Pokonały ich choroby, używki, sława. Niektórzy z nich mieli wszystko – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Inni sporo mieli dopiero przed sobą: jeszcze większą karierę, płyty, które mogły bić rekordy popularności i zapisanie się w historii muzyki. Jak na ironię, to ostatnie właściwie każdemu z nich się udało, ale z zupełnie innych powodów, niż im wróżono. Tych artystów łączy jedno – niemal każde wspomnienie o nich przepełnione jest żalem, że „odeszli za wcześnie”, a wielu fanów do dzisiaj nie może uwierzyć, że o swoim ulubionym muzyku musi mówić już wyłącznie w czasie przeszłym. Gdyby Kurt Cobain mógł zobaczyć, jak wielką popularność i wręcz kultowy status osiągnął po swojej śmierci, pewnie gorzko by się zaśmiał. Muzyk nie planował nawet bycia wokalistą. Marzył o graniu, ale wyobrażał sobie siebie z gitarą gdzieś z boku sceny. Cały czas jednak pisał własne piosenki, potem okazało się, że potrafi je też świetnie zaśpiewać. Dzięki temu, trochę przypadkiem, został najbardziej rozpoznawalną postacią w Nirvanie. Zespół błyskawicznie osiągnął sukces, dla wielu stał się nawet głosem pokolenia. Cobain został idolem milionów, mimo że – delikatnie mówiąc – nie przepadał za sławą. Im bardziej popularna stawała się grupa, tym częściej Kurt zastanawiał się, czy jego talent to bardziej dar, czy jednak przekleństwo. Trudno powiedzieć, czy z czasem wokalista nieco przywykł do sławy, czy to raczej efekt tego, że „znieczulał” się twardymi narkotykami. Z zewnątrz jednak wyglądało to tak, jakby nieźle sobie radził. Tylko jego koledzy z zespołu i żona, którą zresztą wiele osób obwiniało o wciągnięcie Cobaina w narkotykowy nałóg, widzieli, co działo się za kulisami. Na przykład o tym, że na kilka godzin przed świetnym koncertem w Nowym Jorku muzyk otarł się o śmierć. Courtney Love podała mu środek na zatrucie opioidami, a wieczorem wokalista nie dał po sobie poznać, że cokolwiek złego się wydarzyło. Albo o tym, że Kurt kilkukrotnie zapisywał się i rezygnował z odwyków. Z tego ostatniego, niedługo przed swoją śmiercią, uciekł, wspinając się po prawie dwumetrowym murze. Na lotnisku w Los Angeles, skąd miał wylecieć do Seattle, jak gdyby nigdy nic rozdawał potem autografy i uśmiechał się. Cobain wrócił do Seattle, spędził trochę czasu w domku letniskowym, włóczył się po ulicach, a w tym czasie szukała go przerażona rodzina i prywatni detektywi. Zagadka zaginięcia wokalisty wyjaśniła się 8 kwietnia 1994 roku. Elektryk, który miał instalować czujniki alarmowe w posiadłości muzyka, natknął się na zwłoki artysty. Kurt leżał w szklarni, na nadgarstku miał jeszcze opaskę z odwyku, a na klatce piersiowej strzelbę – tę, z której do siebie wymierzył. „Widziałem w magazynie opisy gwiazd rocka: ’Sting, facet od środowiska’, a obok: ’Kurt Cobain, płaczliwy, narzekający, neurotyczny, złośliwy koleś, który nienawidzi wszystkiego, nie znosi bycia gwiazdą oraz swojego życia’. A ja nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. […] Jestem znacznie bardziej radosny, niż się wielu osobom wydaje” – tak Cobain opowiadał w wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone”. To był koniec stycznia 1994 roku, niewiele ponad dwa miesiące przed śmiercią artysty. „Trzymaj się od niego z daleka”Chociaż od czasów, kiedy muzycy The Beatles byli bożyszczami tłumów i publiczność mdlała na ich widok, minęło już kilkadziesiąt lat, to akurat ta grupa do dzisiaj jest – i pewnie jeszcze na lata pozostanie – jedną z muzycznych legend. A razem z nią John Lennon. Ciekawe, gdzie dzisiaj byłby muzyk, gdyby nie zginął z rąk szaleńca w 1980 roku. Pewnie, podobnie jak jego kolega, Paul McCartney, jeździłby po świecie i grał koncerty. Muzyka była dla Lennona nie tylko pasją, ale też przez długi czas ucieczką od rzeczywistości. Rodzice Johna rozstali się, kiedy był jeszcze małym dzieckiem. I od tej pory opiekowało się nim kilka osób z rodziny. Z jednej strony mały John trochę odreagowywał tę sytuację i nie zawsze miał idealne oceny z zachowania, przez co nawet ojciec Paula McCartneya mówił później swojemu synowi: „trzymaj się od niego z daleka”. A z drugiej, tak się złożyło, że te różne osoby z rodziny uwielbiały muzykę i tę miłość zaszczepiły też małemu Lennonowi.Zanim powstała grupa The Beatles, John grywał z różnymi artystami, ale dopiero czwórka z Liverpoolu, prowadzona przez wyjątkowo sprytnego managera, przyniosła mu sukces w muzycznym świecie. Lennon stał się nie tylko popularnym muzykiem, ale też, po latach, ikoną popkultury. Człowiekiem, od którego nazwiska pochodzi nawet potoczna nazwa okularów. Te, tak swoją drogą, John dostał przypadkiem, do roli w filmie. Wcześniej uważał, że w okularach wygląda koszmarnie i nosił zamiast nich soczewki kontaktowe. Warto wiedzieć, że muzyk miał bardzo słaby wzrok i w ostatnich latach życia, bez okularów, nie mógłby zrobić nawet kroku, co nie przeszkadzało mu jednak w obserwowaniu nieba, bo Lennon... wierzył w istnienie UFO. Muzyk twierdził nawet, że w 1974 roku zobaczył je z balkonu mieszkania swojej dziewczyny. Raczej niewiele osób uwierzyło w te rewelacje i traktowało je jako niegroźne hobby. Być może dzisiaj Lennon dzieliłby się swoimi obserwacjami na grupach dyskusyjnych w internecie, ale pierwszą domenę zarejestrowano dopiero 5 lat po jego śmierci.Johna, wracającego ze studia, zastrzelił chory psychicznie Mark Chapman. Ten sam człowiek, który kilka godzin wcześniej, w tym samym miejscu, poprosił muzyka o autograf na płycie. Wtedy, podpisując jeden album, Lennon zadał mu pytanie: „Czy to wszystko?”. A Chapman odpowiedział „nie”. Co naprawdę znaczyło to „nie”, świat dowiedział się jeszcze tego samego dnia.Zdolna i bezczelnaMiała charyzmę, głos jeden na milion, a do tego odrobinę bezczelności, czyli zestaw, który przy odrobinie szczęścia jest gwarancją sukcesu. Miała też kłopoty z używkami i życie prywatne, które stało się pożywką dla tabloidów. Ta pierwsza mieszanka zrobiła z niej gwiazdę, ta druga – zniszczyła jej życie. Amy Winehouse co prawda zaczęła swoją przygodę ze śpiewaniem od rapu, ale od zawsze najbardziej fascynował ją jazz. Przyszła artystka przesiadywała w domu z gitarą i pisała własne piosenki. Pewnie zostałyby na dnie szuflady, gdyby nie to, że przyjaciel Amy zaniósł jej kasetę demo do znajomych z wytwórni płytowej. Wystarczyło jedno przesłuchanie, żeby wszyscy chcieli pracować z wokalistką. Winehouse od początku wiedziała, czego chce i głośno mówiła, kiedy coś jej się nie podobało, a w muzyce kochała szczerość. Mark Ronson, który pracował z artystką nad słynną płytą „Back to Black”, wspominał, że kiedy zaproponował jej znalezienie lepszych rymów w refrenie utworu, ta wypaliła: „Dlaczego niby miałabym to poprawiać? Tak wyszło i już”. Wiedziała, co robi. To właśnie ten album uczynił z Winehouse gwiazdę. Płyta biła rekordy sprzedaży, do tego Amy została pierwszą brytyjską artystką, która zdobyła pięć nagród Grammy jednego wieczoru. Sukces „Back to Black” był jednak zbudowany na prywatnym dramacie. Album opowiadał o związku wokalistki z Blake'iem Fielder-Civilem. Parę połączyło nie tylko wzajemne uczucie, ale też miłość do używek. Amy nigdy nie była „grzeczną dziewczynką”, jednak ten związek zrujnował jej życie i karierę. Do dziś w sieci można znaleźć choćby fragmenty koncertu z Belgradu, na którym gwiazda śpiewała tak źle, że ludzie nie mogli rozpoznać piosenek. Wokalistka była w coraz gorszej formie. Winehouse zmarła 23 lipca 2011 roku. Akurat wtedy próbowała uporządkować swoje życie. Była w nowym związku, walczyła z nałogiem, planowała kolejny album. Amy i Mark Ronson mieli już nawet zarezerwowany czas na wspólną pracę w studiu. Nigdy się w nim nie pojawiła. W ostatnich godzinach swojego życia artystka właściwie bez przerwy piła i wydzwaniała do znajomych. Każdy z nich był zajęty i obiecywał, że oddzwoni później. Niektórzy próbowali, po wielu godzinach, ale telefon wokalistki już nie odpowiadał. Dlaczego – tego dowiedzieli się wkrótce z telewizyjnych pasków z napisem „pilne”.Nigdy się nie poddawaj Obok ABBY byli najważniejszym muzycznym towarem eksportowym Szwecji. Roxette – duet, który konkurował z największymi światowymi gwiazdami pop. Pewnie do dzisiaj nagrywałby kolejne hity, gdyby nie choroba, a później śmierć wokalistki Marie Fredriksson.Historia tego zespołu brzmi jak scenariusz dobrego filmu o tym, że jeśli się czegoś bardzo chce, to można to osiągnąć. Roxette zadebiutowali w drugiej połowie lat 80. i o ile pierwsza płyta muzyków odniosła sukces w Szwecji, o tyle za granicą nie okazała się takim samym sukcesem. Per Gessle i Marie Friedriksson nie zamierzali się jednak poddawać. Nagrali kolejny album i – chociaż oboje udzielali się wokalnie – tym razem wybrali na single piosenki, w których śpiewała głównie Marie. Płyta okazała się sukcesem, ale... znowu tylko w Szwecji. Teraz pora na ten obiecany filmowy moment. Amerykański student, który akurat był w Szwecji na wymianie, usłyszał Roxette w radiu i zabrał płytę do domu na wakacje. Album trafił do radia w Minneapolis i tak się zaczęło to, co wszyscy doskonale znamy.Tę spektakularną karierę w 2002 roku przerwała choroba Marie Friedriksson. Diagnoza była okrutna: rak mózgu. Co prawda lekarze od pewnego momentu nie dawali już wokalistce wielkich nadziei na powrót do zdrowia, jednak ona nie chciała, żeby choroba decydowała o jej życiu. Tak bardzo odmawiała poddania się, że medycy momentami przecierali oczy ze zdumienia. Na przykład wtedy, kiedy artystka o lasce wchodziła na scenę, a potem potrzebowała pomocy, bo nie była w stanie utrzymać się na krześle podczas występu, ale nadal śpiewała. Mimo że Marie musiała między innymi od nowa uczyć się mówić, to wróciła do stałego koncertowania, a Roxette nagrali kolejne płyty.„Ale ten czas płynie. Jeszcze niedawno dzieliliśmy się niemożliwymi marzeniami w moim malutkim mieszkaniu. I jakie marzenie w końcu udało nam się spełnić!” – napisał w pożegnaniu Marie Per Gessle. Gdyby to był film, teraz pojawiłyby się napisy końcowe, a niektórzy widzowie ukradkiem ocieraliby łzy, zanim w kinie znowu zapaliłyby się światła.Największy błąd jego życia ”Książę soulu” potrafił czarować piosenkami o miłości, a do tego walczył z niesprawiedliwością społeczną. Stał się głosem pokolenia, jednak jego karierę przerwała rodzinna tragedia. Marvin Gaye zginął z rąk własnego ojca. Od dzieciństwa śpiewał w chórze gospel, wszyscy chwalili jego talent, ale on marzył o karierze w armii. Na szczęście dla fanów – nie zrealizował tego planu. Zwierzchnicy w wojsku napisali w dokumentach wokalisty: „Nie przestrzega dyscypliny i nie słucha poleceń”. Muzyk potraktował to jako znak i natychmiast po odejściu z armii dołączył do zespołów, które nagrywały ze znanymi artystami. Zauważony został jednak w inny sposób. Marvin występował przed świętami w domu Berry’ego Gordy’ego, szefa słynnej wytwórni Motown. Gospodarz szybko dostrzegł talent i zaproponował młodemu wokaliście kontrakt płytowy. Początki nie były jednak łatwe. Marvin ciągle musiał dorabiać jako muzyk sesyjny. Kariera artysty na dobre rozpoczęła się dopiero w połowie lat 60., kiedy jego wersja piosenki ”I Heard It Through the Grapevine” dała Gaye’owi pierwszy numer jeden na liście Billboardu. Późniejsze sukcesy mieszały się z problemami, bo Marvin za bardzo pokochał używki. Z ich powodu porażką okazała się wielka trasa koncertowa, zapowiadana jako niesamowite wydarzenie. To wtedy Gaye przeniósł się na jakiś czas do domu rodziców, żeby odpocząć i pracować nad sobą. Okazało się, że to był największy błąd jego życia. Ojciec muzyka, pastor, zawsze surowo wychowywał swoje dzieci i karał je za najdrobniejsze przewinienia. Marvin Sr. miał nieślubne dziecko, pił na umór i lubił po kryjomu przebierać się w damskie ciuchy, ale to syna uważał za wcielenie zła. Pobyt wokalisty w rodzinnym domu po trasie-porażce był naznaczony ciągłymi awanturami. Jedna z nich, o błahostkę, jaką był list z ubezpieczalni, zakończyła się bójką, a potem strzałem oddanym przez ojca w stronę syna. Marvin Gaye zmarł 1 kwietnia 1984 roku nad ranem. Ojciec muzyka, ze względu na chorobę, dostał wyjątkowo łagodny wyrok. Marvin Gaye do dziś natomiast jest uważany za jedną z największych soulowych gwiazd w historii. Bajka, która okazała się koszmaremMiała karierę jak z bajki. Tą mniej bajkową stroną jej życia były problemy z używkami i przemoc domowa. Whitney Houston była genialną wokalistką, która dla śpiewania zrezygnowała ze świetnie zapowiadającej się kariery modelki. Ciekawe, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby zamiast sceny wybrała wybieg? Whitney zaczynała od występów w chórze i śpiewania chórków płytach takich artystów jak Jermaine Jackson czy Chaka Khan. Debiut zawdzięcza jednak temu, że razem z matką, Cissy Drinkard, znaną i cenioną wokalistką, koncertowała w nowojorskich klubach. W jednym z takich miejsc zauważył ją legendarny producent Clive Davis, który stwierdził, że córka gwiazdy koniecznie musi wydać płytę. Miał rację. Kariera młodej artystki rozwijała się w błyskawicznym tempie. Houston trafiła nawet do Księgi Rekordów Guinnessa, kiedy okazała się najczęściej nagradzaną artystką w historii muzyki. Była tak wielką gwiazdą, że gdy w 1996 roku śpiewała na weselu księżniczki Rashidah, córki sułtana Brunei, dostała czek in blanco. Miała sama wpisać kwotę, którą uważała za słuszną. Nieoficjalnie mówi się, że było to 7 milionów dolarów. To również z powodu Whitney Dolly Parton niemal spowodowała wypadek samochodowy. Kiedy królowa country usłyszała w radiu nową wersję swojego przeboju „I Will Always Love You”, była tak zachwycona, że zjechała na pobocze, bo nie mogła się skupić na prowadzeniu auta. Zresztą ta piosenka, podobnie jak rola w filmie „Bodyguard”, otworzyły nowy rozdział w karierze Houston. Artystka była jedną z najpopularniejszych popowych gwiazd na świecie. Wydawało się, że nic nie jest w stanie tego zepsuć. Burzliwe małżeństwo z Bobbym Brownem, który okazał się damskim bokserem, miłość do alkoholu i narkotyków – to wszystko sprawiło, że Whitney zaczęła się staczać. Problemy wokalistki przestawały być zakulisową tajemnicą, a stały się powszechną wiedzą, kiedy artystka nie była w stanie dobrze zaśpiewać na scenie własnych utworów. Koncerty gwiazdy okazywały się coraz bardziej ryzykowne, a dla Whitney zaczęła się równia pochyła. Oczywiście gwiazdorskiego statusu, na takim poziomie, nie traci się z dnia na dzień, ale branża muzyczna wiedziała, że po dawnej Houston nie ma już śladu. Otoczenie artystki, w tym słynny Clive Davis, próbowało ją ratować, jednak okazało się to wyjątkowo trudne. 11 lutego 2012 roku gwiazdę odnaleziono nieprzytomną w hotelowej wannie w Beverly Hills. Whitney, jak wykazały badania toksykologiczne, utonęła, a wcześniej zażyła narkotyki, między innymi kokainę. Chociaż problemy gwiazdy nie były dla nikogo od pewnego momentu tajemnicą, fani i współpracownicy byli wstrząśnięci śmiercią Whitney. Wielu z nich do końca liczyło, że wokalistce uda się pokonać demony i wygrać z uzależnieniem. Rodzina Houston musiała trzy lata później przyjąć jeszcze jeden cios. We własnym domu zmarła córka artystki, która zresztą często towarzyszyła wokalistce podczas tras koncertowych. Bobbi Kristina, podobnie jak jej matka, utonęła w wannie. Nigdy nie usłyszała: „przepraszamy”„Należą jej się przeprosiny” – wiele osób właśnie w ten sposób komentowało po latach głośną aferę z podarciem na wizji zdjęcia Jana Pawła II. Kiedy na jaw wyszło wiele skandali związanych z pedofilią w kościele katolickim, stało się jasne, że Sinéad O’Connor nie oszalała, o co oskarżano ją swego czasu, lecz doskonale wiedziała, o czym mówi. Artystka chciała zaprotestować przeciwko przypadkom wykorzystywania seksualnego w kościele, jednak w 1992 roku świat nie był chyba jeszcze gotowy na tę debatę. Wokalistka mocno odczuła skutki swojego protestu. Najpierw została wybuczana na koncercie na cześć Boba Dylana, później zaczęła też tracić szanse występów na innych imprezach. Podarcie zdjęcia wypominano jej przez wiele lat, a sprawa ewidentnie zaszkodziła jej karierze, co wpłynęło też na zdrowie psychiczne artystki. Problemy z tym ostatnim prześladowały zresztą O’Connor przez większość jej dorosłego życia. Zresztą miały one źródło w dzieciństwie wokalistki. Sinéad przyznała, że była regularnie bita przez matkę, a za kradzieże i wagarowanie trafiła do ośrodka prowadzonego przez zakon. To właśnie tam zaogniła się jej relacja z kościołem. Sam pobyt w tym miejscu artystka wspominała jako koszmarne doświadczenie. Uratowała ją – i to dosłownie – muzyka. Pisanie piosenek pozwalało Sinéad zapomnieć o codzienności, a w końcu doprowadziło ją do podpisania kontraktu płytowego. Debiutancka płyta młodej wokalistki okazała się sensacją, rynek zachwycił się delikatną, ale też bardzo zdecydowaną dziewczyną, która nie bała się poruszać trudnych politycznych tematów. Ci nieprzekonani pokochali O’Connor niewiele później, po „Nothing Compares 2 U”, oryginalnie piosence Prince’a, ale zaśpiewanej przez artystkę tak przekonująco, że nikt już nie wspominał o oryginalnej wersji. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać młodej gwiazdy ani zaszkodzić jej karierze. No właśnie: wydawało się. Pierwszą rysą na idealnym obrazku okazała się afera z podarciem zdjęcia papieża w programie telewizyjnym, która sprowadziła na gwiazdę falę krytyki. Po latach wyszły też na jaw prywatne problemy wokalistki. Niepokojące wpisy w sieci, które przyprawiały fanów o gęsią skórkę i kończyły się wezwaniem policji do domu artystki z powodu możliwego zagrożenia życia, mieszały się z tabloidowymi doniesieniami o ciężkim rozwodzie, a później między innymi trwającym zaledwie kilka tygodni małżeństwie. Sinéad publicznie informowała o swoich diagnozach psychiatrycznych, między innymi zespole stresu pourazowego, walce z uzależnieniem od marihuany, przegranej batalii o opiekę nad synem, a także konfliktach rodzinnych. W ciągu kilkunastu lat gwiazda najpierw została katolicką duchowną, a potem przeszła na islam i krytykowała inne religie. O’Connor publicznie mówiła o swoich problemach, kilkukrotnie zapowiadała koniec kariery po to, żeby wkrótce wrócić na scenę, do tego zdarzało jej się w ostatniej chwili odwoływać koncerty, co było zmorą promotorów i współpracowników. Mimo tych wszystkich wydarzeń świat był w szoku, kiedy w połowie 2023 roku nadeszła wiadomość o śmierci gwiazdy. Sinéad znaleziono nieprzytomną w jej londyńskim mieszkaniu. Okazało się, że artystka zmarła głównie z powodu „nagłego zaostrzenia przewlekłej obturacyjnej choroby płuc”. Hołd wokalistce złożyli nie tylko ludzie, dla których jej piosenki były częścią młodości, ale też koledzy po fachu. „Chwalicie ją teraz tylko dlatego, że jest już za późno. Nie mieliście odwagi wspierać jej, kiedy żyła i was potrzebowała” - krytykował branżę muzyczną i niektórych celebrytów opłakujących O’Connor brytyjski muzyk Morrissey. Ta buntownicza Sinéad, która nigdy nie bała się mówić, co myśli, pewnie w pełni by się z nim zgodziła. CZYTAJ TEŻ: Psycholożka: Unikanie tematu śmierci nie sprawi, że ona zniknie