Wybory 21 października. Grzegorz Bachański jest w Polskim Związku Koszykówki od ponad 30 lat. W latach 2011-2018 piastował funkcję prezesa, a teraz walczy o rolę sternika federacji po raz trzeci. Jego rywalami w tym wyścigu są: Elżbieta Nowak, Filip Kenig, Łukasz Koszarek i Jacek Jakubowski. – Bardzo mi się podoba, że ta kampania jest pozytywna. Bo możemy się spierać, możemy mieć różne spojrzenie, ale wszystkim zależy na tym samym – mówi Bachański w rozmowie z tvp.info. Adrian Koliński: Jest pan faworytem do wygrania wyborów? Grzegorz Bachański: Nie uważam się za faworyta. Przede wszystkim cieszę się, że jest aż pięcioro kandydatów. To pokazuje, że koszykówka jest przedmiotem zainteresowania różnych grup społecznych w naszym środowisku. Uważam, że każda z tych osób ma szansę na wygranie. Jest pan w związku od ponad 30 lat, przeżył pan różne władze, ale chyba nie było takiej polaryzacji politycznej jak obecnie? Rzeczywiście tak jest, ale wydaje mi się, że środowiska sportowe, nie tylko koszykarskie, mimo wszystko starają się, z przyczyn obiektywnych, nie wchodzić mocno w aspekty polityczne. Pamiętam czasy, gdy prezesem związku był Roman Ludwiczuk, ówczesny senator Platformy Obywatelskiej, a w tym samym zarządzie mieliśmy Elżbietę Rafalską, członkinię Prawa i Sprawiedliwości, później znaną minister. I nikomu to nie przeszkadzało. Politycy oczywiście powinni wspierać sport i starają się to robić, natomiast element zarządzania związkami sportowymi powinno zostawić się takiemu gronu, które będzie wybierane przez niezawisły i niezależny samorząd danej dyscypliny. Natomiast przestrzeń sportowa jest dla wszystkich, bez względu na preferencje polityczne. Tak jak mówił Michael Jordan w „Last Dance”: nieważne czy demokraci, czy republikanie. Wszyscy kupują buty do koszykówki. Jak się panu współpracowało z Radosławem Piesiewiczem? Sześć lat temu nie mogłem ubiegać się o reelekcję, bo kończyłem drugą kadencję. Wygrał prezes Piesiewicz i zaproponował mi pracę na stanowisku wiceprezesa. Miałem się skupić na sprawach międzynarodowych i przyjąłem tę ofertę. Ta współpraca układała się normalnie. Gdy startował pan w 2011 roku przeciwko Ludwiczukowi, przedstawił pan 10 punktów na naprawę polskiego basketu. Ile z nich dało się wprowadzić w życie? Muszę od razu zaznaczyć, że w momencie przejmowania funkcji po Romku Ludwiczuku, wskutek problemów związanych z organizacją mistrzostw Europy, związek znalazł się na finansowym lodzie. Zaczynaliśmy z ośmioma milionami złotych na minusie. To był bardzo trudny czas i skupiliśmy się na tym, żeby uratować federację. Żeby nie skończyć jak Polski Związek Kolarski czy Polski Związek Hokeja na Lodzie. Jeżeli 80 procent czasu zajmuje panu proces oddłużania organizacji, to jest mniej czasu na kwestie prorozwojowe. Dość szybko więc ten mój program, który skądinąd był bardzo ciekawy, uległ błyskawicznej weryfikacji. W zasadzie osiem lat mojej działalności sprowadziło się do tego, żeby postawić związek na nogi. Czytaj też: Historyczny występ w NBA. LeBron i Bronny James razem na boiskuAle dzisiaj z finansami związku wszystko w porządku? Dopiero w 2020 roku zanotowaliśmy dodatnie kapitały własne, czyli tak naprawdę 10 lat zajęło nam oddłużanie związku. Teraz mamy dobry budżet, nie wydajemy więcej niż mamy. Sytuacja związku i ligi jest stabilna. Mamy dobrych sponsorów, płynność finansową, więc ktokolwiek zostanie prezesem, będzie mógł rozwijać i realizować swoją działalność. Pana program sprzed 14 lat wciąż jest aktualny? Może teraz uda się go wprowadzić w życie?Na pewno kilka kwestii jest wciąż aktualnych, zresztą w wywiadach z kontrkandydatami pojawiają się podobne wątki. I cieszę się, że ta kampania jest pozytywna, bo każdemu z nas zależy na dobru koszykówki. Jakie to kwestie? Chociażby kwestia upowszechniania koszykówki. Jeśli chodzi o nabór i selekcję, to przykładowo nasz „target” jest tożsamy z siatkówką, szukamy po prostu dzieci o podobnych predyspozycjach. A popularność siatkówki jest duża. Dlatego tym bardziej na poziomie upowszechniania musi występować element współpracy ze wszystkimi instytucjami. Bo to nie tylko związek sportowy, ale też szkoły publiczne i niepubliczne, jednostki samorządu regionalnego, współpraca z ministerstwem w zakresie propagowania programów szkolnych itp. Uważam, że program Młode Asy Parkietów realizowany we współpracy z MSiT i samorządami, w ramach którego PZKosz szkoli prawie 10 tysięcy dzieciaków w 230 ośrodkach w całej Polsce zaczyna przynosić określone rezultaty. Ale to wciąż mało i tutaj każdy sensowny projekt – lokalny czy centralny będzie wart wykorzystania.Co jeszcze było w tym programie sprzed 14 lat? Na pewno bardzo mocno akcentowałem element promocji koszykówki przez kadry narodowe. I wydaje mi się, że to - zwłaszcza w przypadku kadr męskich - zafunkcjonowało. Cieszyliśmy się z sukcesów naszej reprezentacji, niespotykanych od 50 lat, bo było i ósme miejsce w mistrzostwach świata, i czwarte w mistrzostwach Europy. Mam nadzieję, że podtrzymamy ten wizerunek na przyszłorocznych mistrzostwach Europy w Polsce. Jaki związek miał wpływ na te sukcesy? Dobre wyniki są udziałem przede wszystkim zawodników i sztabów trenerskich. Rola związku sprowadza się do pomocy w osiągnięciu tych wyników – głównie organizacyjno-logistycznej i zrobieniu pozytywnej atmosfery. Jest bardzo istotne, że obecnie zarówno zawodniczki, jak i zawodnicy dosłownie „biją się”, aby przyjeżdżać na zgrupowania kadr, co np. 20 lat temu nie było takie oczywiste. Pamiętam wiele zastrzeżeń ze strony klubów, że nie będą puszczać dzieciaków na kadry, bo nie ma odpowiedniej opieki, nie ma ubezpieczenia itd. Dzisiaj jest odwrotnie. Nawet Filip Kenig przyznał, że teraz w kadrach młodzieżowych tylko ciasteczek brakuje, bo cała logistyka i organizacja szkolenia jest na wysokim poziomie. Czytaj też: NIK rozpoczęła kontrolę w siedzibie Polskiego Komitetu OlimpijskiegoMówi pan o sukcesach kadry, ale nie przekładają się one na oglądalność meczów ligowych. Wszyscy rozmawiamy z klubami i przyjęliśmy wersję, że większe współzarządzanie ligą przez prezesów klubów dałoby lepszy efekt. Uważam, że w tym kierunku trzeba iść. Często spotykam się z zarzutem, że PZKosz jest większościowym akcjonariuszem PLK, ale podkreślę po raz kolejny, że związek się po te akcje nie pchał. Sytuacja sprzed 15 lat sprawiła, że PZKosz stał się większościowym akcjonariuszem, żeby ratować bankruta, którym była wtedy liga. Pamiętajmy o tym. Teraz sytuacja jest nieco inna, jest więcej kreatywnych prezesów z ciekawymi pomysłami i uważam, że element profesjonalnej ligi powinien być kształtowany przez kluby. A sytuacja spółki jest już stabilna. Są sponsorzy, jest dobry partner telewizyjny i być może trzeba znaleźć nowe, prorozwojowe rozwiązania do zarządzania ligą. Filip Kenig i Jacek Jakubowski mówili, że chcieliby z panem współpracować, gdyby wygrali wybory. Co pan na to? Dziękuję za miłe słowa. Obu znam i obu oceniam pozytywnie. Filip ma bardzo dużo ciekawych pomysłów i bardzo dobrze się dzieje, że chce spróbować swoich sił, żeby zafunkcjonować w związku. Z kolei z Jackiem współpracowaliśmy, ale w 2015 roku nasze drogi się rozeszły ze względu na różne wizje koszykówki. Teraz wraca z nowymi ideami, wynikającymi z określonych doświadczeń funkcjonowania w sporcie. Jeśli panowie będą chcieli skorzystać z mojej pomocy, to oczywiście rozważę takie propozycje. Ale jeśli nie, to nic się nie dzieje. I tak będziemy mieli kontakt, bo między FIBA a polską federacją będzie bardzo dużo rozliczeń finansowych związanych z przyszłorocznymi mistrzostwami Europy w Polsce, w związku z tym będę po tej drugiej stronie. I w takiej sytuacji nie wyobrażam sobie, żeby - jako skarbnik FIBA - nie pomagać polskiemu związkowi. Jak pan ocenia pozostałych kandydatów? Bardzo pozytywnie. Filip ma świeże spojrzenie, Jacek i ja akcentujemy element doświadczenia, Ela skupia się na koszykówce żeńskiej, a Łukasz na profesjonalnym doświadczeniu zawodniczym. Myślę, że fajnie się to wszystko komponuje. I co najważniejsze: nie słyszę jakichś agresywnych wypowiedzi. Bardzo mi się to podoba. Bo możemy się spierać, możemy mieć różne spojrzenie, ale wszystkim zależy na tym samym. Jeśli zostanie pan prezesem, chciałby współpracować z kimś z wymienionych? Najbardziej podoba mi się powiew świeżości Eli Nowak. Może to dlatego, że jesteśmy z jednego rocznika (śmiech). Pamiętam, jak bardzo przeżywałem, gdy nasze koszykarki zdobyły mistrzostwa Europy w 1999 roku. Akurat wtedy pełniłem pierwszą odpowiedzialną funkcję w PZKosz, bo odpowiadałem za organizację grupy pruszkowskiej podczas ME. Akurat nie grała tam Polska, ale pamiętam jak później - od ćwierćfinału do finału w katowickim Spodku - było 12 tysięcy ludzi na meczach naszych zawodniczek. To była gigantyczna sprawa. Można powiedzieć, że wychowywałem się z tymi dziewczynami. A Ela pozostała w koszykówce, jest świetną trenerką i uważam, że nie wykorzystujemy jej wiedzy i możliwości w układzie rozwoju koszykówki kobiecej. I czy nam się to podoba, czy nie, to 50 proc. aktywności naszego stowarzyszenia to koszykówka kobieca, dlatego warto w nią inwestować, tym bardziej że mamy takie tradycje. Brzmi trochę, jakby zawiązywał pan sojusz. Wie pan, jesteśmy na ostatniej prostej, mogą wydarzyć się różne scenariusze. Teoretycznie może być druga tura podczas walnego zgromadzenia. To jest rodzaj gry dyplomatycznej, żeby w jakimś stopniu się porozumieć, co jest absolutnie normalne. Marcin Gortat powiedział, że nie wyobraża sobie, by został pan w polskiej koszykówce. Przyjmuję słowa Marcina ze spokojem. Ma prawo mówić, co chce. Byłem ostatnim prezesem, za kadencji którego Marcin grał w kadrze narodowej. Wydaje mi się, że w tamtych czasach mieliśmy dobre relacje. Od tamtej pory nie mieliśmy kontaktu, zamieniliśmy kilka zdań podczas którejś Gali Mistrzów Sportu. I tyle. Nie miałem żadnych złych doświadczeń z Marcinem. Czytaj też: Nowy rekord świata w maratonie. Niesamowity czasMoże te mocne słowa wynikają z tego, że współpracował pan z Radosławem Piesiewiczem. Z tego wywiadu, o którym pan mówi, jednoznacznie wynika, że Marcin Gortat jest skonfliktowany z Radosławem Piesiewiczem. Jasno też z niego wynika, że sześć lat temu obaj panowie podczas jakiegoś spotkania się nie dogadali i ktoś się poczuł się urażony. Natomiast nie wiem czy najlepszym rozwiązaniem jest to, aby personalny konflikt dwóch osób przenosić na całe koszykarskie środowisko. Ja się nie obrażam na takie słowa Marcina, ale np. wsadzenie do tego samego kotła Łukasza Koszarka, który jest legendą reprezentacji Polski, jest trochę bez sensu. Jeśli chcemy pchać koszykówkę do przodu, spotkajmy się wszyscy przy jednym stole i porozmawiajmy. Jakubowski i Kenig mówią, że trzeba wykorzystać Marcina Gortata w związku. A jakie jest pana zdanie?Powtórzę: jestem otwarty na rozmowę ze wszystkimi. Zawsze byłem uznawany za osobę koncyliacyjną, która starała się budować. Spory są nieuniknione, ale skoro wszyscy kandydaci na prezesa mówią o dialogu, to nie widzę problemu, żebyśmy po wyborach zasiedli do jednego stołu i po prostu się porozumieli. Filip Kenig mówił, że przyszedł do pana z pakietem pomysłów i początkowo spotkał się z ciepłym przyjęciem, ale po pewnym czasie nie miał już partnera do rozmowy.Mogło tak być. Wiem, że Filipowi zależy na popularyzacji dyscypliny, zwiększeniu licencji, zachęceniu dzieci do gry w kosza. Tylko jakimi instrumentami to osiągnąć? Jeśli Filip wygra wybory, to spotka się z tymi problemami. Bardzo dobrze wyartykułował to Jacek Jakubowski, który powiedział, że związek sportowy to zupełnie coś innego niż podmiot stricte biznesowy. Często słyszę oskarżenia, że związkiem rządzą sędziowie. Jest to wierutna bzdura, bo na poziomie zarządu jest 11 osób. I jest wiceprezes do spraw szkolenia, dyrektor sportowy, poza tym cała struktura pionów, gdzie zasiadają trenerzy. W wydziale szkolenia mamy najlepszych trenerów młodzieżowych, których udało nam się namówić do współpracy. Proszę mi wierzyć, że są to ludzie bardzo kompetentni, szczerze oddani swojej pracy. Natomiast nie jest tak, że ktoś rzuci jakiś pomysł i wszyscy od razu przestają zajmować się swoimi zajęciami i skupiają się tylko na realizacji tego pomysłu. Można narzekać, że struktura PZKosz jest czasami „mało ruchliwa”, że jest elementem trochę urzędniczym. W ogóle uważam, że niepotrzebnie zakreślamy polską koszykówkę wyłącznie do działań PZKosz. Na pewno związek jest istotnym podmiotem, jeśli chodzi o rozwój, ale oprócz tego polska koszykówka to przecież różne fundacje, jak choćby Marcina Gortata, akademickie związki, szkolne związki, wojewódzkie federacje, itd. Jacek Jakubowski to rozumie, co widać po jego wypowiedziach, natomiast Filip Kenig jeszcze się z tym nie zderzył.Nie ma pan zarzutów do systemu szkolenia? Bardzo ubodło mnie stwierdzenie, że w Polsce nie ma systemu szkolenia. Czy gdyby tak było, to zajęlibyśmy szóste miejsce w mistrzostwach Europy U20 kobiet, czy walczylibyśmy jak równy z równym ze Słowenią o półfinał ME młodzieżowców? Możemy oceniać i narzekać. Możemy mówić, ile nam brakuje do Serbów, Hiszpanów i Francuzów. Zgoda. Ale nie mówmy, że mamy spaloną ziemię, bo na te szóste miejsce w Europie pracuje rzesza trenerów, klubów, rodziców. Bardzo podobała mi się wypowiedź trenera Marcina Klozińskiego, który po turnieju kadetów powiedział, że funkcjonujemy wokół dziesiątego miejsca w Europie. I tak jesteśmy odbierani przez FIBA, jako middle class federation. Może nie jesteśmy na topie, ale nie jesteśmy też słabeuszami. Oczywiście trzeba pracować, żeby wskoczyć do np. do TOP5. Tylko nie osiągniemy tego skakaniem sobie do oczu, a pozytywną współpracą.