„Tam rozgrywały się ludzkie dramaty”. Za sześć rocznych pensji można było kupić komputer, za cztery magnetowid. W latach 70. polowało się na dżinsy Levisa, Rifle czy Wranglera. Jedna z moich bohaterek, która pracowała w Baltonie, stwierdziła z żalem, że jej córka nigdy nie poczuje zapachu tego sklepu, nie doświadczy tego czym było samo wejście do tego sklepu, kwintesencji luksusu – mówi w rozmowie z tvp.info Wojciech Przylipiak, autor książki „Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko”. Z Wojciechem Przylipiakiem rozmawiamy m.in. o tym, jak wyglądał handel w czasach, które dziś wspominane są często z coraz większym sentymentem: kto stał w kolejkach, co było największą atrakcją domów towarowych i czy rzeczywiście jak w „Misiu” Stanisława Barei w kioskach spod lady sprzedawano mięso?***Portal tvp.info: Masz jakieś swoje wspomnienie z dzieciństwa związane z tytułem twojej książki, czyli „Zakupy w PRL”?Wojciech Przylipiak: Pewnie, że tak i wiąże się ono z podtytułem tej książki, czyli „W kolejce po wszystko”. Pamiętam, jak staliśmy w niej całą rodziną. Mama, mój starszy brat, ja. To była końcówka lat 80. a więc jeden z najtrudniejszych okresów w Polsce, jeśli chodzi o życie codzienne, a co za tym idzie handel i zakupy. Niedaleko naszego domu znajdował się Megasam, czyli taki duży spożywczak w PRL. Kiedyś mama wysłała mnie tam po zakupy i do domu wróciłem z metalowym, charakterystycznym dla tamtych czasów, koszykiem. Zapomniałem wypakować zakupy do siatki. Przyniosłem ten koszyk do domu (śmiech).To dziwne, że nikt cię nie gonił, bo te koszyki to był swego rodzaju „sklepowy towar luksusowy” pod specjalnym nadzorem, chociażby kierownika sklepu.No właśnie nie. Nie zostałem złapany za tę swoją „kradzież”. Jak gdyby nigdy nic, wyjadając chleb ze środka, bo tak się wtedy jadało pieczywo w drodze, wróciłem do domu. Z Megasamem mam wiele wspomnień. Była tam repasacja pończoch. Niektórzy to na pewno pamiętają. Siedziała w rogu sklepu pani, która naprawiała, cerowała dziurki w pończochach. Często w okularach, lekko pochylona, przy lampce. Pamiętam, że przy tym jej stanowisku pracy była taka tabliczka: „Proszę przynosić pończochy czyste i wyprane”, bo zdarzało się różnie.Moim wspomnieniem, choć nie zabrzmi to apetycznie, są też zlewki. To był taki pojemnik na resztki napojów, których nie wypito. Tam się je zlewało, przed oddaniem butelek. Obok leżało dużo kapsli, które podbieraliśmy, żeby grać w wyścig pokoju na osiedlu, w piaskownicy albo na murku. Pamiętam, że często mama się zastanawiała, gdzie ma iść, do jakiego sklepu dzisiaj, a do jakiego jutro, żeby dostać jakąś konkretną rzecz. Nawet, jak kupiła coś, co nie było jej potrzebne, to się zawsze przydawało jakiejś sąsiadce. Zakupy w PRL to było przede wszystkim kombinowanie i załatwianie. To był świat handlu, a z drugiej strony taka radość zdobycia w mniemaniu kupującego absolutnie wyjątkowej rzeczy.Kolejki w czasach PRL – demokratyczny system w państwie komunistycznymCo było twoim PRL-owskim wyjątkiem? Taką perełką zdobytą albo wychodzoną?Mam to do dziś, łącznie z kartą gwarancyjną. To mój i brata pierwszy komputer Atari 65XE. Był rok 1988, tata kupił go w Pewexie w Koszalinie. Na podwórku jeszcze nikt go nie miał.Szukaliśmy z bratem prezentów przed świętami, gdzie są schowane i okazało się, że pod biurkiem taty, który jest architektem, znalazło się przykryte kocem pudełko. Było kolorowe, miłe w dotyku, zupełnie inne niż dostępne u nas zabawki z Czechosłowacji czy ZSRR. Pamiętam też pierwsze Lego z Pewexu i też mam je do dziś. Kiedy ktoś w tamtych czasach dostawał taki komputer, to było wydarzenie na całe podwórko. Schodziło się do niego całe podwórko i nie tyle grało, co patrzyło, jak ten właściciel gra. To wystarczyło. Zakupy, zdobywanie, handel w PRL to było takie pomieszanie brutalnej szarości, w której jemy chleb z cukrem i myślimy, że to jest fajna słodycz, bo wtedy faktycznie był i stanie w kolejkach, a z drugiej ta wyjątkowość tych wychodzonych przedmiotów.Odpowiadając na moje pierwsze pytanie, powiedziałeś, że pamiętasz przede wszystkim kolejki. To był początek tego procesu zakupowego. Z racji tego, że czytać nas będą również te osoby, które nie żyły w tamtych czasach, powiedzmy, jak wyglądał ten system kolejkowy? Co się w nich działo?One się przerodziły w taki samokierujący się system, który – choć nie wiadomo jak i dlaczego – stworzyli sami ludzie wtedy żyjący i w kolejkach stojący. Nie było przecież żadnej ustawy, która to sankcjonowała. Ludzie sami ogarniali ten chaos, który wynikał m.in. z niedoboru towarów. W tych kolejkach stało się praktycznie po wszystko. W książce spisałem opowieści ludzi, którzy np. po lodówkę stali dwa tygodnie. Podczas jednego ze spotkań autorskich jedna z pań opowiadała, że czekała na jakiś produkt aż trzy miesiące, stojąc pod sklepem. Warto sobie uświadomić, że te kolejki nie liczyły 10, ale 150 osób, które chciały kupić lodówkę, a sklep dostawał ich zaledwie 10. Oprócz zwykłych klientów musiał ją dostać jakiś wysokiej rangi działacz komitetu miejscowego, czy szef sklepu, któraś ze sprzedawczyń chciała załatwić ją rodzinie.W tych kolejkach naprawdę rozgrywały się ludzkie dramaty. Żeby nie dochodziło do rękoczynów, awantur wprowadzono właśnie te komitety kolejkowe, listy, na których co jakiś czas sprawdzało się obecność.Wyjaśnijmy, że to nie było tak, że ludzie stali w tych kolejkach non stop przez całą dobę, tydzień, czy wspomniane trzy miesiące.Ludzie się w nich zmieniali, bo też przecież musieli pracować i nie mogli stać w nich cały dzień. Trochę stała mama, potem tata, dzieci. Często też starsi ludzie, bo dziadkowie mieli więcej czasu, więc wystawali w tych kolejkach. Niektórzy w międzyczasie, tuż przed dostawą spali w samochodach. Pojawiła się też funkcja stacza, czyli kogoś, kto za pieniądze stał w tych kolejkach. W filmie Stanisława Barei „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” jest scena, w której jeden z bohaterów sprawdza swoje miejsce w tzw. ogonku. W kolejkach rodziły się romanse, można było ubić interes. To z kolei pokazuje pierwszy odcinek serialu „Alternatywy 4” gdy Aniołowa kupuje futro właśnie w kolejce przed sklepem. Tam bardzo często pojawiali się milicjanci, bo można było podsłuchać, o czym ludzie mówią, jakie są nastroje społeczne.W kolejkach, o czym piszesz w swojej książce, wszyscy byli równi.Owszem. Musieli w nich stać wszyscy: inżynier, inteligent czy robotnik. Stworzył się demokratyczny system w państwie komunistycznym. Początkowo milicja pilnowała, by tych systemów kolejkowych nie było, ale potem stwierdzono, że one jednak są potrzebne i w gruncie rzeczy pomagają funkcjonariuszom w pracy. Poza kolejką obsługiwani byli inwalidzi, kobiety w ciąży, więc niektóre panie udawały, że są w stanie błogosławionym. Kombinowano, jak się dało. Czy dziś jest inaczej? Nie do końca. Gdy rzucą tanie ryby albo jakiś ekstra sprzęt, tworzy się i kolejka, i chaos podobny do tego z czasów PRL.Załatwianie – słowo klucz handlu w czasach PRL. Ktoś chciał kupić futro, wrócił z dywanemIle średnio Polak stał w kolejce w czasach PRL?Dotarłem do takich wyliczeń z gazety „Panorama północy”. Okazuje się, że średnio każdy Polak stał w niej trzy godziny dziennie, więc dodajmy do tego pracę, ogarnianie domu. Ten system planowania i zdobywania towaru opanował całe nasze życie i funkcjonowanie. Trudno było zająć się de facto czymś innym. Ludzie po prostu w tych kolejkach spędzali większość wolnego czasu. To zdobywanie też pokazywało, że coś w tym systemie nie działało.Ktoś szedł po pralkę, a wracał z kilkoma swetrami i tak był szczęśliwy, że coś zdobył.To załatwianie to jest po kolejkach, kolejne słowo-klucz, jeśli mówimy o handlu i zakupach w PRL. Przykładem niech będzie otwarcie domu handlowego Klimczok w Bielsku-Białej w grudniu 1988 r. W tekście na temat otwarcia, dziennikarz łapie jakiegoś klienta z dywanem pod pachą i pyta: „No jak tam, czy jest pan zadowolony?”. Ten odpowiada, że chciał kupić futro, ale jest dobrze, bo ma dywan. Przytaczam ten przykład, by pokazać młodym ludziom absurd tamtej sytuacji. Kupowało się to, co było, a nie to, co się chciało. Informacją, gdzie coś rzucili, wymieniano się chociażby na klatce schodowej, w pracy. Bywało, że ludzie kupowali dwa prawe buty albo za duże, bo i tak komuś w rodzinie się przyda.Pracownicy handlu czasów PRL znajdowali się po dwóch stronach barykady. Klientów „awanturujących się” nie brakowałoKolejny element tej układanki to system kartkowy.Apogeum systemu kartkowego to lata 80. Wynikał z niedoboru towarów, ale warto pamiętać, że praktycznie przez cały PRL obowiązywały kartki. Ten system istniał nie tylko w Polsce, ale też w krajach zachodnich, w latach 50., 60, czy 70. Na kartki kupowało się m.in. cukier, mięso, paliwo. Warto pamiętać, że nie były one środkiem płatniczym, one tylko zezwalały na zakup. Trzeba było mieć więc i kartkę, i zapłacić za to, co chciało się kupić.To, co mnie bardzo zaciekawiło i co udało mi się prześledzić, to ta druga strona lady, czyli problemy sprzedawców, których ten system im przysporzył. Trzeba było siedzieć za tą ladą, zbierać te kartki, przyklejać. Chodziły różne kontrole, jak jakiejś kartki zabrakło czy się zgubiła, to dostawało się kary albo nagany. Było przy tym po prostu dużo nerwów.Kartki czy bony dostawało się też przy okazji. Na przykład młoda para dostawała je na garnitur dla pana młodego, czy wódkę na wesele a młoda matka na pieluchy. Ten system miał działać tak, by ludzie od razu nie wykupili wszystkiego, tylko dla każdego wystarczyło. Kończyło się to rzecz jasna kartkową wymianą. Ktoś potrzebował kartek na alkohol, to wymieniał je za te na kawę czy czekoladę itd.W „Misiu” Stanisława Barei pojawia się określenie „klienta mniej awanturującego się”. Czy te osoby z drugiej strony lady, z którymi rozmawiałeś, dzieliły klientów na różne grupy?Pracownicy handlu to były osoby, które znajdowały się tak naprawdę po dwóch stronach barykady. Też przecież zaopatrywali się w sklepach. Mieli łatwiej, bo byli obecni w tym świecie handlu w PRL i wśród nich działała zasada wymienności. Przykładowo pani z „Mody Polskiej”, czyli swoistej sieciówki modowej PRL, chodziła do domu towarowego naprzeciwko, gdzie była księgarnia i w zamian za płaszcz czy spódnicę dostawała podręczniki dla swojego dziecka. Wśród sprzedawców panował system wymiany i wzajemnej pomocy.A co do klientów. Nie było z nimi łatwiej, ale jeśli ktoś trzy dni stał po lodówkę, to miał prawo być zdenerwowany. Dużo większy problem był z klientami z powodu alkoholu, bo spożycie go w PRL było duże i było gorzej, gdy ludzie się upijali i wtedy awanturowali. Bohaterka mojej książki pani Teresa, która pracowała w sklepie całodobowym przy placu Unii Lubelskiej, mówiła, że poznała prawie wszystkich ludzi estrady i aktorów, gdy przychodzili do niej przed słynną 13 (przed tą godziną w PRL nie sprzedawano alkoholu – przyp. red.), by kupić coś spod lady. Jeden delikwent zrzucił jej kasę na nogi, gdy nie chciała mu sprzedać alkoholu. Do dziś ma pierścionek od jednej z aktorek, która poprosiła o przyniesienie butelki z trunkiem do domu przed godziną 13.Wielu sprzedawców kochało swój zawód, gdy zaczynało pracę w latach 60., czy 70. Inne emocje towarzyszyły im, kiedy nastały lata 80. W tym czasie praca stawała się coraz cięższa i kłopotliwa ze względu na braki, kartki, ale też atmosferę panującą w kraju.W swojej książce dużo miejsca poświęcasz domom towarowym takim jak Klimczok w Bielsku Białej czy Sezam w Warszawie. Na czym polegała w czasach PRL ich atrakcyjność? Czy to prawda, że zazdroszczono nam ich nawet za granicą?Faktycznie, gdy je otwierano, to było wydarzenie na całe miasto i nie tylko. Stawało się centrum zakupowo-rozrywkowym, w którym pojawiały się towary często niedostępne w innych sklepach. Sprzedawano w nich towary zagraniczne.Kierowniczka z Sezamu opowiadała mi, że jeździła do domów w innych krajach np. czeskiej Pradze i wymieniała przykładowo zabawki na inny towar dostępny tam. Nie obywało się bez wpadek i przeterminowanych towarów. Do Klimczoka, jak go otworzyli, trafiła partia lodówek, które jak się okazało, nie miały już gwarancji. Jak zwykle w PRL-u, coś, co miało być wyjątkowe, było takie tylko przez chwilę.Atrakcje domów towarowych. Ruchome schody, kiosk uczciwości, saturatoryCo było poza zakupami atrakcją tych domów towarowych?Taką atrakcją „kulturalną” były przede wszystkim schody ruchome – na to przychodzili i młodzi, i starsi. Często przychodzili tam głównie po to, by pojeździć. To były także świetnie zaprojektowane budynki, jeśli chodzi o wnętrza oraz to, co na zewnątrz. Takie modernistyczne perełki upiększane sztukateriami, metaloplastyką albo malarstwem najlepszych artystów. Taka ówczesna ostoja luksusu. Ten wystrój uzupełniały neony zewnętrzne. Niestety tu też nie brakowało wpadek. Schody ruchome tak nowoczesne, jak te w Sezamie, szybko się popsuły i nie było tak łatwo sprowadzić do nich części. Nie działała klimatyzacja, której tak naprawdę nigdy nie było. Był system nawiewu, który sprawiał, że pracujące tam panie, co chwila chorowały na zapalenie płuc. Zimą musiały z kolei pracować w futrach, bo było bardzo zimno.W jednym z domów towarowych we Wrocławiu „atrakcją” był „Kiosk uczciwości”. Co to było?Miejsce, w którym klienci mogli kupować rzeczy, wrzucając do puszki odpowiednią kwotę, by zapłacić za to, co wzięli. To była taka propagandowa ściema, opisywana w prasie po to, żeby zrobić ładne zdjęcie i pokazać, że Polacy są uczciwi. Jak było naprawdę? Na 100 klientów, tylko jeden okazywał się tym uczciwym. W niektórych domach towarowych ustawiano stoiska z lodami, kurczakami z rożna, watą cukrową albo słynne saturatory.Czy w PRL reklama byłą dźwignią handlu? Często z tamtymi czasami kojarzą nam się wystawy sklepowe, na których królowały ustawione w piramidy puszki konserw.Ja z kolei mam w pamięci wystawy, na których oprócz tych piramid, stoi jakieś zjełczałe masło, które się rozpływa albo orzeł z gipsu, czy z kalesonów. Kreacja tych, którzy te wystawy tworzyli, była naprawdę niebywała. Często musieli zrobić coś z niczego. Ten świat wystaw ma swego rodzaju wyjątkowość. Zajmowali się tym profesjonaliści. Społem miał w każdym mieście swój odział, który zatrudniał plastyków z ASP, to nie była jakaś pani ekspedientka, która wystawiała puszki z rybami, tylko fachowcy, którzy te rzeczy projektowali. Dekoratorka z Gdańska, która zajmowała się witrynami w sklepie Mody Polskiej, ciuchy wieszała na sznurkach, bo nie było manekinów. Do dekoracji używała gałęzi, liści, szokiem było jak zwykłą, metalową drabinę pomalowała na niebiesko.Jest taka cudowna opowieść Roberta, plastyka po ASP w Gdańsku, który pracował w oddziale dekoracji „Społem”. Pewnego dnia kierowniczka jednego ze sklepów powiedziała, żeby coś wykombinował na wystawie à propos dżemu, bo nie schodzi. Robert był fanem zespołu „The Beatles”, zresztą do dzisiaj jest. Nie było możliwości zdobyć zdjęcia muzyków, więc namalował wszystkie cztery postaci w formacie jeden do jednego. Wykorzystał element ze słynnej piosenki „She loves you” i napisał hasło „Je je je ...jemy dżemy” i obstawił te postaci słoikami z nim. Tak się to spodobało, że dostał nagrodę miejscowego dziennika w konkursie na najlepszą wystawę.Pewex, Gewex i Baltona. „Tu jest jakby luksusowo”A jak było z reklamą?Zdarzały się reklamy prasowe i także wspaniale projektowane przez specjalistów. Często można trafić na perełki. W magazynie „Opinia” jest zdjęcie peronu Warszawa Główna, bo nie było jeszcze Warszawy Centralnej. Na peronie stoją piękne, skórzane walizki o różnej wysokości i wielkości i jest podpisane „W każdą podróż zabieraj naszą walizkę”. Nie wiadomo jednak, gdzie można je było kupić, nie było też nazwy producenta. Dzisiaj to by było nie do pomyślenia, ale wtedy zdarzały się reklamy samych produktów, bez podawania marki, producenta W PRL popularne były murale, choć wtedy nazywano je ścianami. Duże zakłady miały taki nieformalny przymus, żeby raz do roku jakąś reklamę na wielkim bloku w swoim mieście wykupić. I faktycznie w takiej formie bardzo często reklamował się LOT, Pewex, Baltona, ale też jakieś lokomotywownie, zakłady odzieżowe. Na Piotrkowskiej w Łodzi wciąż można zobaczyć mural Pewexu. Bywało, że pojawiały się na nich reklamy typu „Mleko = zdrowie”, typ reklamy społecznej. W tamtych czasach reklama nie istniała w telewizji. Pojawiła się dopiero pod koniec lat 80. Za to świetnie funkcjonowała reklama radiowa.Podobnie, jak w przypadku wystaw, zajmowali się tym specjaliści. Moje ukochane hasło reklamowe, które przytoczyła w jakiejś książce Maria Czubaszek to „Chcesz mieć motor, to sobie kup”. Lepszego hasła reklamowego chyba nikt nie wymyślił i nie wymyśli. Nie trzeba było w sumie pisać jaki motor, jaki model, bo i tak był dostępny jeden model na rynku, a hasło się doskonale sprawdziło. Nie brakowało też genialnych haseł reklamowych. Najważniejszym przykładem jest Agnieszka Osiecka, poetka, autorka tekstów, która wymyśliła hasło „Coca-cola to jest to”. Podobno dostała za nie maszynę do pisania, sam slogan został wykorzystany globalnie przez markę. Pojawiały się również „Sprzedaj krowy, sprzedaj konie, kup zegarek marki Błonie”, czy „Na wodniackie wyprawy puree ziemniaczane”. Nie wiem akurat, dlaczego puree ziemniaczane na wodniackie wyprawy, ale tak głosiło to hasło.Wspomniałeś o Pewexie i Baltonie. To były sklepy do dziś wspominane z ogromnym sentymentem, w których było, cytując klasyka: „Tak jakby luksusowo”.Teoretycznie zakupy mógł w nich zrobić każdy. Były Pewexy, była Baltona, która na początku istnienia zaopatrywała statki, potem jej sklepy pojawiły się na przejściach granicznych dla marynarzy, aż wreszcie po latach otworzyły się dla wszystkich. Istniały też Giewexy, czyli śląski odpowiednik Pewexu. Górnicy pracujący w wolne dni zdobywali bony, za które mogli w nich robić zakupy. To były sklepy pachnące Zachodem – perfumami, alkoholem, słodyczami, ale pojawiały się w nich też bardzo polskie produkty: czekolady Wedla i polskie piwo eksportowe oraz najlepsze wódki. Mało kto pamięta, że w Pewexie można było też kupić części do samochodów, piecyków gazowych, płytki. Jedna pani na spotkaniu autorskim powiedziała, że kupiła tam Malucha. Niestety to były bardzo drogie sklepy, nawet dla tych majętnych. Kupowali tam albo dewizowcy, czyli ludzie operujący zagraniczną walutą, albo bardzo bogaci Polacy czy handlarze.Jakie były ceny w Pewexach?Za sześć rocznych pensji można było kupić komputer, za cztery magnetowid. W latach 70. polowało się na dżinsy Levisa, Rifle czy Wranglera. Jedna z moich bohaterek, która pracowała w Baltonie, stwierdziła z żalem, że jej córka nigdy nie poczuje zapachu tego sklepu, nie doświadczy tego czym było samo wejście do tego sklepu, kwintesencji luksusu.W PRL kwitł handel spod lady. Drugi obieg miał się bardzo dobrzeW „Misiu” Barei sprzedawczyni w kiosku sprzedaje mięso spod lady. Rzeczywiście sprzedawano w nim produkty niekoniecznie będące prasą?Handel spod lady się zdarzał. Ludzie chcieli sobie nawzajem pomagać. Ci, którzy mieszkali na wsi albo mieli tam rodzinę, mieli łatwiej, bo tam jedzenia nie brakowało. Mieszkańcy mieli swoje zaopatrzenie.Zdarzało się, że ci ludzie handlowali mięsem, oczywiście pokątnie. Groziły za to surowe kary, co pokazuje „afera mięsna” i kara śmierci dla ojca aktora Pawła Wawrzeckiego, który został w niej skazany. U Barei ta kioskowa sytuacja jest nieco przerysowana, bo mięsa w nich nie sprzedawano, ale części samochodowe, kosmetyki, czy inne dobra spod lady można było dostać.Poza tym, że kwitł handel spod lady, dobrze miał się również handel prywatny? Bohaterką twojej książki jest kobieta, która rano wsiadała w Warszawie w pociąg, jechała do Gdańska, tam od marynarzy kupowała, co się tylko dało i ile zdołała udźwignąć i wracała do stolicy, by to sprzedać do kiosków, sklepów.Ten prywatny handel i drugi obieg miały się bardzo dobrze. Bazary, targi – było wiele kultowych miejsc na mapie Polski, gdzie można było kupić te dobra luksusowe czy fajne ciuchy, kosmetyki, płyty winylowe, alkohole. W Gdyni były słynne Hale Targowe, podwarszawski Rembertów specjalizował się w ubraniach z zagranicy, stołeczny Różyc w rzeczach zabronionych oficjalnie, a także alkoholu i papierosach. W PRL nie było mowy za bardzo o prywatnych sklepach, lokalach gastronomicznych, więc handel prywatny przeniósł się na bazary i stadiony. Byli też badylarze, czyli handlarze kwiatami albo tym, co ziemia dała. Propaganda pokazywała ich jako cwaniaków, nie zawsze uczciwych, a to byli ludzie, którzy ciężko pracowali.Dlaczego dziś z taką nostalgią wspominamy tamte czasy? Czekoladę, pomarańcze, domy towarowe i nawet te kolejki kojarzą nam się dobrze i sentymentalnie, choć było szaro, brudno i ponuro, zwłaszcza w tych latach 80.?Sam tak robię (śmiech). Wspominam tamtą epokę z rozrzewnieniem i sentymentem, czasami humorem. Byliśmy młodzi, byliśmy dziećmi. Tak samo, jak niektórych może szokować, że nasi dziadkowie opowiadają, jak wyjątkowe były czasy wojny. Z moimi bohaterami wspominałem czasy smacznej szynki, pachnących pomarańczami świąt, ale gdy zbliżaliśmy się do tych lat 80. Konkluzja była taka, że jednak nikt z nas nie chciałby się do tamtych czasów przenieść. To wspominanie fajnego PRL, to jest takie przenoszenie się czysto sentymentalne, bo właśnie dzieciństwo i elementy humorystyczne.Po drugie to, co często moi bohaterowie mówili, że brakuje im takiego życia socjalnego, między ludźmi, co oczywiście nie znaczy, że dzisiaj jest gorzej lub lepiej, po prostu jest inaczej. Faktycznie ludzie wtedy byli bliżej siebie, chyba ze względu na to, że każdemu było ciężko. Gdybyśmy mieli wtedy telefony komórkowe, to byśmy siedzieli z nosem w nich, jak dziś. W tej zamierzchłej epoce znajdujemy takie perełki fantastycznej kreacji w świecie szarości. Sam jestem kolekcjonerem i zbieram przedmioty z tamtych lat.Po prostu jest mi dobrze wśród tych rzeczy, ale to nie znaczy, że chciałbym mieszkać w tamtych czasach. Jeszcze raz podkreślę: dla wielu z nas to był okres dzieciństwa czy młodości, a więc w jakimś sensie pozytywny czas.