Jej muzykę można usłyszeć w najnowszym filmie „Minghun”. Choć studiowała u największych, porzuciła kompozycję. Chciała zostać aktorką, ale wybrała eksperymenty na syntezatorach. Maja Laura, wokalistka i kompozytorka, idzie własną ścieżką, choć jej naturalnym środowiskiem mógłby być rock’n’roll. Skomponowała muzykę do filmu „Moja Strona Wisły” w reż. Marka Kossakowskiego, który będzie miał premierę na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. To jej pełnoprawny debiut w świecie muzyki filmowej. Maja Laura Jaryczewska komponuje dla filmu. Jej muzykę można usłyszeć w „Minghun” Jana P. Matuszyńskiego, ale też w projekcie poświęconym pamięci Andrzeja Korzyńskiego. Nie boi się iść pod prąd. Aktualnie pracuje nad repertuarem przedwojennym. Nie miała łatwo, otwarcie mówi o swoich problemach zdrowotnych. Tym razem jednak rozmawiamy tylko o muzyce, bo zaprawdę to jedna z najciekawszych artystek swojego pokolenia. *** Mateusz Baran: Rozmawiamy przed koncertem, w którym wraz z zespołem „Akademia Pana Korzyńskiego” pod wodzą Dominika Strycharskiego, grasz kompozycje mistrza muzyki filmowej – choć nie tylko – Andrzej Korzyńskiego. Wydaje się, że to projekt wprost idealny dla Ciebie. Dziwny, improwizujący, eklektyczny. Maja Laura Jaryczewska: Nie biorę udział w projektach, których nie czuję. Nie czuję się też muzykiem sesyjnym, to na pewno, nigdy się nie czułam. Zawsze miałam trochę z tym problem. Trochę mi zajęło, nim sobie uświadomiłam, że po prostu nie muszę brać we wszystkim udziału. Ale w przypadku tego projektu sytuacja jest szczególna, ponieważ muzyka jest bardzo eksperymentująca. Ufam Dominikowi w kwestiach artystycznych, rozumiemy się. Mamy razem jeszcze inny projekt czyli „Monk, My Dear”, w którym gramy moje aranżacje utworów Theloniusa Monka. To chyba jest dobry dla Ciebie artystycznie czas? Tak się składa. Wychodzą na światło dzienne rzeczy, nad którymi pracowałam w ostatnich latach i teraz to jest taki czas troszkę cieszenia się tym wszystkim. I powoli chcę oddać się kolejnym projektom i pomysłom, które już mam w głowie. Skąd przyczyna takiej kumulacji? Płytę „Monk, My Dear” nagraliśmy w zeszłym roku w wakacje, premiera w grudniu w tym roku. Ale ten projekt zapoczątkowałam jeszcze w Trójmieście, gdzie mieszkałam i studiowałam na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Później jednak mi się troszeczkę posypało zdrowotnie i jakoś tak życiowo. Przeniosłam się do Warszawy. Ciężko już mi było złożyć ten skład trójmiejski, jednakże dwie osoby zostały, gitarzysta Krzysztof Hadrych i Jakub Klamiasiewicz, saksofonista. A resztę składu dobrałam już w Warszawie.To jest bardzo ważny dla mnie projekt, ponieważ kocham Theloniusa Monka całym sercem, wyjątkowa to dla mnie postać. Poświęciłam temu projektowi dobrych parę lat życia, długo pracowałam sama nad aranżacjami, długo rozkminiałam kompozycje Monka. Dlaczego Monk jest dla Ciebie tak ważny? To jest tak naprawdę jedyny pianista, którego w stu procentach czuję. Jego zamiłowanie do dysonansu jest mi bliskie. Używa go w smakowity sposób, nie jest to po prostu sztuka dla sztuki, tylko dysonans, który coś wyraża. Jego kompozycje po prostu bardzo mnie wzruszają.Czy zauważasz jakieś paralele pomiędzy Monkiem a Korzyńskim? Choćby odległe? To artyści, można powiedzieć, totalni. Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym. Na pewno są to artyści, którzy szli swoją własną drogą. Liderzy. Kreatorzy nurtów. Indywidua. Ty też działasz na własnych warunkach. Idziesz trochę pod prąd. W internecie przeczytałem niezły komentarz na temat Twojej muzyki: „super, ale trochę za bardzo odjechana jak na stacje radiowe”. Według mnie to komplement! No trochę tak… Pierwszą płytę „Bardo”, która wyszła w 2022 roku, wydałam sama. Ale nie planowałam tego. Nie sądziłam, że będę kierować małym, choć własnym, wydawnictwem Maja Laura Records. Wysłałam ten materiał do różnych miejsc, prowadziłam różne rozmowy, ale były one dla mnie bardzo niewygodne. Zderzyłam się z czymś, czego w ogóle nie rozumiałam. Czyli z czym? Ktoś chciał Cię wymyślić na nowo? Tak. Ktoś chciał mi zmienić teksty, zmienić mi okładkę, zmienić mi muzykę. „Bardo” oznacza w sanskrycie stan przejściowy. Ten album jest trochę o śmierci. I pewna osoba mi powiedziała, że nie chcę promować śmierci, więc może dograjmy drugą płytę, która będzie o życiu, no i wtedy taką całość wypuścimy, i tak dalej. Spotkałam się też z próbą wymuszenia zmiany języka, w którym śpiewam. Piosenki są po angielsku w dużej mierze, jedna jest po polsku. Dla mnie język też jest instrumentem, elementem muzycznym, ponieważ każdy ma swój charakter brzmieniowy.Język angielski w tym przypadku mi najbardziej tutaj pasował. Jest obły, okrągły, plastyczny, a język polski jest twardy, ostry. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś każe mi nagle przerabiać numery, które zrobiłam po angielsku, na polski. Kompletnie mi to nie siedziało i po prostu nie byłam w stanie się ugiąć do takiej sugestii. I bardzo jestem z tego zadowolona, że się nie ugięłam. Ale w „Wiszącej w ogrodzie”, Twoim ostatnim singlu, śpiewasz po polsku. I muszę przyznać, że siedzi to totalnie. To bardzo piękny numer i kawał poezji. Bardzo mi miło. Ja się nie nastawiam, że teraz będę pisać po polsku, teraz po angielsku. Po prostu wpadają mi pomysły konkretne do głowy, rozwijam je i realizuję.Nie myślę o tym, jak coś sprzedać. W ogóle nie myślę w taki sposób. Zależy mi tylko na tym, żeby realizować to, co po prostu ze mnie wychodzi i w ten sposób traktuję te piosenki.Podoba mi się do podejście. Jest nieco punkowe, radykalne. Ale wciąga Cię też świat filmu. Napisałaś piosenkę do filmu „Minghun” Jana P. Matuszyńskiego, w którym zagrałaś, też Karolinę. Ale na tym nie koniec. Parę lat temu sobie wymyśliłam, że właściwie muzyka filmowa to by może było coś, co robiłoby mi się dobrze. Lubię siedzieć w domu, komponować i sobie w tym dłubać. Najlepiej się czuję pracując po prostu sama. Wyjątkiem był zespół Ścianka, w którym grałam przez jakiś czas. Tam to czułam, ale to taki naprawdę wyjątek. Życie na scenie to nie jest po prostu to, co najbardziej mi się podoba. Wolę w domowym zaciszu spokojnie pracować. I może stąd praca w filmie. A praca na planie filmowym? Bardzo mi się podoba. Miałam taki pomysł w pewnym momencie, czy nie zdawać do Akademii Teatralnej. Podczas studiów współtworzyłam teatr eksperymentalny w ramach ASP w Gdańsku. Myślę, że mam jakąś łatwość wcielania się w postaci. Ale skupiam się na muzyce i staram się już po prostu nie dzielić włosa na czworo. Totalnie weszłam w muzykę. Masz za sobą trudne doświadczenia. Muzyka jako terapia? Zastanawiałam się nad tym, czy muzyka to jest w ogóle ten kierunek, czy może jednak coś innego. Ale zrozumiałam, że to nawet nie jest tak, że ja robię muzykę, ja po prostu jestem muzyką. Żyję w niej od zawsze. Odkąd pamiętam, zawsze spinało mnie granie cudzych kompozycji. A tak trzeba przecież w szkole muzycznej. Więc samodzielnie zgłębiałam harmonię i gatunki muzyczne. Nie tylko klasykę, chociaż bardzo ją kocham i jest ona dla mnie bardzo istotna. Ale trzeba się przy tym naharować. To nie jest tak, że sobie siadam do pianina i sobie gram byle co. Trzeba mieć wiedzę. Poznać akordy, skalę. Trzeba mieć narzędzia do tego, co chce się wyrazić. A co dało Ci spotkanie z kompozytorem Pawłem Mykietynem na uczelni w Gdańsku? Paweł Mykietyn powiedział mi, że on niczego mnie nie nauczy. Dał wolność, której żaden z innych wykładowców mi nie dał. Egzaminy były dla mnie bardzo przykre, bo Paweł stawał po mojej stronie, a cała reszta była do mnie źle nastawiona. Źle byli nastawieni do moich eksperymentów. Kiedyś na egzaminie zaprezentowałam piosenkę, zresztą z płyty „Bardo”, jak się później okazało. I nie spodobało się to. Jakbym nazwała ten utwór kompozycja na głos i instrument, to byłoby pewnie ok. Ale ja wiedziałam, że to jest piosenka. Mi takie ramy nie odpowiadają, dlatego uciekłam z tej kompozycji. Szybciutko.A jaki wpływ na Ciebie miał twój dom? Jesteś córką Krzysztofa Jaryczewskiego, współzałożyciela grupy „Oddział zamknięty”. Rock'n'rolla w sobie mam, co jest po prostu niezaprzeczalne i nie mogę tego z siebie wyrwać, kocham tę energię. Nie poszłam w to, po prostu inaczej się to wszystko potoczyło. Ale mam wrażenie, że mało tej energii jest we współczesnej muzyce. Tata na pewno pokazał mi, że można to robić, że mogę iść w muzykę. Że jest szansa, że mi się to uda. Ale sama nie poszłaś w gitary. Używasz syntezatorów modularnych. Może mam w sobie jakąś taką dziwność, którą wyrażam właśnie tymi syntezatorowymi brzmieniami. Lubię rzeczy nieprzewidywalne. Brudne. Nieokreślone. ***ROZMAWIAŁ: MATEUSZ BARAN