Wywiad dla portalu tvp.info. – Nigdy nie ma tak, że jak ktoś się wdrapie na Olimp, to już na nim zostanie – mówi Katarzyna Dowbor, która jest jedną z prowadzących „Pytanie na śniadanie” oraz prezesem Zarządu Fundacji TVP. W wywiadzie dla portalu tvp.info wyjaśnia, dlaczego jest zakapiorem i jakiego pytania nigdy by nie zadała rozmówcy. Jakie cechy powinien mieć dziennikarz telewizyjny?Po pierwsze, pokorę. Telewizja to takie medium, które oszałamia. Ludzie zaczynając tam pracę, zachłystują się tym, że nagle zaczynają być popularni i rozpoznawalni.Też się zachłysnęłaś?Tak, też, ale dostałam szybko kubeł zimnej wody na głowę i dobrze mi to zrobiło.Na ostatni rok studiów przeniosłaś się z Torunia do Warszawy. Skąd w Twoim życiu wzięła się telewizja?To było już rok po studiach. Pracowałam wtedy w radiu. Dziennikarze telewizyjni przyszli do nas zrobić materiał o programie „Zapraszamy do Trójki”, a ja siedziałam tam na montażu. I okazało się, że kamera mnie lubi. Zrobiono fajne przebitki ze mną – ukazały się potem w tym reportażu. Niedługo po tym zadzwonił do mnie nieżyjący już kolega Krzysztof Wesołowski z propozycją, żebym poprowadziła w Dwójce TVP superprogram „Dzień z Dwójką w Muzeum Narodowym”. Sztuka muzealna nie była moim hobby, ale z bijącym sercem zgodziłam się. Ja całe życie podejmuję wyzwania. Nigdy nie zapomnę tego programu. Dostałam wielką szansę. Byłam przejęta, zszokowana, tylko oboje z Krzysiem nie wpadliśmy na to, że jestem dziennikarką radiową, która z telewizją miała niewiele wspólnego. A oni od razu rzucili mnie na głęboką wodę. Nikt mnie nie uczył. Nie dał mi szansy, żebym się przygotowała, poznała tajniki kamery. No i przede wszystkim odkryła różne tajemnice Muzeum Narodowego.Poprowadziłam ten program, ale nie był dobry. Nie zaproponowano mi więc dalszej współpracy. Ale ja nie zrezygnowałam, porozmawiałam z Krzyśkiem: chcę się uczyć, powiedz mi, czy mogę tu zostać jako adeptka? Dostałam przepustkę i zaczęłam naukę. Fajnie wspominam ten czas, bo prawie rok siedziałam z drugiej strony kamery. Zrozumiałam, na czym polega montaż. I doszłam do tego, że to dobra szkoła dla młodych ludzi, którzy przychodząc do telewizji w ten sposób powinni funkcjonować. Powinni, jak w dobrej fabryce, przejść przez wszystkie szczeble, począwszy od produkcji, montażu, itd. A dopiero potem myśleć o tym, żeby zostać prezesem czy dyrektorem. Ile lat minęło od tamtych wydarzeń?Czterdzieści dwa. Wiesz, jakiej cechy nie powinien mieć młody, początkujący dziennikarz telewizyjny? Niecierpliwości. Teraz przychodzi ładna dziewczyna, podoba się szefowi, i on od razu wpuszcza ją na antenę. A ona zaczyna się pokazywać i wpada w takie wariactwo, w taki zachwyt nad samą sobą: jestem piękna, niezastąpiona, ludzie mnie rozpoznają. A to błąd. A drugi jest taki, że naprawdę ta osoba nie wie, na czym polega telewizja. Bo telewizja nie jest sposobem na to, by zostać gwiazdą, nie o to chodzi. A o co?O to, żeby być dobrą dziennikarką. Powinna przejść całą ścieżkę, nauczyć się pisać konspekty, scenariusze. Uważam, że najlepszymi dziennikarzami telewizyjnymi są ludzie, którzy wcześniej w ogóle byli dziennikarzami i przeszli przez całą tę szkołę. Początkująca gwiazda telewizyjna powinna więc chodzić na montaż, robić felietony, dowiedzieć się, na czym polega zachowanie osi programu. To podstawowe wiadomości, które potem ułatwiają pracę na wizji. To wszystko już wiesz od dawna. Czego teraz unikasz przed kamerą?Wiary w to, że jestem jedyna i niezastąpiona. Bo bardzo często młodzi ludzie są odurzeni swoją rozpoznawalnością. A ja unikam wiary w to, że nikt nie może mnie zastąpić. Na tym polega moja pokora. Poza tym, jak już się weszło wysoko na tę drabinę zawodową, to nie ma pewności, że się z niej nie spadnie. Spadnie się. A ten upadek jest bardzo bolesny. Nieraz spadałaś.Tak, ale myślę, że bardzo dużo mi dał sport, który uprawiałam w młodości. Raz się wygrywa mecz, a raz przegrywa. Trzeba więc umieć również przegrywać. Człowiek, który jeszcze nie przegrał nigdy meczu, bardzo boleśnie się zetknie z taką przegraną. A jak potem to leczyć?Trzeba umieć wstać po takim upadku, co ułatwia przekonanie, że nic nie jest dane na całe życie. Nigdy nie ma tak, że jak ktoś się wdrapie na Olimp, to już na nim zostanie. Trzeba się przygotować więc na to, że raz jest lepiej, a raz gorzej. I mieć siłę „to gorzej” pokonać. Pamiętam, z jakim poczuciem krzywdy rozstawałaś się w Telewizją Polską. Który to był rok?Ponad 10 lat temu. Usłyszałam wtedy od pana dyrektora, że jestem już za stara i trzeba odmładzać zespół. Jak widać, jednak za stara nie byłam, bo teraz okazało się, że nie metryka jest tu najważniejsza. Ale bardzo mnie to wtedy zabolało. Bo w ogóle utrata pracy ogromnie rani człowieka.Ale nie poddałaś się.Bo jestem zakapior. Taki typ, który musi udowodnić pewne rzeczy sobie i innym. Po prostu zaryzykowałam, poszłam na casting i okazało się, że go wygrałam. Mówię tu o Polsacie. Bardzo ciężko pracowałam przez tych następnych 10 lat. I wiadomo, jak się to skończyło. Robiłaś program o zwykłych ludziach, pomagałaś im. Jaki powinien być wtedy dziennikarz?Po pierwsze zadaniowy. A ja mam to w sobie po mojej mamie. Gdy patrzę na nią, prawie 92-letnią, jestem pełna podziwu i szacunku. Moja mama po śniadaniu zawsze godzinę jeździ na rowerku stacjonarnym. Potem idzie na spacer. Po obiedzie również spaceruje. I ostatni spacer po kolacji. Jest niesamowicie zadaniowa, a przed sobą stawia wyzwanie, żeby zachować formę fizyczną nawet w starszym wieku. Myślę, że ten upór i zadaniowość mam po niej. Kiedy zaczęłam się stykać nieszczęściami ludzkimi, pewnego dnia powiedziałam sobie: nie płacz nad losem tych ludzi, tylko im pomóż, masz tu wiele do zrobienia. Myślę, że to najlepsza cecha i metoda – nastawić się na działanie, bo to jest najważniejsze. Po rozstaniu z Polsatem przyjęłaś ofertę pracy w „Pytaniu na śniadanie”, gdzie zapraszasz rozmówców, mówiących o zwykłych, codziennych sprawach i rozwiązywaniu codziennych problemów.Tu tematy są zwykle lżejsze, ale to nie znaczy, że mniej ważne. W programie „Pytanie na śniadanie” towarzyszy mi fantastyczny partner Filip Antonowicz. On mnie nakręca swoim fajnym poczuciem humoru, które uwielbiam. A ja jego wiedzą życiową i doświadczeniem. Tworzycie naprawdę super parę.Tak, zabawną. Ludzie piszą o nas: mamusia z synkiem. Ale ja się o to nie obrażam. Mam co innego do roboty niż rozpamiętywanie postów. Od niedawna kieruję Fundacją TVP.Kolejne zadanie?Tak. Zaproponowano mi, żebym została prezesem Zarządu Fundacji TVP. Cieszę się, bo pomaganie potrzebującym mam we krwi. A w fundacji są do tego lepsze warunki niż gdzie indziej. Dlatego to podjęłam i robię. Do takich zadań potrzeba człowieka z inicjatywą.No właśnie, jestem w szoku, bo przez trzy tygodnie uzbieraliśmy prawie 13 milionów złotych dla powodzian. Szybka decyzja o zbiórce i potem rzeczywistość, która pokazała, jak bardzo współczujące serca mają Polacy. A my dostaliśmy zielone światło ze strony zarządu telewizji, co też jest bardzo ważne. To wszystko Ty wymyśliłaś?Nie. Nie będę przypisywać sobie zasług innych. To wspólna inicjatywa Dyrektora Generalnego TVP i całego zarząd Fundacji TVP, a ogromną pracę w działalność tej fundacji włożyli także pozostali członkowie zarządu: Agnieszka Gola i Piotrek Jabłoński, który ma zdolność podejmowania szybkich decyzji. Podczas gdy ja i Agnieszka mówimy „róbmy to”, to okazuje się, że Piotrek już nad tym pracuje.A nie będziecie się potem tłumaczyć przed komisją, ile z tych pieniędzy poszło na prywatne cele?Nie bądź złośliwa. Wszyscy tu pracujemy pro publico bono. Nikt z nas nie bierze za to pieniędzy. To praca społeczna. A co to za bransoletka, którą nosisz na ręku?To cała historia. Cudowna siedmiolatka Ola, ciężko chora na nowotwór, bardzo chciała zrobić sobie ze mną zdjęcie. Czekałam więc, żeby zakończyła chemię. A potem od Oli dostałam tę bransoletkę i cały czas noszę ją, bo ma mi przynieść szczęście. Jakie to piękne, gdy ktoś sam potrzebujący szczęścia przy ratowaniu życia chce także dawać je innym. Nazwaliśmy więc naszą fundację „Piękno pomagania”. Bo co jest piękniejszego od pomocy innym? Nie czujesz się zmęczona tym wszystkim? Rano przecież wstajesz bardzo wcześnie, żeby zdążyć do programu „Pytanie na śniadanie”, a potem zajmujesz się fundacją. Później masz liczne obowiązki domowe. Jak Ty dajesz radę?Wstaję codziennie wcześnie rano, bo przecież muszę nakarmić konie i psy, które mają zegarki w głowie i kiedy o szóstej mnie nie ma, dobijają się do drzwi, szczekają i domagają się swojego śniadania. A poza tym ja uwielbiam rano wstawać, jestem skowronkiem, a spać chodzę w miarę wcześnie, bo przecież mam gospodarstwo rolne (śmiech). I to mnie akurat nie męczy. Natomiast nakręca mnie, gdy robię coś fajnego, ważnego i dobrego. Gdybym tego nie miała, rozpadłabym się na kawałki. Muszę mieć zajęcia, które mnie fascynują i dają siłę. Kiedy mnie ktoś pyta, skąd ma pani taką siłę na to wszystko, odpowiadam, że czerpię ją z was, z ludzi, od widzów. To wy dajecie mi power, gdy ze mną rozmawiacie, opowiadacie o sobie i gdy mogę rozwiązać dzięki telewizji jakiś problem. Dlatego cieszę się, że wróciłam to telewizji publicznej. Uważam, że ma ona ogromny obowiązek do spełnienia. Misję wręcz. Może otworzyć wiele drzwi, które były przed ludźmi zamknięte. Jestem wielką fanką tej misyjności. Bo jesteś przecież misjonarką.To za wiele powiedziane. Uwielbiam sytuacje, w której mogę się spełnić, sprawdzić i o coś zawalczyć. A poza tym od dzieciństwa mam zakodowane poczucie sprawiedliwości. Nie przejdę obojętnie obok kogoś, komu dzieje się krzywda. Tak mam ze zwierzętami i tak mam z ludźmi. Zawsze się wtrącę, gdy widzę, że ktoś potrzebuje pomocy. A mając nazwisko, łatwiej mi o niego zawalczyć. I dlatego jest mi potrzebna „znana twarz”.A nie miłość własna?Zupełnie nie. Ktoś mi kiedyś powiedział: Pani Kasiu, już bardziej Kasią Dowbor pani nie będzie. Wiem, że nie muszę już walczyć o siebie, że swoje zrobiłam, że przeszłam w telewizji przez kolejne szczeble, od reportażu, poprzez prowadzenie programów, spikerowanie. Więcej już zrobić się nie da. Mogłabym osiąść na laurach i być na emeryturze, jeździć po świecie i odpoczywać. Ale ja mam potrzebę wykorzystywać moją twarz i nazwisko w dobrym celu. Zapominasz wtedy o metryce?Kompletnie o niej nie pamiętam. Wiek to tylko liczba. Najbardziej mnie śmieszy, gdy ktoś o mnie pisze i zaczyna od słów: „65-latka”, a w podtekście czai się uśmieszek i kpina. Co ona ma za pomysły, żeby jeszcze istnieć, funkcjonować?! Otóż ma pomysły i będzie funkcjonować, bo tego chce. I nie ma znaczenia że ma 65 lat, bo czuje się na niecałe 40.Masz jeszcze jednak życie prywatne, które daje Ci dużo satysfakcji.Tak, mam i celebruję je po swojemu. Poświęcam czas wnuczkom, kiedy tylko mogę. I córce. Widuję się z synem i synową, którą uwielbiam. No i przede wszystkim mam swoje zwierzęta, to duże wyzwanie. Muszę się przy nich trochę napracować, żeby czuły się tak dobrze jak powinny. Zwierzaki pochłaniają bardzo dużo czasu, a zwłaszcza ostatnio, kiedy Stefanek, mój berneńczyk, miał skręt jelit. Trzeba było natychmiast jechać do zwierzęcego szpitala i operować. Przeżył na szczęście i jest w dobrej formie. Mam pięć psów i trzy konie, które mieszkają w stajni koło mojego domu. Mam dla kogo żyć i mam dla kogo być w dobrej formie. Jakiego pytania nigdy byś nie zadała rozmówcy?Nigdy nie pytam, dlaczego nie ma pani dzieci. To okrutne. Mam kilka przyjaciółek, które marzą o dziecku, ale nigdy im się te marzenia nie spełniły. Często nie z ich winy. Uważam, że tak osobistych pytań i raniących nie należy zadawać. A poza tym są niegrzeczne. Uważam, że trzeba pomagać, a nie ranić się wzajemnie tylko po to, żeby zaistnieć. Jeżeli kobieta chce o tym opowiedzieć sama, to niech mówi, wysłucham jej. Ale wiem, jaka to trauma, gdy nie udaje się dziewczynie zajść w ciążę i kiedy patrzy na dzieci innych z zazdrością. Mam koleżankę, która płacze, widząc matki z wózkami, bo samej jej się to nie udało i już nie uda. A napisać tylko dlatego, żeby wywiad się klikał? Sama widzisz, że to chore. Nigdy nie myślałaś o zmianie zawodu?Nie. Kiedyś mojej córce powiedziałam: Mania, szukaj sobie takiej pracy, którą będziesz lubiła, uwielbiała wręcz, i jeszcze będziesz mogła się z niej utrzymać. Ja miałam to szczęście, że udało mi się pracować w zawodzie, który lubię, który mnie ciekawi, i dzięki któremu mogę się utrzymać. I tak będzie do końca życia?Chciałabym, aczkolwiek zakładam, że nadejdzie taki moment, gdy już będę miała mniej sił. Ale wówczas zacznę mniej pracować, a więcej podróżować. Teraz za rzadko mogę wyjeżdżać do Hiszpanii, gdzie moje dzieci mają dom i zaraziły mnie miłością do tego kraju. Ogólnie wszystko jest więc na plusie?Na razie tak. I oby się to nie zmieniało.