Michał Rusinek w programie „Rozmowy (nie)wygodne” TVP Info. „Jesteśmy we własnym domu” to znaczy, że wszyscy jesteśmy „my”, a nie „my” i „oni”. Jesteśmy „my”, więc spróbujmy się dogadać, stworzyć jakąś część wspólną i na tym coś budować. To jest zupełnie inna wizja świata, wizja liberalnych demokracji, natomiast rządy autorytarne zawsze dzielą na: „my” i „oni”, „bohaterowie” i „zdrajcy” – zwrócił uwagę literaturoznawca Michał Rusinek w programie „Rozmowy (nie)wygodne” w TVP Info. Gospodarz programu Mariusz Szczygieł przypomniał, że na początku lat 90., w czasie kampanii wyborczej do Sejmu, politycy często używali słowa „elektorat”. Dziennikarz pytał wtedy napotkanych ludzi w Złotoryi, swoim rodzinnym mieście, co oznacza to słowo. Większość twierdziła, że to „coś elektrycznego”. Zrozumiał wtedy, że „coś na linii władza – media – obywatele przeszkadza w komunikacji”. – Myślę, że to była jeszcze pozostałość PRL i przeświadczenia, które zresztą próbowało nam teraz wmówić Prawo i Sprawiedliwość, że polityka jest dla polityków, więc oni między sobą rozmawiają jakimś tajnym szyfrem, lepiej, żebyśmy w niego nie wnikali, brali to, co dają, akceptowali to, co proponują i już. To największy błąd, jaki można zrobić, bo polityka nie jest dla polityków. Wszyscy jesteśmy politykami, wszyscy uprawiamy jakąś politykę. Jeżeli wspólnie decydujemy z sąsiadami, czy ma być skwerek czy parking, to jest polityka. Jeżeli politycy budują mur między sobą a nami, to jest to także mur językowy – powiedział Michał Rusinek. „Politycy zbudowali mur”Zdaniem Szczygła, politycy zbudowali mur między sobą a wyborami i „nie tłumaczyli Polakom demokracji”, co spowodowało pojawienie się partii PiS, która „zaczęła przejmować władzę nad językiem”. Rusinek przyznał, że „jak się ma władzę nad językiem, to ma się władzę nad światem, nad ludźmi i oni muszą się posługiwać językiem, który im się narzuca”. – Język ma jeszcze to do siebie, stety czy niestety, że jest zaraźliwy. Pamiętam z czasów PiS, nieodległych, że nawet ludzie, którzy nie byli zwolennikami tej partii, mówili na przykład „totalna opozycja”. Nie mówili samego słowa „opozycja”, właśnie dlatego, że jeżeli się powtarzało ten frazeologizm w mediach, to on wchodził nam w krew. PiS właściwie w dużej mierze przywrócił struktury rządzące językiem w czasach PRL – ocenił.– Jako że głównie zajmuję się retoryką, nie językoznawstwem, zastanawiałem się nad podstawową figurą retoryczną, która rządziła językiem „dobrej zmiany”, i uświadomiłem sobie, że to jest ta sama figura, która rządziła językiem PRL. To antyteza: czarne-białe. Cały świat dzielony jest na dwie części, bez reszty, więc jesteśmy „my” i „oni”, są „bohaterowie” i „zdrajcy”, bo to oczywiście musiały być bardzo wyraziste, przeciwstawione sobie sformułowania. To upraszcza nam wizję świata, bo jeżeli mamy tylko dwie przegródki i czegokolwiek nam ten świat nie da, wkładamy to albo do jednej, albo do drugiej i nie musimy myśleć – powiedział Rusinek. Czytaj także: Hołdys o powstaniu „Autobiografii”: Popijałem wiśnióweczkę i łapałem melancholięDodał, że prof. Michał Głowiński, filolog i teoretyk literatury, napisał kiedyś, że „propaganda zaczyna się, kiedy tam, gdzie powinna być czysta informacja, pojawia się już zinterpretowana, ze znakiem plus albo minus”. – Tak to przecież wyglądało jeszcze do niedawna, że nie było neutralnych informacji, na przykład „pan X poszedł do pana Y", tylko było: „ten straszny pan X poszedł do tego okropnego pana Y". Od razu wiedzieliśmy, w której przegródce to się ma znaleźć. Natomiast to, co się udało zrobić w 1989 roku, to nie tyle wymienić tę PRL-owską alternatywę „albo-albo”, ale zaproponować inną figurę, za pomocą której też możemy mówić o świecie i myśleć o świecie. I to jest figura różnorodności – stwierdził. „Wizja liberalnych demokracji”Rusinek przypomniał, że już w czasie wyborów do Sejmu kontraktowego pojawiły się w telewizji publicznej programy zaczynające się od wiersza Ernesta Brylla: „jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż”. – W tym wierszyku kluczowe było określenie „własny”. „Jesteśmy we własnym domu”, to znaczy wszyscy" jesteśmy „my”, nie „my” i „oni”. Jesteśmy „my”, więc spróbujmy się dogadać, zbudować jakąś część wspólną, czy też fundament z tej części wspólnej i na tym coś budować. To jest zupełnie inna wizja świata, wizja liberalnych demokracji, natomiast rządy autorytarne zawsze dzielą na: „my” i „oni”, „bohaterowie” i „zdrajcy” – stwierdził literaturoznawca. Szczygieł przypomniał, że Beata Szydło, premier rządu PiS mówiła: „dla nich Polska to panna na wydaniu, dla nas to piękna, mądra, dumna kobieta. Dla nich to »ten kraj«, dla nas nasz wspólny dom, ojczyzna. Dla nich polskość to nienormalność, dla nas przyszłość to Polska”. – To było myślenie utożsamiające zwolenników jednej partii z Polską. To też było bardzo charakterystyczne i szalenie wykluczające, bo ludzie, którzy myśleli inaczej, byli automatycznie wykluczani (…) – powiedział Rusinek. Określenia dobrozmianoweNaukowiec przyznał, że „najwięcej określeń dobrozmianowych wprowadził Jarosław Kaczyński”, ale w czasie ostatniej kampanii wyborczej do Sejmu Donald Tusk podobnie. – Zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk mówili: „tu, gdzie my jesteśmy, jest Polska”. Tak samo mówił jeden i drugi, i obaj popełniali ten sam grzech, ponieważ Polska była zarówno na jednym wiecu, jak i na drugim wiecu. Mądry polityk powinien mówić, że tu i tam jest Polska, to też są Polacy, nie możemy ich wykluczać, oni mają inne poglądy, może zostali zmanipulowani, może mają po prostu taki światopogląd, ale też musimy mieć do nich szacunek – podkreślił Rusinek. Dodał, że „kolejnym stopniem wykluczania jest dehumanizacja”, czyli pozbawianie człowieka cech ludzkich. – W języku PiS było tego stosunkowo niewiele, ale było i uważam, że powinniśmy się wobec tego buntować, świadomi tego, że ludobójstwo w Rwandzie zaczęło się właśnie od dehumanizacji - jedna grupa etniczna nazywała grupę etniczną „karaluchami” czy „żmijami”, dając rodzaj przyzwolenia na ludobójstwo.