„Zmarnowano okres boomu gospodarczego”. Trzeba jasno powiedzieć, że ogromny deficyt budżetowy to wina poprzedniego rządu. Zmarnowano okres boomu gospodarczego i czas wysokiej inflacji do uporządkowania wydatków publicznych – mówi Wojciech Paczos, ekonomista z brytyjskiego Cardiff University. Hubert Orzechowski: Jak można określić stan polskiej gospodarki na progu 2025 r.?Wojciech Paczos*: Jedno słowo: spokój. Wiem, że ogólnie ekonomiści czy nawet dziennikarze ekonomiczni mają tendencję do szukania sensacji w gospodarce i zapowiedzi zawirowań na świecie. Ale w porównaniu z poprzednimi latami naprawdę działo się niewiele. I czym się ten „spokój” objawiał?PKB rosło, choć bez fajerwerków. Śledziliśmy, czy będzie on o pół punktu procentowego mniejszy czy większy, a nie czy będzie kryzys czy nie. Inflacja jest niestety ciągle dużym problemem. Po raz pierwszy w swojej historii polska gospodarka mierzy się z tzw. efektem drugiej rundy. Czyli że najpierw, po okresie wysokiego wzrostu cen, inflacja wróciła w okolice celu inflacyjnego, by teraz znów rosnąć. Nie są to oczywiście takie wartości, jaki mieliśmy w szczycie kryzysu inflacyjnego, ale 4,5-5 proc. inflacji to nadal za dużo. Nie robi to wrażenia, a powinno. Cel inflacyjny Narodowego Banku Polskiego to tymczasem 2,5 proc., z możliwym odchyleniem o 1 pkt proc. w dół bądź w górę. Nie osiągamy go, a stopy procentowe ciągle mamy na wysokim poziomie. Na wyższym niż w Europie czy w USA. Słynne już ceny masła to tylko symbol drożyzny, którą ludzie realnie odczuwają.Co można więc powiedzieć o naszej polityce gospodarczej?Należy wyróżnić trzy ważne rzeczy. Nowy rząd trzeba pochwalić za waloryzację 500 Plus, chociaż ja uważam, że programy społeczne powinny mieć automatyczną waloryzację, a poza tym być oparte o progi dochodowe. Nie znaczy to, że w obecnej formie program 500 Plus nie spełnia ważnej roli. Jako ekonomista doceniam jego rolę dla gospodarki. Ale można osiągnąć to samo lepiej i taniej. 500 Plus nie musi trafiać do wszystkich.Druga ważna rzecz to duże podwyżki dla nauczycieli. To jedna z najważniejszych decyzji nowego rządu, jednak kluczowe jest, by była kontynuowana. Na razie sprowadza się ona bowiem do tego, że pensje nauczycieli nadgoniły inflację, która zjadała im ich wartość. Tymczasem reszta gospodarki im ucieka, bo mamy bardzo dynamiczny, dwucyfrowy, wzrost wynagrodzeń. Nauczyciele powinni piąć się w górę w drabinie najbardziej atrakcyjnych pod kątem zarobków grup zawodowych, a nie być jedną z najgorszych.Dlaczego to takie ważne?Musimy sprawić, aby do zawodu nauczyciela pchały się bardzo utalentowane osoby. Nie zrobimy tego, jeśli nauczyciele nie będą mieli atrakcyjnych, dobrych i pewnych wynagrodzeń.W gospodarce opartej na wiedzy edukacja to sposób na zapewnienie wzrostu gospodarczego. Możemy debatować o reformach, fundować nowoczesne, świetnie pracownie i laboratoria czy dyskutować o rewolucji, jaką w nauczaniu może stać się wykorzystanie sztucznej inteligencji itp., itd. Tyle że bez utalentowanych ludzi, którzy siądą u steru takich projektów, nic z tego nie będzie.To jest warunek sine qua non. Oczywiście, samo rozwiązanie problemu niskich wynagrodzeń nie wystarczy. Ale od tego trzeba zacząć, to absolutny priorytet.Ok, podwyżki dla nauczycieli, utrzymanie waloryzacji 500 Plus to dwie rzeczy. A trzecia, za którą pana zdaniem należy pochwalić rząd?To coś, co przemknęło po cichu i nie zostało do końca zauważone. Ale po kolei.Mamy dosyć napiętą sytuację fiskalną i wysoki deficyt budżetowy. Trzeba jasno powiedzieć, że to wina poprzedniego rządu. Zmarnowano okres boomu gospodarczego i czas wysokiej inflacji do uporządkowania wydatków publicznych. To znaczy?Wartości długu publicznego i deficytu budżetu podaje się procentowo, w odniesieniu do wartości PKB, czyli całej gospodarki. Te wartości, tu kłania się matematyka ze szkoły podstawowej, są jak części ułamka. PKB to mianownik, a kiedy mianownik wzrasta, to ułamek spada. Kiedy rośnie inflacja, to nominalnie rośnie nam też PKB. Wysoka inflacja to także większe wpływy z podatków i mniejsze zadłużenie dzięki spadkowi wartości pieniądza. Okres podwyższonego wzrostu cen to więc dobry moment na uporządkowanie finansów publicznych. Zwłaszcza, że kiedy inflacja już spada, to z kolei ujawniają się inne problemy związane z budżetem. Mianowicie wiele wydatków jest indeksowanych do inflacji i są do niej dostosowywane z opóźnieniem. Efekty tego widzimy m.in. w obecnym, ogromnym deficycie budżetowym.Czyli według Pana ta dziura budżetowa jest odziedziczona po poprzedniej ekipie?Tak. I szczerze mówiąc, trochę się dziwie Ministerstwu Finansów, że tego nie tłumaczy. Tym bardziej, że ten deficyt rzeczywiście robi wrażenie. Jest jednak druga strona medalu. Bo o ile komunikacja na temat finansów publicznych z obywatelami szwankuje, to minister Andrzej Domański bardzo dobrze dogaduje się z rynkami finansowymi. Zresztą, on jest ze środowiska finansistów. I oni mu ufają, kiedy tłumaczy im dlaczego zaplanował aż tak duży deficyt. A wynika on, oprócz powodów, które już wymieniłem, też z tego, że obecne kierownictwo resortu finansów porządkuje wydatki. PiS poukrywał wiele wydatków budżetowych w przeróżnych agencjach i funduszach, które nie były uwzględniane w budżecie. Teraz to się zmienia. Stopniowo, bo skala poukrywanych wydatków jest taka, że inaczej się nie da.Dobrze, ale co konkretnie wynika z tej komunikacji z rynkami?Nie zostaliśmy przez rynki za ten deficyt ukarani. Ciągle jesteśmy w stanie stosunkowo tanio pożyczać pieniądze. Minister Domański pokazał szerszą perspektywę i zdołał przekonać finansistów, że jego działania mają sens. Inaczej łatwo można by nas „ukarać” za ten duży deficyt. Można było się spodziewać, że przy tak wysokim deficycie koszty obsługi długu i rentowność obligacji powinny były szybko rosnąć, na czym ucierpiałyby finanse publiczne. Można więc powiedzieć, że Domański trochę te rynki oczarował i dostał od nich kredyt zaufania.Tyle zalet. A co się nie udało?Brakuje trochę szerszej wizji, jakby to miało wszystko wyglądać. Na pewno nie ma w obecnym rządzie tendencji do cięcia wydatków. Tylko że nie ma też kierunku prowadzenia odpowiedniej polityki podatkowej, która zapewniłaby tym wydatkom finansowanie. A system podatkowy trzeba uprościć i ujednolicić. I najlepiej zrobić to w pakiecie z wprowadzeniem sensownej progresji, to jest żeby rzeczywiście najbiedniejsi płacili mniej, a najbogatsi więcej. Mamy obecnie taki system podatkowy, w którym ci lepiej zarabiający mogą sobie wybrać czy chcą płacić wysoki podatek czy przejść na samozatrudnienie i płacić niski podatek. Przecież to absurd. Przedmiotem ostrej debaty w samym obozie rządzącym jest kwestia obniżenia składki zdrowotnej dla przedsiębiorców.Rozumiem, że była to obietnica wyborcza i do tego element umowy koalicyjnej. Ale jako ekonomista chciałbym zobaczyć, co będzie dalej. Jakie będą próby załatania dziur w finansach tak powstałych? Budżet NFZ już i tak się nie spina, musi być zasilany z budżetu.Może trzeba skończyć z myśleniem o opłacie na zdrowie jako „składce”, a zamiast tego nazwać ją podatkiem?Ona nie jest „składką”, to de facto podatek. Składka sugeruje, że coś się odkłada, jak np. w przypadku składki emerytalnej, która trafia na konta w ZUS-ie, a potem jest wypłacana jako emerytura. Składka zdrowotna ma nam za to zapewnić dostęp do ochrony zdrowia. Ale przecież mamy też inne usługi publiczne bez płacenia specjalnej składki wojskowej, policyjnej czy edukacyjnej. Po prostu płacimy podatki i stąd finansowane są armia, policja czy szkoła. Tylko składka zdrowotna ma specjalne wyróżnienie. Powinno się ją po prostu uwzględnić w PIT-ach i tyle. Z drugiej strony, „składka” to dla polityków dobry wytrych by unikać słowa „podatek”. Bo w Polsce mamy opór społeczny przed wyższymi podatkami. PiS wykorzystywał to wręcz modelowo. Jedną ręką obniżał PIT, drugą dokładał wyższą składkę zdrowotną – kompletny bezsens. Rozwiązania są więc dwa: albo likwidujemy podatek dochodowy i dzielimy wszystko na składki, co ma swoje zalety, bo wielu z nas ma (bardzo mylne) wrażenie, że składki są wydawane na konkretne cele, a podatki trafiają do jakiejś czarnej dziury. Albo odwrotnie – likwidujemy wszystkie składki i ujednolicamy wszystkie nasze zobowiązania wobec państwa w formie jednego prostego progresywnego podatku. To jest już jednak kwestia do rozwiązania przez polityków, nie ekonomistów.Porozmawiajmy o trochę przyjemniejszych rzeczach. W ostatnim czasie polska gospodarka ma w Europie bardzo dobrą prasę. Trochę to dziwne, bo przed pandemią nasze wyniki były jeszcze lepsze, ale nie były zbyt zauważane. Co się zmieniło?Jeszcze przed wyborami w Wielkiej Brytanii byłem zaproszony na dużą konferencję jednego z think tanków powiązanych z Partią Pracy. Główny tematem debaty była produktywność pracy – a konkretnie jak ją pobudzić. Brytyjczycy mają z tym ogromny problem - od światowego kryzysu finansowego w 2008 r wzrost produktywności jest ledwie zauważalny, rzędu 0,1-0,3 pkt proc. rocznie.Dlaczego to problem?Dlatego, że wzrost produktywności to główny, a właściwie jedyny motor napędowy gospodarki w długim okresie. Ale nie ma jednego prostego przepisu jak go uruchomić, szczególnie w gospodarkach rozwiniętych. Produktywność pracy to w istocie milion małych strumyczków, które wpływają do jednej wielkiej rzeki zwanej gospodarką. Kiedy rzeka wysycha, to bardzo trudno zidentyfikować, które ze strumyczków się zatkały i co zrobić, by to zmienić. A potem udrożnienie jednego, czy nawet kilku może niewiele dać. Zatrzymanie wzrostu produktywności to wyjątkowo trudna pułapka do pokonania.Rozumiem, że nam się udaje jej uniknąć?Mimo różnych kryzysów i niszczenia instytucji przez poprzednią ekipę rządzącą udaje nam się zachować bardzo przyzwoity wzrost produktywności. To zasługa przede wszystkim pracowników. Polacy są kompetentni, wykształceni, ciekawi świata i dobrze dostosowują się do zmieniającego się otoczenia. Przez to inaczej wyglądają zmartwienia naszej polityki gospodarczej. Martwimy się, kiedy prognozy naszego wzrostu PKB spadają poniżej 3 proc., a tak naprawdę to komfortowa sytuacja. O wiele łatwiej się wtedy prowadzi politykę gospodarczą, ale także planuje po prostu życie. Co do zasady bowiem wiemy, że nasza sytuacja będzie się poprawiać. Może raz szybciej, może raz wolniej, ale kierunek jest jasny. To jest widziane na Zachodzie i dlatego Polska ma tak dobrą prasę.Czyli jesteśmy postrzegani jako kraj sukcesu?Tak – i z jakichś dziwnych powodów w Polsce się tego nie docenia. Za to bardzo często operuje się przykładem Chin jako kraju imponującego wzrostu. Tyle że mieszka tam grubo ponad miliard ludzi. Samą skalą Chiny są w stanie wygrywać i osiągać na papierze niesamowite rezultaty. Zapominamy jednak o jednym.O czym?Już nie przypominam, że w Polsce poziom życia jest wyższy niż w Chinach. Najważniejsze z mojego punktu widzenia jako ekonomisty jest jedno: gdy byliśmy na poziomie rozwoju Chin, to rośliśmy szybciej niż oni. Wydaję mi się, że ten fakt jest nawet nie tyle niedoceniany, co w ogóle niezauważany.Czy jednak ten świetny obraz polskiej gospodarki nie jest aby trochę przesadzony? Mamy przed sobą duże wyzwania, na przykład demografię.Mówienie o „kryzysie demograficznym” trochę mnie śmieszy. Bo decyzja o posiadaniu potomstwa bądź nie jest ściśle skorelowana z poziomem zamożności. Im jesteśmy bogatsi, tym rzadziej decydujemy się na dzieci. Mamy więc „kryzys” spowodowany wzrostem zamożności. „Kryzys demograficzny” to może jeszcze nie oksymoron, ale mylący kontekst. Zresztą, tak się dzieje na całym świecieProces starzenia się polskiego społeczeństwa jest jednak faktem.Tylko co możemy z tym zrobić? Przykłady z krajów bardziej rozwiniętych niż Polska pokazują, że wszelkie polityki prodemograficzne działają jedynie marginalnie, mogą trochę opóźnić trend, ale nie go odwrócić. Mówię tu np. o Francji, która ma chyba najhojniejszą w Europie siatkę bezpieczeństwa socjalnego i faktycznie, widać tego efekty – dzietność jest tam najwyższa w UE, a i tak jest poniżej dwóch dzieci na kobietę, co samo w sobie nie pozwala na osiągnięcie mitycznego „wskaźnika zastępowalności pokoleń”. Nie rozumiem, czemu tak się tej demografii boimy.Bo to oznacza zwijanie się całych miejscowości. Mniej ludzi to konieczność zamykania szkół, firm, usług itp. Powolne wymieranie.Czyli chodzi o mityczny strach przed tym, że zabraknie rąk do pracy i nie będzie miał kto pracować na naszą emeryturę. To jest w ogóle bardzo ciekawe, bo słychać przecież też inny strach: że maszyny i sztuczna inteligencja pracę nam zabiorą. Co jest więc prawdą?Może to pan spróbuje odpowiedzieć?Każdy strach ma wielkie oczy. Ten mityczny brak rąk do pracy wywołany demografią nie musi być żadnym problemem. Z trzech powodów. Po pierwsze wzrost produktywności - mówiliśmy o nim wcześniej. On się zaczął w czasie rewolucji przemysłowej. Ona owszem odebrała pracę – tkaczom, bednarzom, kołodziejom, latarnikom ulicznym – dziś to nie są popularne zawody, ale jednak rewolucję przemysłową uznajemy praktycznie uniwersalnie za pozytywne zjawisko. Podobnie można myśleć o sztucznej inteligencji: dużo rzeczy, które teraz wymagają pracy wielu osób, będzie mogło być wykonywane przez znacznie mniej pracowników. To jest zresztą istota zdrowego wzrostu gospodarczego. Z jednej strony możemy wykonać więcej pracy tymi samymi nakładami, z drugiej więcej na niej przez to zarabiamy. Do zdrowego wzrostu gospodarczego wcale nie musi być nas coraz więcej i więcej. Przeciwnie.Drugi mechanizm to nasze ciągle niewykorzystane zasoby rąk do pracy. Jesteśmy coraz zdrowsi i żyjemy coraz dłużej. Możemy więc też trochę więcej pracować. Nie mówię tu np. o górnikach, ale nie widzę powodu by wykładowcy, informatycy czy specjaliści od marketingu nie mogliby być dłużej na rynku pracy. Zwłaszcza jeśli rozwój sztucznej inteligencji mógłby wyposażyć ich w odpowiednie narzędzia ułatwiające pracę.Trzecia rzecz to sensowna polityka imigracyjna. To też jest rzecz, za którą można ostrożnie pochwalić rząd.Dlaczego?Bo to pierwsza ekipa, która w ogóle uznała, że w tej kwestii potrzebna jest jakaś strategia. Poprzedni rząd uprawiał ostrą, antyimigrancką retorykę, ale to były tylko słowa. Żadnej strategii imigracyjnej przy tym nie było. Choć właściwie była, bo efekt był taki, że mieliśmy politykę otwartych drzwi. Przedsiębiorcy mogli sprowadzić do pracy, kogo tylko chcieli, wystarczyło to sobie wylobbować. Tylko że racja przedsiębiorców, którzy potrzebują tanich rąk do pracy, nie jest jedyną racją w społeczeństwie.Taka polityka, która patrzy tylko na te „ręce do pracy”, doprowadziła do wielu napięć społecznych w zachodniej Europie. Społeczeństwa poczuły się nią trochę oszukane. W Niemczech nazywano imigrantów „Gastarbeiterami”, czyli pracownikami gościnnymi. To oksymoron. Nie da się mieć państwa prawa, które ma traktować ludzi sprawiedliwie, i jednocześnie zakładać, że ktoś przyjedzie, wykona jakąś pracę, a potem sobie wyjedzie. To możliwe tylko w dyktaturach jak Arabia Saudyjska czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Nikt z nas nie chciałby żyć w państwie, które traktuje tak ludzi.Dlatego dobrze, że jakaś strategia imigracyjna się pojawia. Na razie kulawa, bardzo pasywna. Ale coś się dzieje.Co jest więc największym wyzwaniem Polski i UE w najbliższym czasie?Powiem pół żartem. Najlepszym sygnałem, że Unia Europejska ma się dobrze, jest powrót debaty o niskiej produktywności i potrzebie doścignięcia Stanów Zjednoczonych. Wydaje się to olbrzymim problemem, ale ostatni raz mieliśmy o tym dyskusję… przed 2008 r. i światowym kryzysem finansowym. Wtedy na tapecie była tzw. strategia lizbońska, czyli swoista mapa drogowa UE, która miała doprowadzić do tego mitycznego doszlusowania produktywności do poziomu USA. Ale potem mieliśmy stagnację, programy luzowania ilościowego, kryzys migracyjny na Morzu Śródziemnym, brexit, kryzys migracyjny na granicy wschodniej, pandemia, wojna, gigantyczna inflacja… I po tych wszystkich perturbacjach nagle to dystans do USA jest znowu największym problemem. A w międzyczasie Unia miała się przecież rozlecieć z dziesięć razy. Fajnie mieć znów takie problemy.*Dr Wojciech Paczos – makroekonomista, wykładowca w Cardiff University i adiunkt w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk (INE PAN). Ukończył doktorat w European University Institute, absolwent warszawskiej SGH.