Wszystko zaczęło się w Oberstdorfie. Odcisnął piętno nie tylko na polskim sporcie, ale i całej naszej kulturze. Skromny, prosty chłopak z Wisły na szczyt wdrapał się szybko i niespodziewanie, jeszcze szybciej zdobywając serca milionów kibiców. To dzięki niemu do skoków w Jedynce „zasiadaliśmy jak do telenoweli”. Mistrz kończy dziś 47 lat. Że „coś” w nim siedzi, pokazał już w sezonie 1995/1996. Błysnął talentem, cztery razy stawał na podium Pucharu Świata, wygrał też konkurs na słynnej skoczni Holmenkollen w Oslo. Gdy obrywał pasem na „osiemnastkę”, gdzieniegdzie zapowiadano, że oto rodzi się – wreszcie! – polski skoczek z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej zachwycano się Niemcami, Austriakami czy Słoweńcami, z dumą wskazywano, że w żyłach Czecha Jaroslava Sakali płynie sporo biało-czerwonej krwi. Kibice potrzebowali jednak swojego bohatera. Małysz nie dźwignął presji. Po kompromitacji na igrzyskach w Nagano (1998), gdzie kręcił się w okolicach szóstej dziesiątki, myślał nawet o tym, by wszystko rzucić. Orłem w szkole nie był, matury nie miał, ale – jak przekonywał – był ponoć całkiem niezłym dekarzem. Zanim ze skoczni przeniósł się na dach, dał sobie jednak jeszcze jedną szansę. Całe szczęście.Zepsute święto NiemcówTo był czas, gdy skoki narciarskie w Telewizji Polskiej pojawiały się wyłącznie sporadycznie. Ot, Turniej Czterech Skoczni, mistrzostwa świata, igrzyska, czasem – w pakiecie – kilka „zwykłych” niemieckich konkursów, no i Zakopane, które nie miało jednak stałego miejsca w kalendarzu. Tyle.Zanim najlepsi zebrali się w Oberstdorfie, w sezonie 2000/2001 udało się przeprowadzić tylko trzy indywidualne konkursy: wszystkie na kapryśnej skoczni w Kuopio. Małysz, najlepszy z Polaków, w pierwszym został zdyskwalifikowany za zbyt długie narty, w drugim zajął 26. miejsce, a w trzecim jedenaste. Poza nim, do „trzydziestki” wszedł jeszcze tylko (dwukrotnie) Wojciech Skupień. Grzegorz Śliwka i Robert Mateja lawirowali na granicy sportowej kompromitacji. Na ich szczęście: widzieli to tylko ci, którzy z satelity odbierali niemieckie kanały.Wobec odwołania zawodów w Ramsau, Libercu i Engelbergu, skoczkowie mogli skorzystać z aż 26 dni przerwy. Małysz pracował już wtedy z fizjologiem Jerzym Żołądziem i psychologiem Janem Blecharzem, zajadał bułkę z bananem, a na treningach zdradzał przebłyski wielkiego talentu. Do śledzenia Turnieju Czterech Skoczni zasiadano jednak bez większych oczekiwań.To miało być święto Niemców. Martin Schmitt zaczął sezon od dwóch zwycięstw, a na podium wdrapywali się też Sven Hannawald i Michael Uhrmann. Kluczowy był fakt, że prawa do pokazywania skoków przejęło RTL, nadając dyscyplinie niespotykanego wcześniej blasku i rozmachu. Efektowny triumf któregoś z nich miał być wisienką na torcie początku nowej ery. Kto by się spodziewał, że „Deutsche Adler”, czyli niemieckie orły, przyćmi... dekarz z Polski.Apetyty rozbudziło zwycięstwo w kwalifikacjach. Poza Małyszem, punkt K (115 metrów) przeskoczył tylko Masahiko Harada. Polak zamykał pierwszą serię, w której bez większych problemów pokonał Roberto Cecona. Po skoku dalekim od ideału (116,5 metra), zajmował jednak „dopiero” szóste miejsce. Prowadził Austriak Martin Hoellwarth, któremu udało się pobić rekord skoczni (126 metrów).Druga część konkursu była szalona. Stefan Horngacher, skaczący tuż przed Małyszem, pofrunął na odległość 127,5 metra, poprawiając świeży przecież jeszcze rekord. Polak zostawił jednak wszystkich kibiców i ekspertów z otwartymi buziami: 132,5 metra było wynikiem z kosmosu. „Coś wspaniałego! Że on to ustał!” – krzyczał komentujący zawody Krzysztof Miklas, porównując wyczyn do słynnego „skoku Fortuny”. W przeciwieństwie do byłego mistrza olimpijskiego, Małysz nie zamierzał poprzestawać na jednym cudzie...Zawodów w Oberstdorfie nie wygrał. Spadał z dużą prędkością, lądował na dwie nogi, uzyskując przez to gorsze noty niż choćby Noriaki Kasai, który skoczył cztery metry bliżej. Na domiar złego, wspaniały rekord po chwili wypieścił jeszcze Schmitt, który skoczył na odległość 133 metrów. Niemiec był pierwszy, Kasai drugi, Harada trzeci, a Małysz czwarty. – Czułem złość. Byłem wkurzony, bo na treningach skakałem zdecydowanie najlepiej. Chciałem udowodnić, że jestem gotowy na wygraną – wspominał potem Polak.Król nokautuW Garmisch-Partenkirchen się to jeszcze nie udało, choć Małysz znów wygrał kwalifikacje (wygrał je też przed dwoma kolejnymi zawodami, dokonując tej sztuki jako pierwszy w historii TCS). Po pierwszej serii był szósty, w drugiej rozbił konkurencję, odlatując na 129,5 metra. Znów nie wylądował z telemarkiem, znów ucierpiały noty, tym razem jednak nikt jego rekordu nie poprawił. Wystarczyło na trzecie miejsce: niecały punkt za Dmitrijem Wasilijewem i trzy za Noriakim Kasaim. Schmitt był dopiero ósmy...Po dwóch konkursach Polak zajmował drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Turnieju Czterech Skoczni. 1. Noriaki Kasai – 521,1 pkt2. Adam Małysz – 511,9 pkt3. Martin Schmitt – 502,6 pkt4. Sven Hannawald – 500,1 pkt5. Janne Ahonen – 484,3 pktKibice ostrzyli sobie zęby na austriacką część zmagań. Już podczas kwalifikacji w Innsbrucku Małysz udowodnił jednak, że żadnej rywalizacji nie będzie. To był teatr jednego aktora.120,5 metra to był wynik szokujący. Janne Ahonen, drugi w kwalifikacjach, wylądował... dwanaście metrów bliżej. „Cóż on wyprawia?!” – pytał widzów Miklas. Polacy coraz chętniej włączali skoki.Wysoką formę potwierdził w pierwszej serii. Skok na odległość 111,5 metra dał mu pozycję lidera, z czternastopunktową przewagą nad drugim Ahonenem. W drugiej części konkursu zaskoczył Noriaki Kasai, który powtórzył wynik Polaka. Ten, zupełnie niewzruszony, dołożył jednak siedem metrów i wygrał w Innsbrucku z ogromną przewagą, uzyskując aż 44,9 punktów więcej od drugiego Ahonena. To był nokaut!Dzięki wspaniałemu wynikowi, po trzech konkursach Małysz wyrósł na wyraźnego faworyta do końcowego triumfu. 1. Adam Małysz – 771,1 pkt2. Noriaki Kasai – 732,7 pkt3. Janne Ahonen – 698,6 pkt4. Martin Schmitt – 694,8 pkt5. Sven Hannawald – 690 pkt 6 stycznia w Bischofshofen dominowały biało-czerwone flagi. Zjechali się kibice i dziennikarze, pewni tego, że Małysz nie zmarnuje prawie czterdziestopunktowej przewagi. Każdy chciał zobaczyć historyczne zwycięstwo Polaka.Kamery Telewizji Polskiej udały się do Wisły, rozsławiając małą miejscowość na cały kraj. Reporter oglądał zawody w towarzystwie żony 23-latka, Izabeli, a także sporego grona zaproszonych gości: rodziny, przyjaciół, fanów... W domu Małyszów wszyscy byli gotowi na fetę, choć sam bohater zachowywał sporo dystansu. „Ucieszy mnie nawet miejsce na podium” – przekonywał, choć nikt nie brał pod uwagi scenariusza innego niż zwycięstwo.Już po pierwszej serii stało się jasne, że Polak znów z łatwością pokona rywali. Skok na 127 metrów dał mu aż 15,8 punktu przewagi nad Ahonenem. W drugiej jeszcze powiększył tę różnicę: fantastyczne 134 metry nie dały co prawda rekordu skoczni (wynosił 137 metrów), ale dały rekordowe 104,4 punktu przewagi w klasyfikacji generalnej. Ani wcześniej, ani potem nikt nie zdystansował konkurencji tak bardzo, jak Adam Małysz w 2001 roku.Klasyfikacja generalna TCS 2000/2001:1. Adam Małysz – 1045,9 pkt2. Janne Ahonen – 941,5 pkt3. Martin Schmitt – 920,1 pkt4. Sven Hannawald – 885,3 pkt5. Stefan Horngacher – 884,5 pktMałysz zalał się łzami. Kibice pokochali go od razu: skromny chłopak z Wisły podziękował wszystkim kibicom, nieco niezdarnie operując językiem polskim. Kolczyk w uchu, charakterystyczny wąs, duży nos i czapka „Red Bulla” – postać jeszcze kilka dni wcześniej zupełnie nieznana, szybko zyskała status kultowej.Bo to nie był jednorazowy wyskok. Małysz wygrał potem jeszcze loty w Harrachovie (dwukrotnie), triumfując ostatecznie w dziewięciu z czternastu konkursów. Co ważne: został też mistrzem i wicemistrzem świata w Lahti. Sięgnął po Kryształową Kulę, przez kilka kolejnych lat dominując na skoczniach całego świata. Turniej Czterech Skoczni wygrał jednak tylko ten jeden raz...„Orzeł z Wisły”Do Wisły zjeżdżali fani z całej Polski, a młodzi chłopcy chwytali za narty i ruszali na skocznię. Wielu z nich, jak choćby Piotr Żyła, otwarcie przyznaje, że to dzięki Małyszowi zapragnęło uprawiać ten sport. – Może głupio się przyznać, ale przed jednym z konkursów Turnieju Czterech Skoczni uciekłem z lekcji, żeby móc oglądać Adama. Bardzo mu wtedy kibicowałem, chciałem być jak on – opowiadał w rozmowie ze „Sportowymi Faktami” jeden z najlepszych dziś polskich skoczków.„Orzeł z Wisły”, jak ochrzciły go media, stał się najgorętszym tematem w kraju. Co drugi Polak wiedział, kim jest Iza Małysz, jak ma na imię ich córka i że para poznała się na dyskotece w Koniakowie. Tabloidy plotkowały o rzekomym romansie skoczka z Moniką Sewioło, jedną z uczestniczek kultowego programu „Big Brother”. Analizowano jego dietę, stan portfela, drzewo genealogiczne i styl ubierania. Nie wiadomo, kto uknuł termin „Małyszomania”, ale trudno lepiej oddać stan zjawiska, które opętało wówczas Polskę. „Sportowiec roku” znany był już na początku stycznia.Co najbardziej fascynujące to fakt, że sam bohater na wszystko reagował z ogromnym spokojem. Pozostawał sobą: skromnym, pracowitym człowiekiem, który nikomu nie odmówił autografu, który zawsze chętnie udzielał wywiadów i cierpliwie wysłuchiwał nawet najgłupszych pytań. Choć nie lubił blasku fleszy, choć nie czuł się swobodnie przed kamerami, dzielnie znosił popularność. „Chcę tylko oddać dwa równe skoki” – powtarzał jak mantrę.Jego rolę w polskim sporcie, polskim społeczeństwie, najlepiej podsumował ten, który przez wiele lat był narratorem sukcesów Małysza – Włodzimierz Szaranowicz. Łamiącym głosem, tak komentował ostatni skok wielkiego bohatera:„Na górze jest już Adam Małysz. Oczekiwanie wielkie. Królu Holmenkollen! Przypomnij sobie najlepsze loty! Te fantastyczne pięć zwycięstw. Cztery zwycięstwa na Mistrzostwach Świata! Adam Małysz! Po medal! Po radość dla Polaków dzisiaj wszystkich! Daleko, jest pięknie, jest medal! [...] Już nie będzie Adama Małysza na następnych mistrzostwach świata. Pożegnanie Adama Małysza z mistrzostwami świata... Sześć medali: cztery złote, jeden srebrny, jeden brązowy, tu zdobyty jeszcze. Kilkanaście lat startów. Fenomen sportowy. Powtarzalność sukcesów przez lata, przez dekadę, a przecież pierwsze zwycięstwo w Holmenkollen odniósł tu, na tej skoczni, jako osiemnastolatek i było to przecież piętnaście lat temu. Coś niewiarygodnego! Co tydzień siadaliśmy jak do telenoweli, żeby właśnie oglądać tę rywalizację. Fenomen socjologiczny! Ileż rzeczy można było mu przypisać podczas tej kariery? Że można w życiu wygrać ewidentnie bez układów. Że jest człowiekiem rzetelnym, solidnym, posłańcem wielkich wiadomości, wielkiej nadziei. Zaczynał jako idol kryzysowy, który miał nas prowadzić jako ambasador wspaniałego skoku cywilizacyjnego do Europy. Fenomen społeczny. Przecież my, dzięki tym transmisjom, żyliśmy życiem zastępczym. Był powodem ogromnej zbiorowej radości. Dał nam wiele. Bardzo wiele... Mam nadzieję, że z tych młodych chłopaków, którzy dzisiaj mają aspiracje, którzy oglądali Adama na całym świecie, jak mistrz Świata Gregor Schlierenzauer, który powiedział, że Adam go natchnął. Że uwierzą, że nie zmarnujemy tego fenomenu, jaki się stworzył przy oglądaniu skoków. Tego fenomenu popularności – 14,5 miliona, rekordowa telewizyjna widownia, kiedy zdobywał srebrny medal w Salt Lake City. Trzynaście przeszło milionów – Puchar Świata w Zakopanem. To jego ostatnie zwycięstwo i ta wielka radość nas, ludzi, którzy go oglądaliśmy. Państwo przed ekranami krzycząc, skacząc... Ja także krzycząc, skacząc... Po prostu... Było pięknie i coś się niewątpliwie zamknęło, ale miejmy nadzieję, że w sporcie będzie jakaś próba kontynuacji. Małyszomanii już nie będzie nigdy. Natomiast ważne, żeby były sukcesy sportowe i żeby coś po Adamie trwałego, bardzo trwałego, zostało. Dziękujemy Ci bardzo, Adam! Dziękuję Państwu. Do usłyszenia”. ***Kariery Kamila Stocha, Dawida Kubackiego czy Piotra Żyły, którzy skutecznie wypełnili pustkę po Mistrzu, zmierzają ku końcowi. Nowych na horyzoncie nie widać.Jakkolwiek wielki talent by się nie objawił, jedno jest pewne: już nikt nie będzie miał takiego wpływu na polskie skoki, jaki miał Adam Małysz. Jedyny. Niepowtarzalny.