Wiedzieli, jak się bawić. Dancingi i lokale gastronomiczne, w których można było nie tylko zjeść, ale też się pobawić, obywatele czasów PRL odwiedzali chętnie i dosyć często. Na rozrywkowej mapie Polski kilka z nich błyszczało szczególnie. O niektórych powstawały piosenki, inne słynęły z gości, którzy w nich bywali, a niektóre spektakularnie kończyły swój żywot. Świat zabawy i rozrywki czasów PRL na przestrzeni tej epoki mocno się zmieniał. Niektóre lokale, w których można było zjeść, wypić i potańczyć przy muzyce granej na żywo powstawały już w latach 50., ale ich wysyp to przede wszystkim lata 60. a szczególnie ich końcówka.Muzyczny prezenter musiał stanąć przed komisją weryfikacyjną– To był czas, gdy do tańca przygrywały orkiestry, zespoły. Pod koniec lat 60. a de facto w latach 70. zaczęły powstawać dyskoteki i kluby, w których królowała muzyka mechaniczna grana przez prezentera dyskotekowego, bo tak wówczas nazywało się tę profesję. Byli to nie byle jacy fachowcy, bo podobnie jak wodzireje, musieli stawać przed komisją weryfikacyjną i przejść egzamin swoich umiejętności. Zarówno konferansjerki, czyli opowiadania o puszczanych przebojach, jak i zachęcania klientów danego lokalu do zabawy, jak też, dziś powiedzielibyśmy setów, a więc kolejności puszczanych przez nich piosenek – wyjaśnia Wojciech Przylipiak, autor książki „Kelnerki, barmani, wodzireje”.Wśród zespołów, które grywały w lokalach zarówno tych niższej kategorii, jak i tych bardziej luksusowych, były zarówno te grające jazz, jak też big beat. – W legendarnym Maximie grano też, w co trudno dziś może uwierzyć, muzykę romską – mówi Przylipiak.Klub Maxim, czyli legendarny klub epoki PRLTo właśnie ten znajdujący się w Gdyni lokal stał się miejscem nie tylko kultowym, co legendarnym. Jeśli nawet ktoś nie przekroczył nigdy progu tego lokalu, bo nie zawędrował nad polskie morze albo najzwyczajniej w świecie nie było go na to stać, znał go z piosenki zespołu Lady Pank „Tańcz, głupia tańcz”.Autorem słynnych słów tego przeboju, które brzmiały: „U Maxima w Gdyni/Znów cię widział ktoś/Sypał zielonymi/Mahoniowy gość/Boney M. zagrało/Kelner zgiął się wpół/Potem odjechało/Złote BMW” był Andrzej Mogielnicki. Latem 1981 wraz ze swoją narzeczoną wybrał się do Trójmiasta. Znajomi zaproponowali mu wspólny wypad do lokalu nocnego o nazwie „Maxim”. To, co zobaczył tam Mogielnicki, postanowił uwiecznić właśnie w słowach przeboju Lady Pank.– Klub „Maxim” to miejsce dziwne i intrygujące. Znałem tego rodzaju warszawskie lokale. Dewizowi goście, panienki, waluciarze, peweksowe papierosy, ale tu nagle zobaczyłem to w jakimś nadwymiarze. Prawie irracjonalnym zagęszczeniu. Na początku było uroczo. Lokal nad morzem, chyba miał jakieś molo czy pomost, ale kiedy zaczął się zapełniać... Marynarze, Szwedzi, Arabowie, miejscowe cwaniaczki, głośna muzyka i dziewczyny. Nie tylko prostytutki, także nastolatki szukające przygód albo – jak to się dziś mówi – sponsora. Popijałem, chłonąłem to całe panoptikum i nagle w tym jesiennym Krakowie, otworzyła mi się jakaś szufladka i zacząłem opisywać tamten wieczór w „Maximie” – opowiadał Mogielnicki. Zobacz też: Pierwsze święta w wolnej Polsce. Karp z Jugosławii i kubańskie pomarańczeWidok na plażę, drzewo w jednej z salKlub ten działał przy ulicy Orłowskiej w Gdyni. Powstał w miejscu, w którym wcześniej działała grecka restauracja Zorba. Prowadził ją prawdziwy Grek, który był kucharzem statków Polskich Linii Oceanicznych. Maxim święcił tryumfy w latach 70. i 80. Miał 700 metrów kwadratowych. Gościom imponował bogato urządzonym wnętrzem, kilkoma znajdującymi się w nim barami oraz drzewem, które w jednej z sal wyrastało ponad dach. Z Maxima widać było molo i do dziś przez wielu uwielbianą orłowską plażę.Maxim nie tylko przyjmował gości, ale też ekipy filmowe. To one często i chętnie korzystały z jego wnętrz. Klub ten „zagrał” w kultowym serialu „07 zgłoś się”, czy filmie „Smażalnia story”. Kto był właścicielem tego kultowego klubu? Prowadził go uchodzący za szarą eminencję i niejednoznaczną postać Trójmiasta doktor nauk humanistycznych Michał Antoniszyn, zwany również Mecenasem.Atrakcją Maxima była scena i znajdujące się na niej koło, które wraz z tancerkami podnosiło się ponad głowy gości. – W takich lokalach bawiono się do białego rana i ostatniego gościa. Ten zazwyczaj był już z niego wynoszony. Warto przy tym zaznaczyć, że takie lokale jak Maxim nie były miejscem dla każdego i nie dlatego, że nie miał legitymacji czy karty klubowej, ale dlatego, że było to miejsce bardzo drogie. Szampan w Maximie kosztował tyle, co pensja nauczycielki – opowiada Przylipiak.Zagraniczni turyści, artyści i przedstawiciele pół światkaDodaje, że zazwyczaj na takim „ubawie”, jak mówiono w czasach PRL, obecne były postaci wysoko postawione w hierarchii partyjnej, ale przede wszystkim turyści z zagranicy, którzy mieli pieniądze i zakochiwali się w pięknych, polskich dziewczynach zamawiając dla nich piosenki. Nie brakowało również artystów. Bywała tu Violetta Villas, Roman Polański czy Bohdan Łazuka. – W Maximie często można było również spotkać pracowników służby bezpieczeństwa i przedstawicieli tzw. półświatka – wymienia Przylipiak. Ci ostatni szczególnie upodobali sobie to miejsce na przełomie dekad i w latach 90. To właśnie tu zaczynał jako bramkarz i ochroniarz Nikodem Skotarczak, który z czasem rozwinął „karierę” bossa trójmiejskiego świata przestępczego pod pseudonimem „Nikoś”.Przeczytaj też: James Bond polskiej milicji? Fenomen serialu „07 zgłoś się”Bywalcy Maxima we wspomnieniach często podkreślają, że tak bogatej klienteli nie widzieli nigdzie indziej. Klub ten przetrwał do 2004 roku i dziś jest opuszczonym budynkiem, który straszy nieopodal orłowskiej plaży. Co jakiś czas pojawiają się plany zagospodarowania go, ale Maxim wciąż pozostaje niszczejącą „atrakcją” tej okolicy. Wszystko, co najlepsze w Szczecinie, toczyło się w KaskadzieMiastem, które słynęło z wyjątkowych restauracji w czasach PRL, był Szczecin. Na szczególną uwagę w historii tamtejszej gastronomii zasługuje jeden z nich o nazwie Kaskada. – Wszystko, co najlepsze w Szczecinie, toczyło się w Kaskadzie. W tym kultowym na klubowej mapie Polski miejscu można było zjeść kawior, podawany przez kelnerów w białych rękawiczkach, posłuchać najlepszych wykonawców w kraju oraz zobaczyć niesamowite programy artystyczne. Nie wpuszczano tam bez marynarki, a o wejściówki na bale walczono jak o mięso, kiedy rzucili je do sklepów – opowiada Przylipiak.Jedną z głównych atrakcji Kaskady był striptiz. Legenda tamtych czasów głosiła, że była to pierwsza taka rozrywka nie tylko w tym lokalu, ale i w całej Polsce. – Nie było to do końca prawdą, ale zgadzać się może to, że był to jeden z pierwszych striptizów prezentowanych „oficjalnie” i opisywanych w prasie – wyjaśnia Przylipiak.Przeczytaj także: „Złote Tarasy” czasów PRL. „Sezam” na zawsze znika z mapy WarszawyKaskada mieściła się w poniemieckim budynku. Przed wojną odbywały się tam bale i potańcówki, a także popularne w dwudziestoleciu międzywojennym występy telepatyczne z medium w roli głównej. Remont budynku rozpoczął się w 1957 roku, a zakończył w kwietniu 1962 i to właśnie wtedy otwarto Kaskadę. Gospodarzem tego miejsca, składającego się z kilku kondygnacji, na których działały restauracje i kawiarnie, były Szczecińskie Zakłady Gastronomiczne-Północ.Blichtr najwyższego lotu, warunki pracy idealneNazwę wybrano w konkursie, który zorganizował „Kurier Szczeciński”. Wymyślił ją marynarz Stefan Zawadzki. W nagrodę za swoją kreatywność otrzymał tort i butelkę wina. Goście odwiedzający Kaskadę byli zachwyceni. „Było siedem cudów świata, Szczecin ma ósmy. Kaskadę!” – mówił dyrektor przedsiębiorstwa, które je wybudowało. Nie narzekali też pracownicy. „Warunki pracy idealne. Polecam moją specjalność: sandacza a la kurczę” – chwalił z kolei szef kuchni.– To był blichtr najwyższego lotu. Osoby, które tam bywały, opowiadały mi, że przyjeżdżały do Kaskady autokary enerdowskich turystów, potem dołączyli do nich ci ze Skandynawii. Goście nie tylko chętnie raczyli swoje podniebienia w restauracjach i kawiarniach Kaskady, ale też korzystali z usług kobiet lekkich obyczajów, które miały tam swoje rewiry – mówi Przylipiak.W Kaskadzie nie brakowało bali – lekarzy, prawników, rzemieślników, piekarzy, dziennikarzy. Były też zabawy okolicznościowe z okazji Dnia Kobiet albo Polskiego Związku Głuchych. Wielkim wydarzeniem był oczywiście bal sylwestrowy, który nie odbył się tylko raz a dokładnie w 1970 roku ze względu na protesty na Wybrzeżu, do których doszło w połowie grudnia tego roku. Słynny był też bal maturalny w 1963 roku, bo pierwszy raz zorganizowano go nie na sali gimnastycznej, a w lokalu.Tragiczny koniec. Tak spłonęła słynna KaskadaKaskada była nie tylko miejscem luksusowym, ale też nowoczesnym. To tu w barach znajdowała się pierwsza w mieście automatyczna kostkarka do lodu, podgrzewacze do talerzy, czy możliwość zamówienia przez telefon zakąsek i deserów z dostawą do domu wraz z nakryciami i obsługą kelnerską. Miejsce to, tak ważne dla Szczecina, 26 kwietnia 1981 roku strawił pożar. – Wywołał go zepsuty przewód od odkurzacza pani, która sprzątała jedno z pomieszczeń. Momentalnie zaczęły płonąć kolejne pomieszczenia, bo wiele elementów, które się w nich znajdowały, wykonano z łatwopalnych materiałów. Pożar wybuchł w dolnej części Kaskady i uwięził kilkanaście osób na górnych piętrach. Zginęło wówczas 14 osób – mówi Przylipiak.Kaskada spłonęła doszczętnie, a świadkowie tej tragedii często powtarzali, że szczęściem było to, że do pożaru nie doszło w weekend albo wieczorem, kiedy w lokalach bawiły się setki gości. W mieście ogłoszono żałobę. Przez kilka dni nie odbywały się żadne imprezy rozrywkowe. W warszawskim Spatifie załatwiano sobie pracęMiejscem, które również zapisało się w historii PRL jako legendarny lokal, był warszawski SPATiF. Podobnie, jak do tych mieszczących się w Krakowie, Łodzi czy Sopocie wstęp do niego był ograniczony. Zgodnie z regulaminem wchodzić do tych lokali mogli posiadacze legitymacji związków i stowarzyszeń artystycznych. Jeśli ktoś takiej nie miał, musiał po prostu znać kogoś, kto ją posiadał. Taka osoba miała bowiem prawo wprowadzenia dwóch osób do SPATiF-u.Sprawdź także: Stacz kolejkowy, kartki, towar spod lady. Tak wyglądał handel w czasach PRLW tym warszawskim, który działał w Alejach Ujazdowskich, spotykało się wielu znanych i uznanych aktorów, reżyserów, muzyków czy piosenkarzy.– W warszawskim SPATiF-ie można było dostać pracę. To tam czekało się na słynnych reżyserów, by się im zaprezentować i dostać angaż w filmie czy spektaklu – wyjaśnia Przylipiak. Legendą jest, że to właśnie w warszawskim SPATiF-ie Daniel Olbrychski najpierw przegrał z Jerzym Hoffmanem pojedynek siłowy na rękę, a potem dostał angaż w filmie „Pan Wołodyjowski”.Niepisany szef Spatifu. Uprawiał hazard, o klientach wiedział wszystkoBarwną postacią tego lokalu był szatniarz. Niejaki pan Franek był, jak mawiali bywający tam artyści „księdzem bez sutanny”, „niepisanym szefem SPATiF-u”. To od niego pożyczano pieniądze, gdy skończyły się w trakcie zabawy, u niego wymieniano walutę i kupowano papierosy. Uprawiał hazard i grę w tzw. numerki, co przynosiło mu tak niesamowite zyski, że mógł wynająć osobę do odbierania palt, a sam na spokojnie zajmować się swoimi „biznesami”.– Budził przy tym tak ogromne zaufanie bywalców SPATiF-u, że zostawiali u niego kluczyki do aut, dzieci czy pieniądze do oddania dłużnikom. Pan Franek jak wspominał Kazimierz Kutz, potrafił podejść i zapytać: „Czy pan jest, czy pana nie ma, bo żona dzwoni?” – opowiada Przylipiak.Kiedy zmarł w 1987 roku, na jego pogrzebie pojawiły się tłumy, wśród nich wiele gwiazd. – Niektórzy żałobnicy podobno szli w kondukcie z ulgą i lekkim uśmiechem, bo z myślą o tym, że nie będą mu już musieli oddawać długu, który u niego zaciągnęli – podsumował Przylipiak.