Wigilia w 1989 roku. Z telewizorów wybrzmiewał głos Tadeusza Mazowieckiego. Niósł nadzieję, choć na wigilijnych stołach nie działo się zbyt dużo. Pierwsze święta w wolnej Polsce nie były jeszcze „lepszymi czasami”, lecz dopiero ich obietnicą. Na szczęście spełnioną. W połowie lat 60. ubiegłego wieku cała Polska żyła tzw. aferą mięsną. Stanisław Wawrzecki, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa-Praga, został oskarżony o nadużycia, kradzieże, przyjmowanie łapówek i współtworzenie „czarnego rynku” dla jednego z najbardziej pożądanych produktów w kraju. Po krótkim, trwającym zaledwie kilka miesięcy procesie, przeprowadzonym z pogwałceniem wszelkich standardów i procedur, urzędnika skazano na śmierć. Wyrok wykonano niedługo później.To był szok. Tłumaczono, że władza chciała w ten sposób „wysłać sygnał”. Główne motywacje były jednak inne. Półki świeciły pustkami, gospodarka centralnie planowana okazała się całkowicie niewydolna, a Gomułka nie mógł tak po prostu przyznać, że system zawodzi. Winni okazali się „prywaciarze” i „korupcyjne układy”, których twarzą, przynajmniej na jakiś czas, okrzyknięto Wawrzeckiego.„Patrz, synku...”Za Gierka wcale nie było lepiej. W przeciwieństwie do Gomułki, który zajadał się niemal wyłącznie kaszanką, ziemniakami i kapustą kiszoną, nowy I sekretarz rozumiał jednak sens powiedzenia: „przez żołądek do serca”. Bywał we Francji, Belgii, znał smak muli i dojrzewających serów, rozumiał też, że rozwój kuchni dobrze zrobi obywatelom. W Polsce zaczęto produkować coca-colę, towar przez Gomułkę otwarcie wyklęty, sprowadzano też cytryny i kubańskie pomarańcze – gorzkie, zielone i włókniste. Ale kubańskie.Powiew zachodu był jednak złudny. Rolnictwo pozostawało co prawda w prywatnych rękach, ale władza narzucała tak niskie ceny skupu, że nikomu nie opłacała się np. hodowla bydła. Cóż więc z tego, że Gierek zamarzył sobie suto zastawione stoły, a portfele Polaków były pełne, skoro sklepy świeciły pustkami?Mięso długo pozostawało więc luksusem, jak zresztą większość produktów żywieniowych. Czarny rynek kwitł w najlepsze. Jak już coś „spadało” na półki, to przejmowali to bogaci i uprzywilejowani. Kto miał znajomości, ten jadł szynkę. Inni widywali ją tylko w filmach.Jest zresztą taka scena w „Misiu” Barei, w teatrze, gdy w trakcie sztuki jedna z aktorek rozchyla płaszcz, prezentując publiczności rozmaite przetwory, pochowane gdzieś wzdłuż kieszeni. W pewnym momencie ojciec pochyla się do dziecka i mówi: „patrz, synku, tak wygląda baleron”. To dlatego w sierpniu 1980 roku, wśród robotniczych postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, znalazło się żądanie wprowadzenia bonów na mięso. Wierzono, że tak będzie sprawiedliwie. Skoro towaru jest mało, to każdy dostanie swój przydział i wszyscy będą zadowoleni. No, nie wszyscy. W ramach „wychowywania” obywateli rząd wydał rozporządzenie odbierające prawo do kupowania mięsa osobom uchylającym się od pracy. W tym celu miał powstać wykaz „pasożytów społecznych”. Najlepiej traktowani byli natomiast pracownicy fizyczni, którym należały się aż 4 kilogramy miesięcznie (a górnikom nawet 8).Tylko u nas: Święta powodzian inne niż wszystkie. „Największym marzeniem jest dom”Mięsa wciąż nie dało się jednak wyczarować. System kartkowy nie zwiększał podaży mięsa, ale dzielił istniejące zasoby wśród ludzi. Symbolem lat 80. stały się więc długie kolejki, często… po nic. W akcie desperacji zdarzało się, że zamiast pożądanej wieprzowiny, klient zadowalał się samą kością. „Zamiast” – ulubione słowo kuchennych poradnikówCo gorsze: kartki tak spodobały się władzy, że wkrótce można było za nie kupić (lub: próbować kupić) również benzynę, artykuły chemiczne, papierosy czy wódkę. Zwłaszcza ten ostatni pomysł niespecjalnie podobał się rodakom.Jednym z ulubionych słów w cenzurowanej „Kuchni Polskiej” było wówczas… „zamiast”. Tort migdałowy polecano więc przygotowywać z fasoli i płatków owsianych, zupę cytrynową z porzeczek lub żurawiny (zamiast cytryn), próbowano też usilnie przekonać obywateli do jedzenia ryb. Promowano je w prasie kobiecej, w nadmorskich miejscowościach rozdawano za darmo „próbki” smażonego dorsza, ale Polacy woleli kawałek podgardla czy rąbankę z kością od ryby, którą dziś uważamy przecież za rarytas. Hasło „jedzcie dorsze, gówno gorsze”, symbol społecznego buntu, niosło się po całym kraju. Kartki, choć miały być rozwiązaniem tymczasowym, na kwartał, zostały z Polakami do końca lipca 1989 roku. Władze do ostatniej chwili, aż do schyłku PRL, trzymały się przekonania, że „kto kontroluje żywność, ten ma władzę”. Na szczeblu Komitetu Centralnego zajmowano się więc choćby tym, czy w małych wiejskich sklepikach jest odpowiednia ilość suszonych śliwek. Plany pięcioletnie, które w gospodarce nakazowo-rozdzielczej regulowały produkcję, były nietrafione, nierealistyczne i doprowadziły do całkowitej dewastacji rynku. Ale nawet gdy w sklepach nie było już nic, a Solidarność domagała się wprowadzenia kontroli społecznej nad dystrybucją żywności, premier Rakowski krzyczał o „zamachu stanu”. I zgody nie udzielił.Żadnej ekstrawagancjiGdy w sierpniu 1989 roku władzę w kraju przejął Tadeusz Mazowiecki, problemy nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wręcz przeciwnie. Kraj zmagał się z hiperinflacją, która wywindowała ceny do kosmicznych poziomów. Mięso i inne produkty pojawiły się co prawda na półkach, ale stać było na nie tylko nielicznych.„Na świątecznych kiermaszach można kupić ciasta, drób, ryby i wyroby garmażeryjne. O lepszej wędlinie nie ma co marzyć. Chyba że jest to szynka, kilogram za 130 tys. zł” – pisano w „Wyborczej” 22 grudnia. Przeciętny Polak zarabiał wtedy niecały milion miesięcznie. Ekwiwalent... kilku kilogramów szynki. I to wcale nie tej „lepszej”.Dalej „Wyborcza”: „Wybór jest duży – oprócz szynki, rolada ozorkowa (85 tys. kg), boczek (104 tys.), mortadela (80 tys.), itd. Dyrektorka „Supersamu” twierdzi, że niewielką ilość tych wędlin (40 opakowań szynki, 40 rolady, 30 salami) wzięła w komis od firmy polonijnej. Jeśli nie zostaną sprzedane do końca roku (a brak zainteresowania ze strony klientów na to wskazuje), wrócą do właściciela”.Największą popularnością cieszyły się krajowe kiełbasy: toruńska i krakowska. Rozchwytywane były też parówki. Żadnej ekstrawagancji.Pierwsze, historyczne święta w wolnej Polsce niespecjalnie różniły się więc od tych wcześniejszych. Na stołach królował tani karp z Jugosławii, dzieci wciąż nie wiedziały, jak wygląda baleron, a rodzynki w ciastach gospodynie zastępowały fasolą. Unosiła się jednak inna aura.Stacje radiowe puszczały kolędy, wreszcie bez obaw, że ktoś uzna je za „zbyt religijne”. Dyskutowano o polityce, przyszłości, nie drżąc przed donosami. W telewizji, w swoim charakterystycznym, spokojnym stylu, przemawiał Mazowiecki: życzył szczęścia, ale nie obiecywał cudów. Zapewniał jednak, że „Polska ma szansę stanąć na nogi” i „wszystko zależy od nas”. „Wiadomości” omawiały szeroko wydarzenia w Rumunii, gdzie trwała rewolucja, która doprowadziła ostatecznie do obalenia reżimu Nicolae Ceausescu. Joanna Pilipczak zajrzała do Teresy i Wiesława Bojarczuków ze wsi Rossosz, by pomówić o tradycjach świątecznych i podejrzeć, jak „zwykła polska rodzina” ubiera choinkę. Przełomu na talerzach nie było, ale niewątpliwie wisiał w powietrzu. Było inaczej. I tak już, na szczęście, zostało.