do jazzu. Absolutnie się zgadzam. Rock to jest energia. Więc wie pan, jak Johny Rotten usłyszał np. „Sun Bear Concerts” Keitha Jarretta, czyli nawiązanie do tego słynnego koncertu z Kolonii, to ja się nie dziwię, że on to wyśmiał i powiedział, że to jest jakieś rzępolenie. Poza tym to była muzyka dziadersów. Punk rock był antysystemowy, anarchistyczny, więc jeżeli my wyśmiewamy się z elegancko ubranych osób w sali koncertowej, którzy przychodzą w smokingach i w białych koszulach z muszkami czy krawatami na koncert Keitha Jarretta czy Chicka Corei, no to wie pan, jesteśmy fajni, bo wyśmiewamy tych obskurnych. Taka jest smutna prawda. Więc są miejsca, gdzie są miękkie fotele i świetna akustyka, a są obleśne miejscówki, w której gra się muzykę z niebywałą energią i też jest fajnie. Bo jest obleśnie i inaczej.No dobrze. A czego pan słucha? Ale nie zawodowo, tylko tak dla siebie. Np. w samochodzie? WQXR, stacji z muzyką klasyczną z Nowego Jorku oraz Hirek Wrona Radio, które jest dostępne we wszystkich serwisach streamingowych. W Polsce mało kto gra niestety soul i funk, pomieszany z jazzem i rockiem. Zatem zrobiłem dla moich studentów, znajomych i dla siebie ponad 200 playlist. Jeśli pan na nie spojrzy, to zobaczy, ile pięknych piosenek powstało na przestrzeni ostatnich 10 lat. Czy słyszał pan w polskiej stacji radiowej Raye? Nie. A jak grała koncert w Stodole, to biletów zabrakło i wszyscy śpiewali jej piosenki. Teraz przyjeżdża na Open’era i będzie jedną z największych gwiazd. W jaką stronę zmierza muzyka popularna? Muzyka popularna idzie przede wszystkim w stronę prostoty stworzonej przez komputery. Zatem to algorytmy będą nam wskazywały tak naprawdę to, co mamy zrobić. I za chwilę będziemy mieli dwie płaszczyzny muzyczne. Z jednej strony będzie to muzyka robiona przez sztuczną inteligencję, która będzie równoprawną muzyką do tej, którą robią żywi ludzie. I nikt nie będzie miał z tym problemu, że to jest zrobione przez komputer, a to przez człowieka. Po prostu będą to dwa równoległe światy, które w pewnych momentach będą się przenikały, będą współpracowały ze sobą, a w pewnych będą zupełnie rozdzielone. I wydaje mi się, że to jest nieuniknione, z tego względu, że w tej chwili mamy DeepSeeka, który jest open source'em, w związku z tym za chwilę ta sztuczna inteligencja będzie modyfikowana przez ludzi na całym świecie. Chińczycy oddali piekielnie niebezpieczne narzędzie dla dużych big techów, które m.in. będzie generowało nam zupełnie nowe gatunki muzyczne. Ale jednocześnie jest fajnym narzędziem do tego, żeby odświeżać to, co do tej pory było zrobione, bo człowiek nie potrafił odświeżyć wielu nagrań, które były źle zrealizowane. Jestem fanem sztucznej inteligencji, zawsze byłem fanem komputerów i nigdy nie dzieliłem muzyki na tę gorszą, robioną na przykład przez komputery i lepszą, graną na żywych instrumentach. Uważam, że i tu, i tu istnieje pole dla muzyki znakomitej, jak i dla muzyki beznadziejnej.Czyli uspokaja pan artystów, że AI ich nie zastąpi? Nie ma takiej możliwości! Żywa muzyka będzie istniała zawsze. Na przykład fenomenalny polski saksofonista Seb Stanny grający ze swoimi kumplami ognisty funk. Poznałem go kiedyś – to bardzo emocjonalny człowiek i to, w jaki sposób on łoi na saksie, to się w głowie nie mieści. Robi najlepszy funk w naszym kraju. I używa wyłącznie jednego instrumentu, czyli saksofonu. Ludzie, którzy z nim grają, używają prawdziwej trąbki, puzonu, perkusji, gitary i basu. Tego się nie wyrzuci. A jednocześnie niech pan posłucha, jak eksperymentuje Błoto czy Eabs. Właściwie to jest ten sam zespół, ale oni używają zarówno tych akustycznych instrumentów, jak i najprzeróżniejszych loopów, sampli, instrumentów elektronicznych, przetwarzanych dźwięków. I te światy się fenomenalnie przenikają.Czytaj też: Niemy album tysiąca artystów w proteście przeciwko AI