Pisze Paula Szewczyk. Mieszkańcy tego spalonego budynku zawalony dach zagarniali do worków łopatami. „Sąsiadka mówi, że się u nas zaczął pożar. Pomyślałam: pewnie się jakiś śmietnik pali, w ogóle nie czułam powagi sytuacji. Aż zrozumiałam, że ogień jest na naszym piętrze i płonie dosłownie wszystko”. W sobotę 17 sierpnia w budynku wielorodzinnym w podwarszawskiej miejscowości Latchorzew doszło do pożaru. W akcji uczestniczyło 30 zastępów straży pożarnej, ogień udało się im ugasić dopiero po kilku godzinach. I chociaż mieszkańcy zdążyli ewakuować się na czas, od niemal trzech tygodni żadna z dwunastu rodzin nie może wrócić do domu. Straty szacują w milionach, a gmina Stare Babice niespecjalnie chce im pomóc.Niebo w saloniePrzyjeżdżamy na miejsce równo 20 dni po zdarzeniu. Z zewnątrz budynek nie wygląda na nienadający się do użytku, wydaje się, że „tylko” nie ma części dachu. Przytłaczające wrażenie zaczyna sprawiać dopiero, gdy wchodzimy na klatki, a z nich schodami do zniszczonych doszczętnie pożarem mieszkań na drugim piętrze.Aleksandra Teliszewska, 42-letnia psycholożka, na Olimpijskiej od czterech lat, miała pecha. Mimo że żadna ze ścian jej lokum nie sąsiadowała bezpośrednio z mieszkaniem, od którego zajęło się piętro, z jej domu nie ocalało niemal nic. – Jedynie w toalecie ostało się kawałek dachu – żartuje gorzko. Gdy wchodzimy do jej mieszkania, w powietrzu nadal czuć spaleniznę, w gardle drapie popiół popalonych ścian i pozostałości po instalacji.Czytaj także: „Nie mogę pogodzić się z myślą, że go nie ma”– Byłam z 12-letnią córką na wycieczce, taki babski wypad. Zadzwoniła sąsiadka: „Dobrze, że was nie ma, bo tu pożar się zaczął”. Pomyślałam, że pewnie się jakiś śmietnik pali, w ogóle nie czułam powagi sytuacji. W kolejnych telefonach zrozumiałam, że ogień jest na naszym piętrze i że paliło się wszystko.Największe wrażenie po powrocie do domu zrobił na Aleksandrze widok dachu zwalonego do wszystkich pomieszczeń.– Nie było w ogóle sufitu, oglądałam z domu gołe niebo. Właściwie to sufit i dach były, ale rozwalone i spalone na podłodze każdego pokoju. Musieliśmy je dosłownie zgarniać łopatami i ładować do wielkich worów.– Pani też to robiła? – dziwię się.– Tak, osobiście odgruzowywałam sobie drogę do pokoi, żeby chociaż dostać się do szuflad, do półek czy szaf. Chciałam uratować, co się jeszcze dało uratować.Obecnie w mieszkaniu Aleksandry stoją jedynie osmolone ściany, wanna wypełniona popiołem i nienadające się już do użycia szafki kuchenne. Będąc w środku trudno wyobrazić sobie, że jeszcze niedawno ktokolwiek tu mieszkał. Teraz Aleksandra może zostać u sąsiadki z osiedla w zamian jedynie za czynsz i media. Jest z nią mąż, dwójka dzieci oraz dwa psy i dwa koty. Trzeciego strażakom nie udało się odnaleźć na czas, został w płonącym mieszkaniu.A nuż burza przejdzie bokiemPrzed budynkiem przy Olimpijskiej spotykamy się z Dorotą Skrzypczak, od sześciu lat mieszkanką parteru. Chociaż płomienie nie dosięgnęły bezpośrednio jej domu, ona także nie może wrócić do siebie. Powód? W całym budynku od góry na dół spaliły się przewody i instalacje, nie ma prądu ani gazu, a mimo upływu czasu w środku nadal czuć dymem.Czytaj także: Rozczarowani kupcy z Marywilskiej 44 przenoszą się do Global ExpoDorota jest akurat na urlopie macierzyńskim, wskazując na śpiącą w wózku dziewczynkę, mówi: – Ma siedem miesięcy. Nie wyobrażam sobie, że miałabym z nią mieszkać w takim miejscu, nawet gdybym mogła. Ostatnio byłam w mieszkaniu i cały czas kasłałam, jest zresztą potwornie zawilgocone, wszystko w środku pływało.– Przy gaszeniu ognia? – upewniam się.– Nie! To nawet nie przez pożar, ale przez ulewę, która mieszkanie dodatkowo zalała.Potwierdza to 44-letni Paweł Gawłowski, programista, od prawie dekady mieszkaniec pierwszego piętra drugiej klatki. Gdy wchodzimy do jego lokalu, pokazuje: – To, co teraz widać, to już jest wysprzątane. Tu w salonie aż tynk spadał ze ścian. Trzeba było z nich zrywać farbę z wilgoci, tak napuchła, że całe takie metrowe płaty odrywaliśmy, pod spodem była woda.Razem z partnerem dopiero zaczęli odnawiać swoje mieszkanie w Latchorzewie. Akurat w momencie pożaru byli w na Śląsku, odbierali po pół roku szukania nowe krzesła do salonu. – Teraz tych krzeseł nie ma nawet po co tu wstawiać, choć mieliśmy szczęście, że u nas ognia nie było. Początkowo straty w ich mieszkaniu nie były dotkliwe. Jedyne, co się stało, to pęknięcie w ścianie i kilka litrów wody przeciekające od mgiełki strażackiej. Aż 19 sierpnia przyszła rekordowa dla Warszawy i okolic ulewa.– Przestrzeń po dachu nie była zakryta, więc cała ta woda z nieba lała się do środka budynku. Z drugiego piętra aż po piwnic zalane było wszystko! Tego można było uniknąć, ale niestety plandeki zostały kupione po burzy zamiast przed. Śmieszne, że kiedy ulewa szalała, administrator latał po piętrach i szukał kawałka folii, a my mu oddawaliśmy własne, które kupiliśmy wcześniej na ubrania i meble.Czytaj także: Ojciec uratował tonącego syna. Sam oddał życieDlaczego tak się stało? Pytamy obecną na miejscu członkinię zarządu wspólnoty Julianę Maj o brak zabezpieczeń budynku przed ulewą, gdy od niedzieli przychodziły do mieszkańców alerty o nadchodzących nawałnicach.– To nie jest niczyja wina. Przyznaję, że ta ulewa dokończyła dzieła, my żeśmy całą noc walczyli z tą wodą. A wyszło tak, bo po pożarze nie było po prostu do czego ani desek, ani plandek przyczepić. Dach był zupełnie spalony, to groziło tym, że jeśli przyjdzie silny wiatr, to jeszcze będzie nieszczęście, te belki spadną i kogoś zabiją. Trzeba było wybrać mniejsze zło – wyjaśnia.– A alerty? Było wiadomo, że będzie padać – mówię.– My żeśmy pewnych rzeczy nie przewidzieli. Cały czas sprawdzaliśmy pogodę, też baliśmy się, co nastąpi. W niedzielę był alert i nie padało, w poniedziałek przyszedł dokładnie taki sam, i tak jak zwykle nas omijało, to mieliśmy nadzieję, że tego dnia też nas ominie. I jak zaczęło, to przez sześć godzin nic nie mogliśmy zrobić.Paweł Gawłowski obecny przy rozmowie z członkinią zarządu oponuje: – Jeśli we wtorek w dwie godziny rozłożyliśmy plandeki, to można było zrobić to i wcześniej.Ale to było trzy tygodnie temu. Budynek nadal nie jest zabezpieczony przed deszczem, z mieszkańcami stoimy na drugim piętrze w pełnym słońcu. Julianna Maj: – Z tego co wiem, drewno jest już zamówione.Gmina umywa ręce?Choć część mieszkańców ma żal do administracji o niezabezpieczenie budynku przed ulewą, najwięcej jednak do zarzucenia mają wójtowi Gminy Stare Babice, Sławomirowi Sumce. Owszem, przyjechał na miejsce zaraz po zdarzeniu i zaprosił rodziny na spotkanie, zapowiadając pomoc. – Mija trzy tygodnie i jak dotąd żadnej pomocy z jego strony nie było – mówi nie bez żalu Aleksandra Teliszewska. Dorota Skrzypczak potakuje na zgodę. Mieszkanki mają na myśli głównie obiecany zasiłek z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej, którego do dziś lokatorzy z budynku przy Olimpijskiej nie otrzymali. Nie wiedzą nawet, na jaką kwotę mogą liczyć. Rozczarowujący jest dla nich także brak lokali zastępczych.– Wójt dał nam propozycję tymczasowego zakwaterowania w hostelu, z tym że dopiero od 13 września. Gdzie mamy się więc podziać na pięć tygodni? Po drugie pokoje w hostelu mają 13 metrów i łóżka piętrowe. Jak mam się tam zmieścić z mężem i dwójką dzieci w wieku 15 i 13 lat i czterema zwierzakami? – pyta Aleksandra.Dorota: – Gmina nie rozumie, czego my właściwie oczekujemy, odsyła nas do wspólnoty, jakby w ogóle nie poczuwała się do odpowiedzialności. My przecież jesteśmy częścią lokalnej społeczności, żyjemy tu wspólnie, a gdy pojawił się problem, zostaliśmy sami. Czytaj także: Stereotypy na temat samobójstw. „Przeszkadzają pomaga支eby nie czekać, wraz z mężem, dwójką dzieci i psem wynajęli mieszkanie z wolnego rynku. – Sąsiadka proponowała, byśmy wprowadzili się do niej, ale to jeden pokój. Widzi pani, obca osoba szuka rozwiązania, a wójt przekonuje, że nie ma możliwości prawnych, by pomóc. Nie mógłby chociaż zrobić jakiejś zbiórki od siebie, festynu?Brak wsparcia od lokalnych władz zauważa także Julianna Maj: – My od gminy nie dostaliśmy nic poza wyrazami współczucia i ewentualnie deklaracji, że po sześciu latach zrobią studzienki.Dzwonimy do Sławomira Sumka, ale wójt jest obecnie na urlopie. W jego imieniu wypowiada się Michał Więckiewicz, sekretarz urzędu. – Jeżeli mieszkańcy mają wiele do zarzucenia gminie, od tego są sądy. Nie rozmawiamy z mieszkańcami za pośrednictwem mediów – mówi na wstępie. – Ja wiem, jakie stawiają zarzuty, tym niemniej tłumaczyłem zarządowi wspólnoty, który ma bardzo duże oczekiwania od gminy łącznie z odbudową dachu, że jest ustawa o własności lokali i ustawa regulująca zarządy wspólnot mieszkaniowych, a gmina nie ma obowiązku za zarząd wykonywać zadań finansowych, gdyż moglibyśmy narazić się na naruszenie dyscypliny finansów publicznych i na zarzuty.– Nie mamy na myśli zarządu. To głównie mieszkańcy czują się opuszczeni – przekonuję.– Ja czuję, że jednak nie są pozostawieni sami sobie. Rzeczy, które mogliśmy uruchomić, uruchomiliśmy. Zasiłki z GOPS-u? Dzisiaj miały być wypłaty od 3 do 10 tys. zł w zależności od stopnia spalenia i zniszczeń. Hostel? Nie mamy w zasobach innych lokali. Gdybyśmy mieli mieszkania, na pewno byśmy tych mieszkańców tam zakwaterowali. Poza zarzutami do gminy mieszkańcy powinni zwrócić swój wzrok troszeczkę w kierunku zarządu wspólnoty – kończy sekretarz Więckiewicz.Zasłużony został z niczymMieszkańcy najbardziej boją się teraz zbliżającej jesieni i zimy. Bez gotowego dachu i przywrócenia instalacji nie ma mowy o powrocie do domów, a kiedy to się już uda, drugie piętro będzie musiało zacząć się urządzać do zera. To właśnie tam, naprzeciwko Aleksandry Teliszewskiej, mieszkała Nataliya z mężem. Gdy rozmawiamy w miejscu zniszczonym pożarem bez mebli i sufitu nad głowami, przyznaje, że nie ma już siły płakać.– Chciałabym wrócić do tego dnia, do 17 sierpnia. Byłam wtedy na spacerze z psem, jakieś 10-15 minut rozpoczęciem pożaru. Mąż był po coś w samochodzie, zapytał, czemu siedzę w domu, jak się pali w bloku. „Co się pali?”, zapytałam go, „przecież dopiero wracałam, nic się nie paliło”. Wyszłam przed budynek i zobaczyłam, co się dzieje. Stałam po prostu jak wryta.Czytaj także: Tu znajdziesz pomoc. Telefon dla osób w kryzysie psychicznymPrzed wyjściem Nataliya akurat robiła psu jedzenie, zdążyła tylko założyć mu smycz i zbiec na dół. – Stałam w kuchni, gotowałam mu ryż i indyka, aż zobaczyłam, jak spod dachu idzie dym. Zrozumiałam, że już koniec.Gdy mogła wreszcie wejść do lokalu, nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Po suficie nie zostało nic, z każdego kąta swojego mieszkania widziała niebo, jakby stała na zewnątrz. Oboje z mężem dopiero cztery lata temu spłacili po 20-latach kredyt. Zygmunt Łuczyński to zasłużony działacz opozycji demokratycznej lat 70., później Solidarności, internowany i osadzony na Białołęce na równo rok i tydzień. W 2009 roku Lech Kaczyński przyznał mu order Polonia Restituta, drugi najwyższy dla cywila order RP.– Dlatego też pozwoliłem sobie skontaktować się z Urzędem do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, ale odesłali mnie z kwitkiem. Uznali, że powinna pomóc mi gmina, a gmina jak postępuje, to już pani wie. Mam 75 lat, jeszcze nie wyszedłem dobrze z zapalenia płuc, kiedy się nam wszystko spaliło. Gdyby nie pomoc siostrzenicy i jej koleżanki, zostalibyśmy z Nataliyą chyba na ulicy.Usiłowaliśmy skontaktować się z UdsKiOR, ale bezskutecznie. Czekamy na odpowiedź, czy rzeczywiście nie może dla Łuczyńskiego nic zrobić.Wielu mieszkańców ze współczuciem kiwa głowami, że para rzeczywiście jest w najtrudniejszej sytuacji ze wszystkich. Nie tylko ze względu na ogromne szkody, ale i fakt, że nie mieli na mieszkanie ubezpieczenia. Bez pomocy finansowej nie odbudują swojego domu.Nataliya: – Planujemy zamieszkać w hostelu, nie mamy wyjścia. Choć na samą myśl o tych 13 metrach i łóżku piętrowym, mężowi przypomina się internowanie. Całe życie oddał walce o demokrację i pracy w naukowej instytucji, żeby na starość nie ze swojej winy zostać z niczym? Chciałabym wrócić do tego 17 sierpnia, żeby móc coś zrobić inaczej, cofnąć czas i go przed tym uchronić.* * *Nie wiadomo dokładnie, co było przyczyną pożaru budynku w Latchorzewie. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Prokuratura Rejonowa w Pruszkowie.Rzecznik Prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie, Piotr Skiba przekazał nam, że „postępowanie prowadzone jest w sprawie nieumyślnego sprowadzenia zdarzenia, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mającego postać pożaru”. – W toku oględzin ustalono ślady, które mogą wskazywać, iż przyczyną pożaru było podłączenie zbyt dużej liczby odbiorników prądu w jednym z lokali mieszkalnych, jednakże to ustalenia zdecydowanie wstępne. Kategoryczne określenie przyczyny pożaru będzie możliwe dopiero po uzyskaniu opinii biegłego.Od mieszkańców słyszymy nieoficjalnie, że ogień pojawił się w jednym z mieszkań na drugim piętrze. Obecny w nim młody mężczyzna otworzył okno i krzyknął „pożar!”. Natychmiast jeden z sąsiadów pobiegł na górę z gaśnicą, ale nie było sensu jej odpalać, mieszkanie płonęło. Chłopak lekko podtruł się dymem, otrzymał pomoc ratowników na miejscu. Jeśli chcesz pomóc mieszkańcom spalonego i zalanego budynku przy ulicy Olimpijskiej w Latchorzewie, możesz to zrobić na stronie Zrzutka.pl.Napisz do autorki: paula.szewczyk@tvp.plPaula Szewczyk – reporterka i dziennikarka, podejmuje tematy społeczne. Nominowana do nagrody Grand Press, Nagrody Newsweeka im. Torańskiej i Journalists Excellence Awards. Autorka książki „Ciała obce”, nagrodzona „Koroną Równości” KPH. Obecnie współpracuje z TVP.