Tunezja jest skazana na Kaisa Saieda? Władimirowi Putinowi zajęło kilkanaście lat, by stworzyć brutalną dyktaturę. Nie tak zbrodniczą, ale jednak satrapię tworzy właśnie w Tunezji Kais Saied. Zajęło mu to ledwie pięć lat. Zmienił już konstytucję „pod siebie”, rozmontował parlament, wachluje premierami. Teraz szykuje się do pierwszej reelekcji. Zdążył już wsadzić do więzień najgroźniejszych przeciwników i „wyjął” komisję wyborczą spod kontroli sądów. Pseudowybory – a raczej plebiscyt – już w niedzielę. Tunezja to wyjątkowe miejsce na mapie. Wśród krajów arabskich próżno znaleźć miejsce, któremu tak nie po drodze z islamskim fundamentalizmem. Islamiści nigdy nie zdołali zdobyć większego posłuchu wśród tamtejszych ludzi pozostających pod wpływem kultury francuskiej, którym nieobce jest choćby picie alkoholu, za co w Iranie czy Arabii Saudyjskiej grożą poważne konsekwencje.To zawsze był otwarty region. Przez Północną Afrykę prowadziły szlaki handlowe ze wschodu na zachód kontynentu oraz do Europy. Tu mieściło się centrum państwa kartagińskiego, jednej z największych potęg handlowych starożytności. Kartagińczycy, mistrzowie handlu, pojęli, że pieniądz potrzebuje spokoju, a otwartość pomaga w interesach.Nawet po upadku imperium kartagińskiego mieszkańcy pozostali przez wieki wierni tym zasadom. Przyjmowali warunki podbijających ich Rzymian, Germanów, Arabów, Osmanów, w końcu Francuzów, choć zawsze robili to na swoich zasadach. Podległość – tak, przejmowanie pewnych wzorców – też, ale jednocześnie zachowanie pewnej autonomii i własnej tożsamości.Francuska koloniaCo ciekawe, większość Tunezyjczyków nie postrzegała podległości wobec Francji jako okupacji. Owszem, Paryż przejął władzę za długi, ale rozwinął kraj, stworzył infrastrukturę. Tunezyjczycy wyjeżdżali na studia do Francji, w szkołach nadal uczą się przede wszystkim języka francuskiego. Młodzi są wpatrzeni w Europę, a nie Bliski Wschód.Wytworzył się raczej układ starszy–młodszy brat niż klasyczny kolonializm z totalną eksploatacją terytorium zależnego. Tunezyjczycy stali się najbardziej zeuropeizowanym narodem arabskim, niepodległy kraj zaś stawiał na sekularyzację.Dowodem na przejmowanie wzorców jest niezwykle bogata i interesująca kultura Berberów, którzy przyjmowali stopniowo wiarę żydowską, chrześcijańską, w końcu muzułmańską do swoich wierzeń, ale często pozostawali przy swoim politeistycznym credo i szamańskich obrzędach. Niektóre rytuały przetrwały do dziś – wciąż zdarzają się przypadki zabijania czarnych kur. Islam – islamem, ale kobiety wierzą, że przyniesie im to szczęście w małżeństwie. Talizmany chroniące domy przez złym okiem też nikogo nie dziwią.Tamtejsi od zawsze cenili przede wszystkim spokój. W odróżnieniu od Algierii, gdzie po II wojnie światowej wybuchło antyfrancuskie powstanie niepodległościowe, tu walki były prowadzone w ograniczonym zasięgu. Niepodległość zdobyto tu głównie dzięki zabiegom dyplomatycznym, wykorzystując zmęczenie Paryża tłumieniem powstania w Algierii.Burgiba – ojciec naroduPierwszym prezydentem został Habib Burgiba. Kolejni prezydenci próbują – w mniejszym lub większym stopniu – do niego właśnie się równać. Kult Burgiby, autonomicznego socjalisty, sprawił, że kolejni przywódcy nie mogli zrywać z jego dziedzictwem i na przykład dążyć w kierunku państwa wyznaniowego. Zresztą Tunezyjczycy nie chcą takiej formy rządów.Nie chcieli też permanentnej biedy, korupcji, nepotyzmu i deptania praw obywatelskich. Dlatego tu rozpoczęła się Arabska Wiosna – protesty i konflikty, które ogarnęły niemal 20 państw w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. W samej Tunezji kosztowała ona życie ponad trzystu osób.Był grudzień 2010 roku. 26-letni handlarz Mohamed Bouazizi z trudem wiązał koniec z końcem w mieście Sidi Bu Zajd. Handlował na bazarze, zarabiając około 140 dolarów miesięcznie, co miało wystarczyć na utrzymanie rodziny. Zarobki głodowe, ale i tak powyżej minimalnej krajowej, która wówczas wynosiła w przeliczeniu na polską walutę 650 zł za miesiąc pracy.Bouazizi cieszył się szacunkiem w lokalnej społeczności. Mimo trudnej sytuacji co jakiś czas przekazywał darmowe owoce i warzywa najuboższym rodzinom. Tunezyjczycy po prostu tacy są. Życie uprzykrzało mu nękanie przez policję, jak wielu innych działających w szarej strefie. Służby potrafiły bez mrugnięcia okiem skonfiskować cały towar.17 grudnia zaciągnął dług w wysokości 200 dolarów na rozbudowę straganu, ale też tego samego dnia naciął się na patrol policji. Podczas ostrej wymiany zdań funkcjonariuszka uderzyła go w twarz, a potem z kolegami zabrała wagę i skonfiskowała stragan.W publicznie upokorzonym mężczyźnie coś pękło. Zdesperowany poszedł do merostwa, ale urzędnicy nie chcieli rozmawiać z uciążliwym krzykaczem. – Jeśli mnie nie widzicie, to się podpalę – krzyknął Bouazizi, po czym wylał na siebie niewielki kanister benzyny, wybiegł z budynku i zrealizował groźbę.Szara strefaOburzenie zaczęło rozlewać się po mieście, regionie, kraju. Ludzie wiedzieli, z czym walczył nieszczęśnik. Rynek pracy nigdy nie rozpieszczał bowiem Tunezyjczyków. Przemysłu ciężkiego, precyzyjnego w zasadzie nie ma. Najważniejszym gałęziami są przemysł przetwórczy, wydobywczy, zacofane rolnictwo i turystyka, czyli branże szczególnie podatne na działanie szarej strefy. Gdy Bouazizi walczył o życie w szpitalu w Safakis, odwiedził go prezydent Zajn al-Abidin ben Ali, ale chciał tylko uspokoić sytuację. W kraju już wrzało. Bouazizi zmarł 4 stycznia 2011 roku, w tym czasie protesty ogarnęły kolejne kraje – od Mauretanii po Oman. Ludzie mieli dość biedy, rosnących cen, bezrobocia, korupcji, nepotyzmu. Chcieli demokracji zamiast mniej lub bardziej autokratycznych wieloletnich rządów satrapów ograniczających swobody obywatelskie.Rządzący Tunezją od 1987 roku prezydent Ben Ali, który zastąpił Burgibę, nie przetrwał Jaśminowej Rewolucji. Musiał złożyć władzę. Premier Muhammad Al-Ghanussi też wkróce pożegnał się ze stanowiskiem. Na fali entuzjazmu powstał rząd jedności narodowej, zalegalizowano opozycyjne partie, zlikwidowano bezpiekę, zaocznie skazano Ben Alego. Teoretycznie udało się zrobić bardzo dużo.Tunezyjczycy zaufali Al-Badżiemiu Ka’idowi as-Sibsiemu, prawnikowi, w przeszłości ministrowi, który jako premier miał uzdrowić sytuację. Obiecany cud się nie wydarzył. Największym atutem Al-Sibsiego było to, że był spoza establishmentu, dzięki temu w 2014 roku został prezydentem kraju. Zmarł przed upływem kadencji w 2019 roku.Tu uwidocznia się jedna z bolączek tunezyjskiego systemu politycznego: gerontokracja – rządzą wyłącznie starsi przywódcy, a więc mniej dynamiczni, mniej skłonni do reformowania, zachowawczy, co wynika choćby z wieku. Nie lubią też oddawać władzy, a trzeba mieć na uwadze, że arabska mentalność ma problem z funkcjonowaniem w warunkach demokracji liberalnej.Prawnik konstytucjonalista prezydentem. Kim jest Kais Saied?Kolejne wybory wygrał również człowiek „spoza” establishmentu – Kais Saied. Prawnik konstytucjonalista, emerytowany wykładowca Uniwersytetu w Tunisie, umiarkowany islamista. Otrzymał aż 72,71 proc. głosów w drugiej turze. Był to dowód, że Tunezyjczycy naprawdę liczą na zmiany. Saied zagrał populistyczną kartą – skostniały układ odpowiada za zły stan państwa, korupcję, nepotyzm, nieudacznictwo, gamoniostwo i tumiwisizm. Jeśli wygra – obiecywał – nastanie upragniona sprawiedliwość społeczna.„Robocop” – jak o nim mówią rodacy z uwagi na twarz niemal pozbawioną emocji – obiecał demokratyzację, ale nie miał zamiaru jej wprowadzać. Kilkanaście miesięcy po wyborach, gdy okrzepł, zdymisjonował rząd premiera Hiszama Meszisziego, który składał się głównie z polityków umiarkowanej islamistycznej Partii Odrodzenia (Ennahda) oraz zawiesił parlament, w wyniku czego członkowie Izby Deputowanych utracili swoje immunitety.Saied oświadczył, że przejmuje władzę wykonawczą w kraju, zapowiedział też wyznaczenie nowego premiera. – Konstytucja nie pozwala na rozwiązanie parlamentu, ale pozwala na zamrożenie jego działalności – tłumaczył prezydent-prawnik.Mówił też o „nadchodzącym zagrożeniu”, mając na myśli szczyt epidemii koronawirusa i skutkujący nim kryzys gospodarczy, z którym już zmagał się kraj. Faktycznie bowiem COVID-19 doprowadził do załamania tunezyjskiego systemu opieki zdrowotnej, i tak już pogrążonego w chaosie. Szefową rządu została Najla Bouden, pierwsza kobieta na tym stanowisku w całym świecie arabskim.Niedobory chlebaSzczególnie wybór premiera pokazał, jak Saiedowi zależy na demokracji. W sierpniu ubiegłego roku pozbawił Bouden urzędu. Oficjalnej przyczynie nie podał. Lokalne media przekonywały, że Saied był niezadowolony z sytuacji gospodarczej kraju oraz niedoborów chleba w sklepach sankcjonowanych przez państwo. W 1984 roku, gdy rządził Burgiba, doszło do zamieszek z powodu braku chleba. Zginęło wówczas około 150 osób. Pamięć o tym wciąż jest żywa.Na linii rząd–prezydent iskrzyło zresztą od pewnego czasu. Głowa państwa podnosiła, że „kwestia chleba jest czerwoną linią dla Tunezyjczyków”. Stacja France 24 przypominała, że prezydent „kilkakrotnie w ostatnich miesiącach nakazywał dymisję różnych ministrów, w tym ministra spraw zagranicznych, bez podania przyczyny”.Przekaz był jasny: „Rządzę ja, ale wszelkie problemy i niedociągnięcia idą na konto nieudolnego rządu”. Nowym premierem mianowano szerzej nieznanego Ahmeda Hachaniego. Idealny polityk do sterowania. Saied mógł podejmować tego typu działania, bo władzę miał pełną. Zawdzięczał to sprytnej zmianie konstytucji w 2022 roku i możliwości rządzenia za pomocą dekretów. Do tego doszło podporządkowanie sobie choćby mediów.Referendum konstytucyjne zostało zbojkotowane przez opozycję, która – przypuszczalnie nie bez racji – podnosiła, że nowelizacja daje Saiedowi uprawnienia dyktatorskie. Frekwencja wyniosła zaledwie 30 procent, przy czym 95 procent głosujących (według oficjalnych danych) opowiedziało się za zmianami.Prezydent zastrzegł sobie prawo do mianowania i wyrzucania ministrów oraz sędziów, a także rozwiązania parlamentu według własnego widzimisię. Do tego podporządkował sobie budżet i – co kluczowe – dał sobie prawo do wydłużania kadencji. Teoretycznie obowiązuje limit dwóch pięcioletnich kadencji, ale jeżeli głowa państwa uzna, że istnieje „bezpośrednie zagrożenie dla państwa”, pozostanie „wierny praworządności” i dalej będzie strzegł interesu publicznego.„Wojna o wyzwolenie”Obecnie dobiega końca pierwsza kadencja Saieda, a wybory rozpisano na 6 października. Jednak przygotowania do tego, by nikt nie zagroził reelekcji, trwają od dłuższego czasu. Stawką jest nie tylko to, żeby 66-latek utrzymał się przy władzy. Otóż jest to część – jak sam wyjaśniał, ogłaszając start w wyborach – „wojny o wyzwolenie i samostanowienie”, której celem jest „utworzenie nowej republiki”. „Robocop” musi szermować populistycznymi hasłami, bo wie, że Tunezyjczycy wciąż mają w pamięci dyktaturę Ben Alego.Jak na wojnie przystało, trzeba zwalczać wrogów. I tak w sierpniu sąd skazał na karę więzienia szereg potencjalnych kandydatów w wyborach prezydenckich i zakazał im ubiegania się o urząd. Wyroki obejmują: Abdela Latifę Mekkiego, działacza Nizara Chaariego, sędziego Mourada Massoudiego i działacza Abdela Dou. Mekki został również aresztowany w sprawie śledztwa dotyczącego morderstwa z 2014 roku.Wszystkich polityków, bez polotu, skazano na podstawie zarzutu rzekomego kupowania głosów. Skazano też Abirę Moussi, ważną działaczkę opozycji z prawicowej Wolnej Partii Dusturowskiej, która również planowała start w wyborach. Jej postawiono zarzut znieważenia komisji wyborczej. Agencja AFP twierdzi, że Moussi przebywa w areszcie od października.Raszid al-Ghannuszi, lider islamistycznej Partii Odrodzenia Ennahda, został skazany w lutym wraz ze swoim zięciem przez sąd w Tunisie na trzy lata więzienia za nielegalne finansowanie z zagranicy oraz zapłacenie w imieniu swojej partii grzywny w wysokości 1,17 mln dolarów. 83-letni polityk podjął w więzieniu strajk głodowy w ramach solidarności z innymi działaczami opozycji więzionymi przez reżim. Podczas lipcowej apelacji wyrok został utrzymany.Łącznie reżim uniemożliwił start w wyborach kilkunastu politykom, w tym głównym liderom opozycji. Uznano arbitralnie, że ich kandydatury nie spełniają wymogów formalnych. Powstała sytuacja, w której rywalami prezydenta są Zouhair Maghzaoui, lider świeckiego i socjalistycznego Ruchu Ludowego, członek parlamentu, a także umiarkowanie liberalny centrysta, biznesmen Ayachi Zammel. Zammel zresztą również trafił już do więzienia. Sąd w mieście Jendouba skazał lidera partii Azimoun za rzekome fałszowanie podpisów zebranych przed złożeniem wniosku o start w wyborach prezydenckich. Prawnik polityka Abdessattar Messaoudi oświadczył, że jego klient będzie prowadził kampanię... zza krat.Komisja wyborcza ważniejsza niż sądZamykanie przeciwników nie wyczerpuje środków podejmowanych przez Saieda. W miniony piątek parlament przyjął ustawę pozbawiającą sądy możliwości podważania decyzji podejmowanych przez komisję wyborczą. Naturalnie członkowie komisji są wyznaczani przez samego prezydenta. Skąd taka ustawa? Otóż sąd nieopatrznie zażądał przywrócenia możliwości startu trzech zdyskwalifikowanych kandydatów – Monthera Zenaidiego, Imeda Daimiego i wspomnianego już Mekkiego. Naturalnie przegłosowanie ustawy wywołało oburzenie w opozycji. Trwają protesy, ale piłeczka jest po stronie Saieda.Prezydent wypuścił jeszcze jeden jasny sygnał. Od pewnego czasu wzmacnia on polityczną siłę armii, marginalizowanej przez prezydentów Burgibę i Ben Alego. Tunezyjczycy zaufali jej jako „gwarantowi demokracji” podczas Arabskiej Wiosny. Teraz Saied rozdaje mundurowym teki ministrów. Można przypuszczać, że chce zagwarantować sobie lojalność, jeżeli przeciągnie strunę i dojdzie do masowych protestów jak w 2011 roku.Protesty z pewnością przybiorą na sile, szczególnie po wyborach. Pewne są również dwie inne rzeczy. Pierwsza to mocne zwycięstwo Saieda w niedzielnych wyborach. Nie można wszak pozwolić, żeby wróciła „mafia”, która „rabuje prawa ludu”. Prawdziwe przedstawienie zacznie się za pięć lat, gdy prezydent zapragnie rządzić nadprogramowo. Drugi pewnik to bierność społeczności międzynarodowej, dla której „Robocop” ma przygotowany straszak nielegalnej migracji.