Duet Cichy–Wielicki przeszedł do historii. 17 lutego 1980 roku Polacy dokonali niemożliwego. Duet Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwszy w historii dotarł zimą na szczyt najwyższej góry świata – Mount Everest (8848 m n.p.m.). – Chyba zrobiliśmy coś wielkiego – mówi Cichy w 45. rocznicę wyczynu w rozmowie z portalem TVP.Info. FILIP KOŁODZIEJSKI: – Cofamy się o 45 lat. Czy nadal pamięta pan słowa, które wypowiedział na szczycie Mount Everest?LESZEK CICHY: – To były znamienne słowa. Przeszły do historii. Pięć lat temu napisaliśmy książkę z Piotrem Trybalskim, pod tytułem: „Gdyby to nie był Everest...”. Zależało mi, żeby dodać trzy kropki.Co znajduje się w tych trzech kropkach?Cała rozmowa ze szczytu. Wtedy były dużo bardziej prymitywne warunki niż teraz. To, że tamta rozmowa została nagrana i jest czytelna, a dodatkowo nakręcono półgodzinny film, jest sukcesem. Film był kręcony tylko i wyłącznie klasycznym materiałem na taśmach. Żadna scena nie była kręcona poza miejscem wyprawy. Nie było żadnych dodatkowych scen w innych górach.Gdy jest się na szczycie, pojawia się radość. A potem? Trudniej jest zejść? Pojawiają się większe obawy, by nie popełnić błędu na wycieńczeniu?Wspólnie z Krzysztofem Wielickim jesteśmy inżynierami. Postanowiliśmy, że trzeba wziąć po jednej butli z tlenem. Uznaliśmy, że wystarczy nam na wejście. Schodziliśmy bez. Każda butla ważyła około 5 kilogramów. Gdy słuchało się rozmowy na szczycie, Andrzej Zawada, który prowadził tę wyprawę, mówił: „Uważajcie chłopcy. Uważajcie chłopcy”. Sam odpowiedziałem: „Do zobaczenia, Andrzej. Do zobaczenia”. W tych słowach zawierało się wszystko.Wszystko, czyli...Nasza wola walki o zejście oraz część obaw. To jednak była zima. Byliśmy zmęczeni. Dzień był krótszy. Nie mieliśmy słonecznego wieczoru na zejście do najbliższego namiotu. Tlen na szczycie się skończył, ale daliśmy radę.Po latach potrafi pan odpowiedzieć, po co i dlaczego się to robi?Ile pytań, tyle odpowiedzi. Znane są słowa przedwojennego alpinistów, którzy mówili: „Dlatego, że jest”. 8 czerwca 2024 minęło sto lat od próby wejścia na Mount Everest przez Brytyjczyków. George Mallory oraz Andrew Irvine wyszli do ataku szczytowego, ale nigdy nie powrócili. Po 75 latach znaleziono ciało Mallory'ego. Wtedy, gdy jechali, byli przekonani, że zdobędą szczyt. Nadal jest bardzo znane powiedzenie Irvine'a, które brzmi: „Jeżeli do szczytu zostanie nam mniej niż 200 stóp, to pójdziemy do końca. Nawet jeśli byłaby to droga w jedną stronę”.Była w tym pokazana ogromna determinacja. Niewątpliwie polskie zimowe wejście na Everest jest najgłośniejszym wyczynem w historii. Wyjątkowym. Mieliśmy świadomość, że to historyczna wyprawa. Do dziś pamiętam, jak cała wyprawa nas wspierała. Walczyła o to, żebyśmy się nie załamywali i atak był kontynuowany. Na końcu była olbrzymia radość. To wszystko robi się choćby dla tej chwili, którą potem dzieli się ze wszystkimi uczestnikami w bazie. Nie samego siebie. Wzięliście ze sobą coś ze szczytu?Kilka kamieni. Wzięliśmy ich ponad kilogram. Po pierwszej kolacji w bazie, przygotowaliśmy z Krzysztofem na tacy, wyłożonej watą, ponad dwadzieścia okruchów z Everestu. Każdy z uczestników, włącznie z kucharzami i Szerpami, dostał po kawałku tej góry.W trakcie wyprawy było kilka zabawnych historii. Kłóciliście się między innymi o... łyżki. O co dokładnie chodziło?W filmie prezentowane są dwie sceny. Jedna z nich to rozmowa Andrzeja Zawady z obozu drugiego, ze swoim zastępcą Andrzejem Heinrichem. Heinrich mówił, że znalazł już sześć złamanych łyżek, że nie ma czym jeść. Skarżył się, że jak jadł zupę, to musiał myć łyżkę przed drugim daniem, itp.. Zawada odpowiedział mu jednym zdaniem: „Andrzej, nie trzeba myć... wystarczy oblizać”. Druga scena jest z innej wyprawy. Chodziło o duży kawał sera Gouda – 4-5 kilogramów. Próbowaliśmy go przygotować na śniadanie. Jednak skoro przez kilka dni leżał w minusowej temperaturze zrobił się z niego wielki kamień. W związku z tym, zaangażowanych było kilka osób w czekany, by go rozłupać. Najlepszy jest komentarz, gdy udaje się przełamać potężny blok na pół. Z „offu” było słychać głos koleżanki Moniki: „A teraz... na drobne kawałki”.Teraz zawodowców stać na bardzo drogi sprzęt. Wy musieliście sobie radzić z zamiennikami. Braliście okulary do spawania czy maści na hemoroidy...Maści były bardzo skuteczne! Opierały się na borowinie. Ciemne i kryjące. Z tego, co pamiętam, kosztowały złotówkę albo złotówkę i dwadzieścia groszy. W porównaniu z oryginalnymi maściami za 30 dolarów to była rewelacja. Co do okularów, wbrew pozorom, były bardzo dobre. Oprócz tego, że ciężkie. Było tam oryginalne szkło oraz klapka, która pozwalała patrzeć tylko na szkło lub dodatkowa przysłona – też ze szkła – dająca ochronę przed silnymi promieniami UV. Mieliśmy też eksperymentalne buty, zrobione w Polsce, w Krośnie. Używaliśmy raków, ale nie automatycznych. Trzeba było je przywiązywać do butów. Nie było polarów i goreteksów. Współcześni wspinacze i turyści, gdy o tym słyszą, przyjmują tę wieść, jak nie z tego świata.Z drugiej strony, jest powiedzenie Wielickiego: „Nie sprzęt się wspina”. Potrzeba nieco „ducha” tchnąć w ten sprzęt, żeby to pozwoliło osiągnąć szczyt i udało się bezpiecznie zejść.Trzeba być masochistą, żeby porwać się na najwyższe szczyty?Przyjęło się, że to sztuka cierpienia. Atak na Mount Everest nie był naszą pierwszą wyprawą. Mimo młodego wieku to była moja 4-5 wyprawa w Himalaje. Każdy wiedział, czym to pachnie. Zaakceptowaliśmy z góry warunki, w których mogliśmy przebywać. Historie, które słyszeliśmy od innych kolegów, będących tam lata wcześniej, również w grudniu, sprawdziły się aż z nadmiarem.Jak połączyć tyle osób z silnymi charakterami w jednym namiocie w bazie. Co zrobić, by nie było kłótni? Żeby wszystko wyszło?Wspinacze to są ludzie z ambicjami. Były takie osiągnięcia w Himalajach, w tamtych czasach, w których mówimy o eksploracji tych gór. Teraz ta czynność zanikła. Nie robi się nowych, trudnych dróg na ośmiotysięczniki.Nawet przy nowej technologii jest tak trudno?Z wielkich ścian, nie jest dotknięta wschodnia ściana Mount Everest.Dlaczego?Tam w ogóle nie ma skały. To jedna wielka połupana, stroma ściana śnieżno-lodowa. Strasznie niebezpieczna. Nikt nawet nie wie, gdzie można tam założyć obozy bez wkopywania się do jam w lodowiec. Teraz na sam Everest jest dostępnych około 20 dróg. Na K2... 15-16. Trudno jest myśleć o kolejnych. Nawet najtrudniejszy szczyt – K2 – jest zaporęczowany od początku aż na sam szczyt. Andrzej Bargiel zjechał na nartach z tej góry.Do dziś pamiętam, jak dziennikarz zapytał mnie: „To teraz wszyscy będą zjeżdżać z tego K2?” Odpowiedziałem: „Mogę się założyć, że przez kolejne 50 lat, nikt tego zjazdu nie powtórzy”. Muszą być szczególne warunki i umiejętności. Wtedy korzystano z dronów. Pozwoliły wypatrzeć kluczowe miejsca, by przerzucić się ze stromej części „żebra” na bardziej płaski lodowiec. Współczesna technologia pomogła. Teraz jest już zgoda na „kolekcjonowanie” szczytów najłatwiejszymi drogami, by zaliczyć, jako kolejny „himalaista”, koronę Himalajów i Karakorum.Gdy wróciliście do kraju, czuliście się jak gwiazdy? Jakie były profity?Była jakaś tam sława, ale myślę, że godnie to znieśliśmy z Krzysztofem. Byliśmy na tyle młodzi, iż wiedzieliśmy, że czekają nas kolejne wyprawy. Krzysiek skupił się na dokończeniu korony Himalajów i Karakorum. Ja nie rzuciłem pracy jako wykładowca na uczelni. Mój cel był skromniejszy – Korona Ziemi. Udało mi się to osiągnąć jako pierwszemu Polakowi. Pomogły względy ekonomiczne. Zmieniłem pracę na tę w banku. Dostałem możliwość dofinansowania. Miałem pieniądze, by wyjechać na Antarktydę, co jest bardzo drogą imprezą. Na uczelni zarabiałem około 20-30 dolarów. Wyjazd na Antarktydę kosztował minimum 25 tysięcy dolarów.Na nazwisko Cichy dało się coś załatwić?Staram się tego nie wykorzystywać. Nawet gdy koledzy próbują mnie przedstawiać nowym osobom w kawiarniach, mówię: „Spokojnie. Spokojnie. Jestem tu prywatnie”. Pamiętam jednak jedną historię. Parę dni po przyjeździe do Polski jechałem tramwajem w Warszawie do centrum. Miałem niebieską kurtkę. Był marzec. Starsza pani podeszła do mnie. Złapała mnie za guzik i zapytała: „Panie Leszku, czy mogę chociaż przez chwilę potrzymać pana za ten guzik?”. Uznałem, że nasze osiągnięcie trafiło do „normalnego” człowieka. Chyba zrobiliśmy coś wielkiego.Góry uzależniają?O, tak! Ciągle się wspinam. Byłem jeszcze kilka razy w bazie w Nepalu pod Everestem. Teraz czuć tam komercjalizację. Bardzo często jestem na ukochanej Islandii. Kilka razy wszedłem też na najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro. W kwietniu 2024 roku byłem na szczycie Chachani (6057 m n.p.m. – przyp. red.) w Peru. Sam kończyłem geodezję. Uwielbiam mapy. Gdziekolwiek się znajduję, szukam najwyższego punktu w okolicy, na który można wejść. Kiedyś byłem na Mazurach i okazało się, że w pobliżu jest Góra Szeska (309 m n.p.m. – przyp. red.) – najwyższa na Mazurach. Nie mogłem jej znaleźć, ale po kilku próbach się udało. Byłem na szczycie Mazur.Kilka lat temu świat obiegły zdjęcia pokazujące kolejki na Mount Everest. To prawda?To i prawda i częściowo prawda.Dlaczego?Na Everest w sezonie pomonsunowym próbuje wejść około 200-300 uczestników wypraw. To z reguły wyprawy komercyjne. Do tego obsługuje ich co najmniej dwa razy tyle Szerpów. Wychodzi z tego od 500 do 700 osób, którzy chcą wejść na wierzchołek. Trzeba wiedzieć, iż wszyscy korzystają z tych samych prognoz pogody. Największą zmianą w himalaizmie jest fakt, że dzięki łączności satelitarnej mamy dokładną prognozę pogody na najbliższe dni. Gdy jest 5-6-dniowe „okno pogodowe” to wszyscy z tego korzystają. Kiedyś ruszało się po śniadaniu. Teraz przed, a niektórzy idą wieczorem, by pierwszy odcinek pokonać nocą. Wtedy okazuje się, że na szczycie potrafi być kolejka.Co jest najważniejsze w „strefie śmierci”?Aklimatyzacja i tlen. Przy tej liczbie osób wypadków śmiertelnych jest co najmniej kilka. Ci, którzy umierają w trakcie ataku szczytowego, mają kłopot z tlenem. Albo wzięli złą butlę, albo niepełną. Albo są zatkane przewody. Teraz na Everest próbuje się wchodzić szybciej. Z płytką aklimatyzacją. Już w obozie drugim śpią na tlenie. A to tylko... 6500 m n.p.m. Do obozu trzeciego idą na tlenie. Tam śpią na tlenie. W czwartym to samo. Jeśli w czasie tego przejścia do szczytu zabraknie butli z tlenem, ten człowiek bardzo często nie ma już sił. Komercyjne wyprawy często podkradają tlen. Butle są wiązane drutami i sznurkami w poszczególnych obozach. To już trochę targowisko próżności. Nie czysty himalaizm. W środowisku wspinaczy takie osoby nazywamy chodziarzami himalajskimi. Nie wspinaczami.Coraz więcej młodych osób pojawia się w Himalajach. W Polsce to między innymi Jakub Patecki czy Zoja Skubis. Co pan uważa na ten temat?Nie ma już w zasadzie wejść sportowych. Najbardziej ceniona nagroda w środowisku – Złoty Czekan – jest wręczana osobom z grona pięćdziesięciu osób, analizując ostatnich 50 lat. Oni tworzą 20-25 zespołów. Żeby zdobyć tę nagrodę, trzeba zrobić drogę bardzo trudną technicznie, nową. Wejść na trudny szczyt, trudną drogą. Najlepiej, żeby szczyty były niezdobyte. Ale takich już brakuje. Połowa osób rywalizujących o Złoty Czekan już nie żyje. Umierali przy próbie kolejnych wejść. Cała reszta zadowala się kolekcjonowaniem szczytów.W tych czasach aklimatyzację można zdobywać nawet w biurze w Warszawie. W Dawidach, niedaleko stolicy, jest ośrodek, w którym można wynająć pokój i pracować normalnie. Nie ma tam obniżonego ciśnienia, ale zwiększa się procentową zawartość azotu. Zmniejsza tlen. Aklimatyzację można zatem zdobyć „na sucho”. Potem następuje szybko wylot do Nepalu albo Pakistanu i próba szybkiego wejścia na szczyt. To daje efekty. Czy należy to potraktować jako sztuczny doping? Nie mam odpowiedzi na to pytanie. Zawieszam je.Polaków szanuje się w Himalajach?Tak. Pomagają w tym dwie osoby: Wanda Rutkiewicz i Jerzy Kukuczka. To heroiczne postacie, które zostają w pamięci nie tylko himalaistów, ale też we wszystkich agencjach turystycznych w Nepalu i Pakistanie. Ich rozpoznawalność wynosi 99,99 procent. Inne nazwiska też padają. W bazie pod Everestem są pomniki poświęcone Kukuczce i Rutkiewicz. Jesteśmy rozpoznawalni. Himalaizm przez lata uznawano za polską specjalność. Na 14 ośmiotysięczników mamy zdobytych 10 i... pół. Dlaczego? Sziszapangma została zdobyta przez Polaka i Włocha. Nie udało się nam zdobyć K2. Zrobili to Szerpowie. Należało się im.Zimowe wejście na Everest było największym sukcesem w pana życiu?Największym? Krzysiu zawsze powtarza: „Jeszcze ciągle żyjemy”. Na pewno najgłośniejszym. Bo robiłem trudniejsze i bardziej niebezpieczne wspinaczki. Pod względem odzewu światowego Everest pozostanie z Krzysztofem i ze mną do końca.Jak udowodnić, że było się na szczycie?Nie mieliśmy z tym problemu. 5 lat przed nami, w 1975 roku, Tybetańczycy weszli drogą od Tybetu i zostawili tam trójnóg na wierzchołku. Po pięciu latach nadal był, chociaż nie był wczepiony w skałę, tylko nawis lodowo-śnieżny. Dwa-trzy lata po naszym wejściu już go nie było. Gdy my byliśmy na szczycie, zauważyłem, że w rurce jest ofoliowana kartka. Okazało się, że była zostawiona przez ostatnie osoby, które zdobyły szczyt jesienią. Autor tej kartki zginął w drodze powrotnej. Trzymałem ją w domu przez 25 lat. Na 25-lecie podarowałem ją muzeum PKOl. To dowód absolutnie niepodważalny. A poza tym, rzeczy pozostawione przez nas, zostały znalezione przez Baska, który był tam po nas. Jest jeszcze jedna historia...Jaka?W 1974 roku na drodze w kierunku Everestu zginął Stanisław Latałło. Gdy zaczęliśmy pakować się na naszą zimową wyprawę, przyszła do nas jego mama. Dała nam... różaniec, który dostała od Jana Pawła II, w trakcie jego pierwszej wizyty w Polsce w 1978 roku. Powiedziała, żeby wynieść go jak najwyższej i uczcić śmierć Staszka, który został pochowany na ponad 7 tysiącach metrów w szczelinie. Wzięliśmy go razem z flagą. Dotarł na szczyt.