Meandry systemu. Kolegium Elektorów to instytucja przestarzała, niereprezentatywna, polaryzująca i – zdaniem wielu – zwyczajnie niesprawiedliwa i niepotrzebna. Od ponad dwustu lat Amerykanie albo chcą się jej zupełnie pozbyć, albo poddać gruntownym reformom. Idzie im jednak słabo. Amerykanie to mistrzowie marketingu. Historię mają krótką, tradycje i wartości oparte na tym, co przywieźli przed laty imigranci, ale swoim dorobkiem potrafią „grać” jak nikt inny. Nigdzie nie czci się flagi jak w USA, gdzie „Przysięgę wierności” do dziś, co rano, recytują uczniowie większości publicznych szkół. Nigdzie tak często nie odgrywa się hymnu, nigdzie indziej nie obowiązuje też aż takie przywiązanie do zasad i wartości przyjętych trochę ponad 200 lat temu. Nawet jeśli nijak nie przystają do współczesności.Kolegium elektorów było pomysłem niezłym. Najtęższe umysły USA, Alexander Hamilton, James Madison i spółka, tzw. Ojcowie Założyciele, przez wiele miesięcy zastanawiali się, jak sprawić, by w możliwie najbardziej sprawiedliwy sposób wybierano kolejnych prezydentów. „Sprawiedliwy”, czyli świadomy, oparty na przemyślanym wyborze. Nie było internetu, telewizji, nie rozdawano też ulotek po wyjściu z metra (bo nie było metra). Skąd szary obywatel miałby wiedzieć, jakie kto ma poglądy i na kogo warto głosować? Mądrzy ludzie bali się, że ktoś sprytny zmanipuluje masę, obieca niemożliwe, zawładnie krajem i sprowadzi na manowce – a przecież dopiero co wyszli na prostą. Nie chcieli tyranii ani monarchii. Szukali czegoś demokratycznego, ale... nie do końca, bo nieskrępowanych rządów większości wcale nie uznawali za coś dobrego. Zresztą, sam Madison napisał w Federalist 10 („Federalist Papers” to seria 85 esejów, które pisano, by przekonać nowojorczyków do ratyfikacji konstytucji), że systemy rządów oparte na „czystej demokracji (...) zawsze były niezgodne z bezpieczeństwem osobistym lub prawami własności”. John Adams dodał później, że „demokracja nigdy nie trwa długo. Szybko się marnuje, wyczerpuje i morduje”.Elektorzy to kompromis. Kompromis pomiędzy wyborami powszechnymi (bo ludzi łatwo omotać) a wybieraniem władcy przez Kongres (bo polityków łatwo skorumpować). Koncepcja zakładała, że będą niezależnymi przedstawicielami, którzy w imieniu określonej grupy ludzi przeprowadzą wnikliwą analizę predyspozycji wszystkich kandydatów i podejmą najlepszą możliwą decyzję. Rozsądne? Tak. Szlachetne? Też. Naiwne? Zdecydowanie. Partie polityczne zaczęły formować się jeszcze pod koniec XVIII wieku, a na początku kolejnego stulecia Partia Federalistyczna i Partia Demokratyczno-Republikańska bez skrępowania rozdawały karty w wyborach. Kandydatów, w pierwotnym zamyśle, miało być wielu, a było – i jest do dziś – dwóch, czasami trzech (lub troje). Ilu jest elektorów i dlaczego tylu?W konstytucji zapisano, że elektorów będzie tylu, ilu członków Kongresu (który składa się z Senatu oraz Izby Reprezentantów). O ile z Senatem sprawa jest prosta, bo każdy stan ma dokładnie po dwóch, o tyle w Izbie Reprezentantów liczba przedstawicieli odpowiada proporcjonalnie liczbie mieszkańców danego stanu. Największa pod tym względem Kalifornia ma więc ich aż 52, a najmniejsze po jednym. Dziś to dość jasne. W 1787 roku – niekoniecznie. W USA żyło wówczas ok. 3 mln wolnych ludzi: 1,9 mln na północy i 1,1 mln na południu. Kłopot w tym, że bogata, zurbanizowana Północ niewolników miała co najwyżej garstkę (ok. 50 tys.), a na rolniczym Południu stanowili sporą część (ok. 650 tys.) społeczeństwa. Nie mieli prawa głosu, ale przedstawiciele południowych stanów upierali się, by brać ich pod uwagę w trakcie spisów powszechnych – i, co za tym idzie, powiększać możliwe przedstawicielstwo w Izbie Reprezentantów i Kolegium Elektorów. Spór trwał długo, obie strony upierały się przy swoich racjach, aż w końcu wprowadzono w życie pomysł Madisona, który nazwano „kompromisem trzech piątych”. W jego ramach, jak sama nazwa wskazuje, niewolników postanowiono zliczać jako... trzy piąte człowieka. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do 1865 roku, w dość mocny sposób faworyzując Południe (przez 32 z pierwszych 36 lat istnienia Stanów Zjednoczonych w Białym Domu zasiadał człowiek z Wirginii). Niesprawiedliwie było wtedy, niesprawiedliwie jest również dziś. Ponieważ liczba elektorów równa jest liczbie członków Izby Reprezentantów oraz Senatu, nawet malutkie stany mają co najmniej trzech elektorów (1+2). To oznacza, że w Wyoming, gdzie żyje ok. 580 tys. osób, na jednego elektora przypada 193 tys. osób, a w Kalifornii, gdzie żyje ok. 39 mln, na jednego elektora przypada ok. 722 tys. osób. Głos mieszkańca Wyoming „waży” więc ok. 5 razy więcej niż Kalifornijczyka. To, co jest wadą panującego w USA systemu wyborczego, dla niektórych może być też jednak zaletą. Nierówna „waga” głosów wzmacnia federalistyczny charakter kraju, dając najmniejszym poczucie, że od nich też sporo zależy. Zamiast skupiać się na Kalifornii, Nowym Jorku czy Teksasie (gdzie mieszka łącznie ok. 30 procent wszystkich Amerykanów), kandydaci i ich sztaby muszą docierać do innych zakątków kraju. To głównie ze względu na „najmniejszych” nie udało się jeszcze pozbyć Kolegium Elektorów – do zmiany konstytucji potrzeba bowiem nie tylko głosów 2/3 Kongresu, ale i ratyfikacji przez 3/4 stanów. O ile to pierwsze mogłoby być możliwe, o tyle drugie, właśnie ze względu na to, jak wiele obecny system daje najmniej licznie zaludnionym, raczej nie wchodzi w grę. A przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Od wyborów w 1964 roku liczba elektorów wynosi 538 (by wygrać, trzeba zdobyć więc co najmniej 270). Kilka lat wcześniej (1961) postanowiono, że Dystrykt Kolumbii – choć formalnie nie jest stanem – też dostanie trzy głosy. To się nie zmienia. Zmienia się natomiast podział na poszczególne stany, który jest efektem przeprowadzanego co dziesięć lat spisu powszechnego (ostatni był w 2020, kolejny w 2030 i tak dalej). I tak, w poprzednich wyborach Kalifornia miała 55 głosów elektorskich, a w 2024 i 2028 roku „tylko” 54. Dwa głosy przybędą Teksasowi, po jednym dostaną też Floryda, Karolina Północna czy Montana, a stracą jeszcze m.in. Nowy Jork, Pensylwania i Ohio. Niezmiennie kontrowersje budzi też koncepcja „zwycięzca bierze wszystko”, która obowiązuje w 48 stanach. Wystarczy bowiem, by kandydat wygrał w danym stanie o jeden głos, a zgarnie komplet głosów elektorskich. To już pięciokrotnie doprowadziło do sytuacji, w której wybory prezydenckie wygrywał kandydat, który zdobył mniej głosów w wyborach powszechnych (ostatnim był... Donald Trump). Już to, samo w sobie, jest nie najlepszą wizytówką amerykańskiej demokracji. Stany wpadły jednak na ten pomysł (pierwsze było, już w 1804 roku, Massachusetts), by zwiększyć swoją wartość w oczach kandydatów i zmusić do większej troski o ich interesy. Czytaj: usłyszeć więcej obietnic i zapewnień. Skoro w Massachusetts się powiodło (natychmiast stało się łakomym kąskiem dla potencjalnych prezydentów), to reszta musiała iść w ślad za nimi, żeby nie pozostawać lekceważonym w trakcie kampanii. Tak jest do dziś, choć dwa mniejsze stany (Maine w 1972 roku i Nebraska w 1991) zdążyły przejść na tryb proporcjonalny. Zasada „zwycięzca bierze wszystko” doprowadziła jednak do tego, że w wielu miejscach amerykańskie wybory są... nudne. To tak zwane „bezpieczne stany”, co do których od lat (czasem kilkunastu, czasem kilkudziesięciu) wiadomo, że wygra dana partia. Są „stany niebieskie” (od koloru utożsamianego z Partią Demokratyczną) i „stany czerwone” (Republikanie), gdzie tendencje utrzymują się zwykle przez kilkadziesiąt lat, z rzadkimi odchyłami. Od pół wieku, a czasem i dłużej, kandydat Partii Republikańskiej wygrywa więc m.in. w Alabamie, Oklahomie, Utah czy Kansas, a Demokraci triumfują w Minnesocie, Nowym Jorku, na Hawajach czy wspominanej Kalifornii. Trump nie musi obiecywać niczego mieszkańcom Los Angeles, bo i tak nic z tego nie będzie miał. Gra toczy się zatem o tzw. swing states, czyli „stany wahadłowe”. To dlatego w okresie przedwyborczym tyle słyszymy np. o Michigan czy Wisconsin: bo to najlepszy papierek lakmusowy „nieokreślonej” części Ameryki. Tej, która co cztery lata jest skłonna głosować inaczej, w zależności od programów obu partii, charyzmy kandydata czy sytuacji w kraju. Więcej o „swing states” już w kolejnej części cyklu. *Poprzednie części: 1. Pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku, czyli system wyborczy w USA*„Wyjaśniamy Stany” to cykl, w którym w krótki, przystępny sposób przybliżymy zawiłości amerykańskiego systemu wyborczego. Dowiecie się czym różnią się Demokraci od Republikanów, czemu zawsze głosuje się w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada i dlaczego niektóre stany są „niebieskie”, a inne „czerwone”. Kolejne części cyklu będą publikowane na stronie tvp.info do końca października.