Czy tym razem się uda? Cztery lata temu się nie udało, ale – „na pocieszenie” – do Białego Domu i tak zaprosił ją Joe Biden. Kamala Harris nigdy nie ukrywała jednak, że pragnie czegoś więcej. Teraz staje przed życiową szansą. Jak doszło do tego, że córka imigrantów z Indii i Jamajki jest o krok od Białego Domu? Chęć walki o Biały Dom zgłosiła 21 stycznia 2019 roku. Data nieprzypadkowa – to w Stanach dzień Martina Luthera Kinga. Fiolet i żółć, barwy kampanii, też nie były przypadkowym wyborem: to ukłon w stronę Shirley Chisholm, pierwszej Afroamerykanki, która ubiegała się o nominację prezydencką z ramienia Partii Demokratycznej.Kamala Harris poszła w jej ślady.Nazywana „Obamą w spódnicy”, planowała odbić prezydenturę z rąk Trumpa i kontynuować dzieło słynnego poprzednika. Miała za sobą udane występy w Senacie, podczas których bezkompromisowo przesłuchiwała rządzącą administrację. Uchodziła za mądrą, wyważoną, odważną. Wzorowo prowadziła karierę, a po podboju Kalifornii, Waszyngton wcale nie wydawał się kierunkiem zbyt zuchwałym. Potwierdzały to pierwsze sondaże, które sugerowały, że to między nią, Bidenem i Berniem Sandersem rozegra się walka o nominację Demokratów. Wystartowała mocno, zebrała łącznie ponad 35 milionów dolarów, głośne „pięć minut” przeżywając po... krótkiej pyskówce z przyszłym szefem. W trakcie jednej z pierwszych debat wypomniała Bidenowi, że w latach 70. sprzeciwiał się tzw. busingowi, czyli sprzyjającemu desegregacji dowozowi uczniów do szkół. Harris łamiącym głosem opowiadała, że była jedną z dziewczynek, które codziennie jeździły takimi autobusami...Kłopot w tym, że zręczna gra na sentymentach w czerwcu, na 18 miesięcy przed wyborami, okazała się wówczas szczytem jej możliwości.Nie miała żadnych spektakularnych wpadek. Nie udowodniono jej romansów, nie przyłapano w żadnej krępującej sytuacji. Popełniła za to inny grzech: zbyt łatwo zmieniała poglądy, pozostając w rozkroku pomiędzy konserwatywnym a progresywnym skrzydłem partii. Oczekiwano, że będzie „jakaś”, a po niemal roku spotkań, jeżdżenia po kraju i składania obietnic, przeciętny wyborca Demokratów nie wiedział, czego może się po Kamali spodziewać.„Po prostu nie odpowiedziała w sposób zadowalający na pytanie, co czyni ją lepszą od innych kandydatów" - tłumaczył CNN jeden z jej doradców.Inny przekonywał, że... rozpieściła ją Kalifornia, gdzie od lat Demokratom wszystko przychodzi łatwo. „Tam wystarczą modne hasła i okrzyki. Na scenie ogólnokrajowej wymagania są większe, a polityka staje się bardziej agresywna”.Wycofała się jeszcze w grudniu, na długo przed prawyborami w Iowa, które – nie było co do tego wątpliwości – nie tylko nie przyniosłyby zadowalających rezultatów, ale pewnie skompromitowałyby jej polityczne perspektywy na długie lata. *Imię „Kamala” pochodzi z sanskrytu i oznacza „lotos” lub „kwiat lotosu”. Kierunek nieprzypadkowy: matka to badaczka raka z Indii. Z ojcem, jamajskiego ekonomistą, poznali na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Wspólnie angażowali się w ruchy obywatelskie, działali na rzecz mniejszości, dążyli do zniesienia segregacji.Burzliwy związek dwóch kultur i odmiennych charakterów nie potrwał długo. Na świat, poza Kamalą, zdążyła przyjść jeszcze o dwa lata młodsza Maya. Po rozwodzie dziewczynki zostały z matką.„Bardzo dobrze rozumiała, że wychowuje dwie czarne córki” - napisała Harris w autobiografii „The Truths We Hold”. „Wiedziała, że jej adoptowana ojczyzna będzie postrzegać Mayę i mnie jako czarne dziewczyny i była zdeterminowana, aby upewnić się, że wyrośniemy na pewne siebie, dumne kobiety”.*Harris skończyła prawo i już w 1990 roku, w wieku 26 lat, rozpoczęła pracę jako zastępca prokuratora okręgowego w hrabstwie Alameda w Kalifornii.Nie do końca wiadomo, jak wielki wpływ na jej karierę miał Willie Brown. Popularny w San Francisco polityk, późniejszy burmistrz tego miasta, w latach 1994-1996 wdał się w romans z dużo młodszą Kamalą (gdy się poznali miał 60 lat, ona - 29), wprowadzając młodą gwiazdę palestry na salony. Że jakiś miał - to pewne. W udzielanych potem wywiadach sam przyznawał, że powołał ją do dwóch komisji, gdy był przewodniczącym Zgromadzenia Stanowego Kalifornii. Przedstawił ją też dziesiątkom, a może i setkom wpływowych ludzi. Jedną z takich osób był Donald Trump, który kilka lat później wsparł kampanię prokuratorską Kamali Harris przelewem na 6 tys. dolarów.Pani Harris miała więc, poza wiedzą, odwagą i talentem, ogromne szczęście. Szybko zyskała zresztą reputację „złotego dziecka”, któremu wszystko w życiu zawodowym się udaje. Prokuratorem okręgowym została w 2003 roku, a osiem lat później prokuratorem generalnym Kalifornii - pierwszą kobietą i pierwszą niebiałą osobą na tym stanowisku.Była twarda, wręcz nieprzejednana. Walczyła z oszustwami finansowymi, tworząc wydział ds. oszustw hipotecznych; „załatwiła” 25 miliardów dolarów dla ofiar kryzysu hipotecznego z 2012 roku. Ale nie wszystkie jej działania cieszyły się aprobatą społeczną. „Słynęła” z zamykania w areszcie młodych palaczy marihuany, stanowczo sprzeciwiając się legalizacji, co w dość liberalnej Kalifornii nie było przyjmowane salwą oklasków. Zarzucano jej, że pobłażliwie traktowała policjantów, którzy nadużywali władzy w trakcie służby. Sprzeciwiała się też reformie systemu więziennictwa. Kontrowersyjną wypowiedź, jakoby obniżenie populacji w zakładach mogło zaszkodzić systemowi pracy przymusowej, chętnie wypominali jej zarówno Republikanie, jak i Demokraci. Plusy i tak przysłaniały minusy, czego konsekwencją był kolejny krok w błyskotliwej karierze Harris. W 2015, po odejściu Barbary Boxer, zgłosiła swoją kandydaturę do Senatu, a po brawurowej kampanii, zaledwie kilka miesięcy później została nie tylko pierwszą Afroamerykanką, ale i pierwszą kobietą pochodzenia południowoazjatyckiego, która zdobyła to stanowisko.Niedźwiedzia przysługaJoe Biden od samego początku powtarzał, że jego kandydatką na wiceprezydenta będzie kobieta. Za kulisami mówiło się o Elizabeth Warren, padały też nazwiska Gretchen Whitmer, Susan Rice czy Karen Bass, ale większość ekspertów od początku przewidywała, że padnie na Kamalę.Republikańscy kongresmeni i prawicowe tabloidy nazywały to brzydko „DEI hire”. DEI, czyli Diversity, Equity, Inclusion (różnorodność, równość, inkluzywność), to zasady mające rządzić selekcją elit w Ameryce albo też ruch promujący awans grup dyskryminowanych w przeszłości (zdaniem niektórych również dziś), jak Afroamerykanie, kobiety czy mniejszości seksualne.Harris, zgodnie z tymi opiniami, miałaby odnosić kolejne sukcesy zawodowe nie tyle ze względu na swoją wiedzę czy doświadczenie, ale... fakt, że jest ciemnoskórą kobietą.Analitycy nie ukrywali, że również ten czynnik brany był pod uwagę przez sztab Bidena, a fakt, jak dobrze w szeregach Demokratów przyjęty został Barack Obama, a także to, że żadnej kobiecie nigdy wcześniej nie udało się dostać do Białego Domu, stanowiło dodatkowy atut Harris. Na pewno nie jedyny, jak przekonywali zawzięci „trumpiści”.Zaproszenie do wspólnego kandydowania dostała na początku sierpnia. Kilka miesięcy później mogła cieszyć się razem ze swoim nowym szefem... Joe Biden nie był jednak dla swojej wiceprezydent zbyt łaskawy. W trakcie trzyipółletniej kadencji przydzielono ją do zadań co najmniej niewdzięcznych, jak choćby próba rozwiązania kryzysu na granicy USA z Meksykiem, promocja szczepień przeciwko COVID-19 czy wzmocnienie relacji międzynarodowych w okresie, w którym wybuchły wojny na Ukrainie czy w Strefie Gazy. Efekt?Rekordowo niskie wskaźniki i kadencja, którą wielu - po obu stronach politycznej barykady - uznawało za zwyczajnie „nieudaną”. Republikanie zupełnie bagatelizowali Harris jako potencjalną rywalkę czy jakiekolwiek zagrożenie w przyszłości. Dość powiedzieć, że popularnym tematem w mediach społecznościowych był przez długi czas... jej głośny śmiech. Krytycy zarzucali pani wiceprezydent nie tylko to, że zbyt „spektakularnie” reaguje w pewnych momentach, ale także brak wyczucia: śmianie się z własnych żartów, nerwowy śmiech w kłopotliwych sytuacjach czy przypadki jak ten z Andrzejem Dudą, gdy znienacka wybuchła w trakcie zupełnie neutralnej wypowiedzi prezydenta. W trakcie tego samego spotkania, chwilę później, parsknęła zresztą raz jeszcze. Tym razem po pytaniu o... ukraińskich uchodźców. Wpadek było więcej, na różnych polach, choć niczym spektakularnym Harris się nie wsławiła. Nie miała jednak takich wpływów w Białym Domu jak Dick Cheney w administracji Busha czy choćby Biden u Obamy. Również z tego powodu przez długi czas nie była brana pod uwagę jako pierwsza, druga, a nawet trzecia opcja w sytuacji, w której starzejący się prezydent miałby zrezygnować z walki o reelekcję. Wielu wyborców Partii Demokratycznej nie widziało w niej liderki z krwi i kości. Lub: nie chciało widzieć.Na ratunek KamalaPod koniec czerwca w szeregach Demokratów wybuchła panika. Joe Biden wyglądał na zdezorientowanego i zagubionego. Ucinał wątki, błądził wzrokiem, w trakcie debaty z Donaldem Trumpem wypadł historycznie źle. Biden zrezygnował: na ile z własnej woli, na ile przyciśnięty przez partyjne elity, to rzecz nie do ustalenia. I dziś już bez znaczenia. Faktem jest, że na nieco ponad cztery miesiące przed wyborami Demokratom potrzebny był nowy impuls.Mówiło się - choć raczej w kategoriach głębokiej fantastyki – o Michelle Obamie, padały nazwiska Gavina Newsoma czy Pete’a Buttigiega, ale wybór padł na Kamalę, która, pomimo nie najlepszej kadencji, cieszyła się sporym zaufaniem i poparciem wśród najbardziej prominentnych członków partii. Nie bez znaczenia był też fakt, że jako jedyna mogła w legalny sposób „odziedziczyć” fundusze zebrane przez sztab urzędującego prezydenta.I choć wielu podchodziło do tej kandydatury sceptycznie, choć oskarżano Bidena o to, że celowo odkładał rezygnację, by jego podopieczna nie przepadła – znów – w partyjnych prawyborach, wszelkie wątpliwości ugasił entuzjazm, jaki towarzyszył jej nominacji. Słupki popularności wystrzeliły, na konto kampanii zaczęły wpływać setki, a nawet miliardy dolarów (nikt wcześniej nie zebrał tylu środków, co Kamala), a Trump - choć po zamachu wydawało się, że ma Biały Dom w kieszeni - zaczął czuć, że grunt pali mu się pod nogami.Komentatorzy i analitycy ostrzegali jednak, że „miesiąc miodowy” może się w każdej chwili skończyć. Demokraci modlą się, by stało się to już po 5 listopada.*Poprzednie części: 1. Pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku, czyli system wyborczy w USA2. Demokracja, ale niekoniecznie, czyli o amerykańskich elektorach3. Opłaca się wahać, czyli skąd się biorą „swing states”4. Primaries i caucuses, czyli jak zostać kandydatem na prezydenta5. Demokraci a Republikanie, czyli kto na kogo głosuje6. Donalda Trumpa droga niezwykła, czyli jak zostać prezydentem*„Wyjaśniamy Stany” to cykl, w którym w krótki, przystępny sposób przybliżymy zawiłości amerykańskiego systemu wyborczego. Dowiecie się czym różnią się Demokraci od Republikanów, czemu zawsze głosuje się w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada i dlaczego niektóre stany są „niebieskie”, a inne „czerwone”. Kolejne części cyklu będą publikowane na stronie tvp.info do końca października.