Dobro luksusowe czasów PRL. Ten towar płynął do Polski przed świętami. Był luksusowy, więc o postępach transportu informowała prasa. Gdy „rzucano” je do sklepów, cisnął się tłum. Każdy chciał zdobyć, choć jednego. Wytęskniona przez wielu Polaków, bywała przedmiotem sporów wierchuszki. Kiedy Gomułka krzywił się na widok cytryn i zachwalał zalety kiszonej kapusty, Cyrankiewicz odpowiadał mu, że tej drugiej raczej do herbaty wcisnąć się nie da. „Przyjaciółka”, numer z 3 października 1965 roku. Jedna z czytelniczek, niejaka Eleonora B. dzieliła się poradą, co zrobić, by zdobyte cytrusy przechować przez wiele miesięcy.„Dotychczas mam cytryny z grudnia ubiegłego roku. Zdrowe owoce zawijam starannie w bibułkę (w tę samą, w której je kupiłam) lub w papierową serwetkę, wkładam do glinianego garnka (podkreślam – koniecznie gliniany!), zakrywam pokrywką lub tekturką i stawiam je w piwnicy w najchłodniejszym i najciemniejszym miejscu. Cytryny do dziś (to znaczy do dnia 4 września) są tak świeże, jakby dopiero kupione w sklepie – nie wyschnięte, nie zepsute. Przeglądam je często, a w maju przewinęłam je ponownie w suche papierki” – radziła innym pani Eleonora.Dobro luksusowe epoki PRL płynęło do Polski statkamiZ kolei w „Dzienniku Telewizyjnym” emitowanym w grudniu 1984 roku zastępca prezesa warszawskiego „Społem” – Sławomir Pocztarski wyjaśniał, że do centrali w Warszawie przyjeżdża wiele pociągów z towarami. Przyznał jednak, że występują pewne trudności. Wyjaśniał, że nie ma na razie śledzi, ale niedługo się pojawią a opóźnione dostawy pomarańczy trafią do sklepów między świętami a Nowym Rokiem. Jedyne, co było to cytryny. Żeby kupujący byli jak najmniej „poszkodowani” wydzielano je: po kilogramie dla każdego kupującego.Zarówno cytryny, jak i pomarańcze były w czasach PRL dobrem luksusowym. Ale które nie zawsze, mimo chęci zaspokojenia oczekiwań społecznych przez władze, trafiało w ręce obywatelki.„Spragnieni cytryn bydgoszczanie daremnie odwiedzają sklepy. Nigdzie nie ma tych poszukiwanych owoców. Z radością spieszymy więc donieść, że statek z greckimi owocami cytrynowymi wpłynął już do portu polskiego i niebawem ukażą się one na rynku. Jeśli idzie o Bydgoszcz, to otrzyma ona prawdopodobnie ok. 12 ton cytryn i ok. 15 ton pomarańczy. Natomiast banany zostały przetransportowane do specjalnej dojrzewalni i na ich ukazanie się w sklepach będziemy musieli jeszcze trochę poczekać” – brzmiała treść artykułu opublikowanego w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” z 5 marca 1961 roku.O ile w czasach PRL pomarańcze i cytryny były postrzegane jako dobra luksusowe, o tyle przed wojną po pierwsze wcale nie były drogie a po drugie dosyć łatwo trafiały do Polski. Przywożone były dzięki kontaktom społeczności żydowskiej w dużych i średnich miastach z Palestyną.– To właśnie stamtąd szły ogromne ilości cytrusów do naszego kraju. Dlatego też w XIX i na początku XX wieku było ich bardzo dużo – tłumaczy dr hab. Błażej Brzostek, autor książki „PRL na widelcu”. Potwierdzeniem jego słów jest chociażby obraz „Żydówka z pomarańczami” Aleksandra Gierymskiego, który powstał w latach 1880-1881.Gomułka był wrogiem cytryn. Wolał kiszoną kapustęW epoce PRL-u szanse na rozkręcenie własnego biznesu były niewielkie, a więc prywatnego handlu hurtowego nie było niemal w ogóle. O wszystkim decydowało państwo. Dlatego też cytrusy były z punktu widzenia partyjnych władz czymś mało ważnym i niepotrzebnym. Ich przeciwnikiem a wręcz wrogiem numer jeden był Władysław Gomułka. Choć i tak w sklepach nie było ich prawie w ogóle, a gdy gdzieś je rzucili, to również cudem można je było zdobyć, I sekretarz KC PZPR uważał, że importuje się ich za dużo.Uważał, że Polska Rzeczpospolita Ludowa wcale na tym nie zyskuje, tylko traci. Zwykł mawiać, że „ludzie owoce przejedzą, a państwo nic z tego nie ma”. Wolał, by importować do kraju statki albo silniki.Słynna jest jego dyskusja na temat cytryn z Józefem Cyrankiewiczem. Gomułka w każdej możliwej sytuacji i debacie, zaznaczał, że tyle samo witaminy C ma kiszona kapusta. To wtedy Cyrankiewicz miał powiedzieć, że może i tak, ale mimo wszystko kiszonej kapusty do herbaty się nie wyciśnie.Cytryny i pomarańcze na szczęście do kraju jednak trafiały. Najczęściej z zaprzyjaźnionych krajów afrykańskich oraz z Kuby. Polacy cieszyli się, że w ogóle są, ale ich jakość była dosyć marna. Szary obywatel dostawał zazwyczaj to, co zostało już przebrane. Skoro statki z pomarańczami i cytrynami zawijały do portu, nietrudno domyślić się, kto pierwszy korzystał z tych dobrodziejstw i wybierał, co lepsze sztuki.Byli to marynarze z kapitanem na czele. Następna partia szła do zaprzyjaźnionych restauracji, kawiarni oraz delikatesów a dopiero te mocno przebrane, lekko zgniłe, niedojrzałe lub wyschnięte trafiały do ludu.W pewnym momencie władze czasów PRL zaczęły zdawać sobie sprawę z tego, że obywatele marzą o pomarańczach i wykorzystywali to w swojej politycznej propagandzie. Wysyłali w świat a dokładnie na łamach PRL-owskiej prasy, że do Polski płyną już statki wypełnione tymi dobrami luksusowymi. – Informowano, że będą jechać w głąb kraju, pojawią się w sklepach i każdy będzie mógł je kupić – wyjaśnia Brzostek.Bitwa o cytrusy. „Rodzą się podejrzenia, że sprzedawczynie ukryły je pod ladą”Kiedy w końcu się pojawiały, czytaj „rzucano” je do sklepów, chętnych nie brakowało. „Jesteśmy często świadkami [tego], co się dzieje pod sklepami, gdy są w sprzedaży np. cytryny” – pisano w sprawozdaniu o handlu w warszawskiej dzielnicy Żoliborz z 1957 roku. Opisywana sytuacja była normą przez kolejnych dwadzieścia lat.Specyfika polowania na dobra w sklepach zdumiewała obcokrajowców. Jesienią 1980 roku francuski obserwator pisał tak na temat sklepu w Krakowie: „Do wybuchu dochodzi, gdy pojawiają się pomarańcze i grejpfruty. Ręce obsługujących, często brutalnie chwytane przez klientów, pokryte są sińcami i bliznami. Cytrusy znikają w sekundę. Rodzą się podejrzenia, że sprzedawczynie ukryły je pod ladą”.Nie trzeba było długo czekać na moment, gdy cytryny trafiły na tzw. czarny rynek. Kosztowały dwa razy tyle, ale i tak zawsze znalazł się ktoś, kto się skusił. W latach 50. obywatele czasów PRL zarabiali przeciętnie ok. 800 złotych. Kilogram cytryn kosztował ok. 40 złotych. Zdarzało się jednak, że cena kilograma cytrusów wynosiła tyle, co miesięczna pensja.„Ilustrowany Kurier Polski” z 22 marca 1950 roku pisał, że w łódzkich sklepach uspołecznionych można dostać cytrusy na wagę i sztuki. „Cena cytryn skalkulowana została na 800 zł za 1 kg, na pomarańcze dwa razy tyle” – pisano. Zamieszczono również adnotację, że przeciętna miesięczna pensja w tym roku wynosi 551 złotych. Ile kosztowała wówczas cytryna na czarnym rynku? Około 20 złotych.„Prosty środek pomocniczy – cytryna musi pozostać w krainie marzeń”Cytryny i pomarańcze często były prezentem świątecznym wysyłanym w paczkach do dalszej rodziny. Latem 1953 roku jeden z obywateli skarżył się w liście do prasy a dokładnie do „Expressu Wieczornego”, że z paczki, jaką nadał do rodziny na Poczcie Głównej, zniknęły cztery cytryny, a na ich miejsce pojawiły się pomidory. Na ulicach Warszawy, zwłaszcza w Śródmieściu w sezonie jesienno-zimowym można było usłyszeć nawoływania: „Cytryny, pomarańcze!”.Cytrusy uchodziły także za remedium na wszelkie dolegliwości. Noszono je chorym do szpitala. Zygmunt Micielski, kompozytor, publicysta i krytyk muzyczny w „Dzienniku 1960-1969” pisał o chorym koledze Witoldzie Wirpszy, który poprosił go o przywiezienie mu z Paryża choćby kilograma cytryn. „Przywiozę sobie też papier, bo nie mam tu, na czym pisać. Jadę, więc do Paryża samolotem po kilo cytryn i 500 sztuk papieru do maszyny. Kto to tam zrozumie?” – pytał.Pod szpitalami również można było spotkać sprzedawców cytryn. Prasa również rozpisywała się, że to lekarstwo na różnego rodzaju choroby. „Grypa szaleje na całego, przerzedzająca szeregi świata pracy, lekarstw nie ma, lekarze też chorują a doskonały i prosty środek pomocniczy – cytryna musi pozostać w krainie marzeń (cena 280 zł za sztukę). Pytać by wypadało, kto i ile razy może sobie pozwolić na kupno owego luksusu zagranicznego” – czytamy w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” z 20 lutego 1947 roku.Pomarańcza, czyli PRL-owskie „zero waste”Dla zagranicznych gości, którzy odwiedzali nasz kraj ta pogoń i miłość do cytryn i pomarańczy była czymś zdumiewającym. Pianistka Nadia Boulanger wylądowała na Okęciu w marcu 1964 roku i w dowód uznania otrzymała właśnie cytrusa. „Pani R. przynosi jej w prezencie jedną cytrynę. Rzeczywiście, nie ma tu teraz cytryn. Nadia nie rozumie, myśli, że pani R, zwariowała – il faut prendreca [trzeba to zabrać – przyp.red.], mówi mi po cichu, więc łapię tę cytrynę i chowam do kieszeni – wspomina w swoich dziennikach Mycielski.W latach 50. podjęto próby upraw cytryn i ananasów a nawet winogron. „Próby te oparte są na teorii i praktyce Miczurina, która wykazała, że rośliny południowe mogą być przesunięte w rejony chłodniejsze, przynoszą pomyślne wyniki, szczególnie, jeśli chodzi o uprawę cytryn” – donosiła „Trybuna Ludu” z 8 lutego 1950 roku.Niestety Polska Rzeczpospolita Ludowa nie stała się drugą Sycylią czy Kubą. Pomarańcze i cytryny jeszcze przez lata były zdobywane i wykorzystywane w całości. Gdy zjedzone zostało już to, co w środku, skórkę kroiło się i zasypywało cukrem, robiąc kandyzowany dodatek do ciast i pączków.To było PRL-owskie „zero waste”. W gospodarce niedoborów, nic nie miało prawa się zmarnować.Czytaj też: Poważny problem Francuzów. Brakuje... Świętych Mikołajów