Kolesiostwo w związkach, fatalna organizacja. Polska kończy udział w igrzyskach olimpijskich w Paryżu z dorobkiem 10 medali. W ostatniej chwili humory poprawiła nam Daria Pikulik, która sensacyjnie zdobyła srebro w omnium w kolarstwie torowym. Choć Biało-Czerwoni wracają do domu z dwucyfrową liczbą krążków, to powodów do radości jest jak na lekarstwo. Ostatni tak mizerny dorobek Polacy mieli w Melbourne w 1956 roku, gdy wywalczyli 9 medali i również tylko jeden złoty. Na medalowy dorobek zrzuciły się głównie nasze panie. Złoto jako jedyna z naszych reprezentantów zdobyła Aleksandra Mirosław (wspinaczka sportowa), wicemistrzami olimpijskimi są Klaudia Zwolińska (kajakarstwo slalomowe), reprezentacja siatkarze oraz pięściarka Julia Szeremeta. W dorobku mamy także pięć brązowych medali: drużyny szpadzistek, wioślarskiej czwórki podwójnej, Aleksandry Kałuckiej (wspinaczka sportowa), Natalii Kaczmarek (400 m) i Igi Świątek (tenis). Na zakończenie srebrny krążek dorzuciła Daria Pikulik.To potężny regres. Z poprzednich igrzysk w Tokio przywieźliśmy czternaście krążków. Dziewięć z nich zdobyli lekkoatleci. Teraz jedyną reprezentantką królowej sportu na olimpijskim podium była Kaczmarek. Dlaczego w Paryżu zdobyliśmy tak mało medali?– W Japonii wyniki były grubo ponad stan. Występ lekkoatletów tutaj w Paryżu na pewno nie jest na miarę oczekiwań. Mam nadzieję, że był to jednorazowy „wykon”, aż tak słaby – komentował trener naszej sprinterki Marek Rożej. W lekkiej atletyce lista rozczarowań jest pokaźna. Maria Andrejczyk wygrała kwalifikacje w rzucie oszczepem, ale w finale była dopiero ósma. – Spieprzyłam robotę – komentowała. Pia Skrzyszowska miała walczyć o podium, ale nie zakwalifikowała się nawet do finału. Pozostały tylko łzy. Pozytywnych niespodzianek nie sprawiły także nasze sztafety. W kwalifikacjach przepadł tyczkarz Piotr Lisek, a Konrad Bukowiecki czy Michał Haratyk od lat są dalecy od optymalnej dyspozycji.W Paryżu na dobre skończyła się także polska dominacja w rzucie młotem, który przynosił Polsce medale nieprzerwanie od 2012 roku. Do podium niewiele zabrakło Anicie Włodarczyk – dla niej było to pożegnanie z olimpijską rzutnią. Nie spisali się także panowie. Złoty w Tokio Wojciech Nowicki był siódmy, a wielokrotny mistrz świata Paweł Fajdek piąty. Rozczarowanie było tym większe, że nie trzeba było rzucać daleko, aby załapać się na podium. Piszemy o tym TUTAJ.– Nie umiem tego wytłumaczyć. Nie czułem nic w kole. Nic nie mogłem poprawić, bo nie wiedziałem, co robię. Przepraszam kibiców. Wiem, jakie były oczekiwania – kajał się Nowicki po konkursie.Ogromny zawód spotkał nas także na wodzie. Reprezentanci Polski w sprincie kajakowym od igrzysk w Seulu (1988) regularnie przywozili medale olimpijskie. W ostatnim czasie to grupa prowadzona przez Tomasz Kryka była wizytówką polskiego kajakarstwa. Z trzech ostatnich igrzysk Biało-Czerwone przywiozły pięć krążków.Zawód na wodzieDo pełni szczęścia brakowało tylko złotego medalu, Polakom nie udało się jak dotąd stanąć na najwyższym stopniu podium. Była szansa, że ten historyczny sukces będzie miał miejsce w Paryżu, tymczasem reprezentacja wraca do domu z pustymi rękami. Rozczarowały przede wszystkim kajakarki, w pierwszym z finałów czwórka znalazła się tuż za podium.– Ciężko jest mi powiedzieć, ponieważ nie jestem już w kadrze i nie przebywam na zgrupowaniach. Mogę się tylko domyślać z własnych obserwacji. Pierwszy niepokój pojawił się u mnie podczas eliminacji czwórek. Widziałam, jak wyglądały dziewczyny, a po ich twarzach wyczuwałam niepewność. Bo sportowiec pewny siebie inaczej się zachowuje. Można było zająć trzecie miejsce w tym wyścigu, bowiem to dawało bezpośredni awans do finału A, natomiast dziewczyny wyglądały na nieco zmęczone, a łódka nie płynęła chyba tak, jak sobie wyobrażały – przyznała w rozmowie z PAP wicemistrzyni z Rio Marta Walczykiewicz.Przeczytaj także: Medal w kajakarstwie nie dla Polski. „Atomówki” poza podiumJak dodała, zdecydowanie większym zaskoczeniem była postawa wspomnianych dwójek, które nie zakwalifikowały się nawet do finału A. Przed igrzyskami obie załogi wymieniano w gronie kandydatek do medalu. Martyna Klatt i Helena Wiśniewska to ubiegłoroczne wicemistrzynie świata, a Karolina Naja i Anna Puławska zdobyły srebro igrzysk w Tokio.– Czwarte miejsce czwórki w finale nie było wcale złym wynikiem. Tak naprawdę ciężko jest logicznie wytłumaczyć, co się wydarzyło w wyścigach dwójek. W eliminacjach dziewczyny jeszcze dobrze wyglądały i nic nie wskazywało na to, że może się coś złego wydarzyć – tłumaczyła Walczykiewicz.Charakterystyczna cecha: Brak pozytywnych niespodzianekPech, gorsza dyspozycja dnia, niespodziewane problemy – to w sporcie zdarza się od lat, że faworyci w najważniejszych momentach zawodzą.Co najsmutniejsze, igrzyska w Paryżu nie przyniosły nam praktycznie żadnych pozytywnych niespodzianek. Jedynym wyjątkiem jest pięściarka Szeremeta. W medal przed igrzyskami wierzyła tylko ona i jej trener. Do listy można dopisać jeszcze Darię Pikulik, która w sobie tylko znany sposób – pomimo tylu przeciwności – była w stanie zdobyć srebrny krążek w kolarstwie torowym.Wcześniej igrzyska kreowały nowych, nieznanych wcześniej bohaterów. Przykładów jest wiele, my wymieniamy tylko niektóre z nich. Z Tokio niespodziewane złoto przywiózł Dawid Tomala w chodzie na 50 km. Patryk Dobek chwilę przed igrzyskami postanowił biegać 800 metrów zamiast 400. Efekt? Brązowy medal. Na najniższym stopniu w Rio stała Oktawia Nowacka, pięcioboistka, która wcześniej sukcesy odnosiła tylko w drużynie lub sztafecie. Trudno jednak o sukcesy, kiedy sportowcy nie mogą liczyć na optymalne warunki. Przed igrzyskami chwalono się, że na przygotowania wydano astronomiczną kwotę blisko pół miliarda złotych. Wychodzi na to, że jeden medal kosztował podatnika niemal 50 mln złotych. Rozliczenia w PKOl i związkach sportowych zapowiedział już Donald Tusk.Związki sportowe największym złem?A jest się czym zajmować. Po przegranej walce o brązowy medal zapaśnik Arkadiusz Kułynycz poskarżył się, że do Paryża nie poleciał jego sparingpartner, bo związkowi działacze zabrali do stolicy Francji osoby towarzyszące. Komentator Eurosportu Jakub Zborowski wygłosił na antenie prawdziwą tyradę pod adresem Polskiego Związku Szermierczego. Związkowi zarzucił kolesiostwo przy ustalaniu kadry na igrzyska.Z kolei tak o swoich przygotowaniach mówiła kolarka torowa Daria Pikulik. – W lutym musiałam sama zapłacić za zgrupowanie. Do kwietnia nie mieliśmy nawet rowerów i informacji dotyczących finansowania. Kombinezony dostaliśmy dzień przed startem. Mamy naprawdę utalentowanych zawodników, tylko co możesz zrobić sam, bez wsparcia? To podcina skrzydła. Na samym starcie czujesz się gorszy. Czujesz, że w ciebie nie wierzą. Nie masz tego, na co zasługujesz – komentowała.Ona na zakończenie zdobyła medal w wieloboju. Czy w innych konkurencjach poradziłaby sobie lepiej? Odpowiedź nasuwa się sama.Codzienność polskich sportowców: Zgrupowania za własną kasę, braki w sprzęcieWtórował jej kolega z reprezentacji Mateusz Rudyk. – Każdy wie, w jakiej sytuacji jest polskie kolarstwo. Jest w tragicznej sytuacji. Nie było pieniędzy na szkolenie, potem jakieś moje sprawy prywatne ze zdrowiem, potem już na dwa tygodnie przed wylotem doszło do mojego błędu. Biję się w pierś. Niestety zaufałem pewnym ludziom na słowo, że będą to pilnować. Nie dopilnowali mojego orzeczenia o tym, żebym mógł brać insulinę legalnie, gdyż jestem, chory na cukrzycę, a nie żeby się dopingować. Dla mnie to nauczka, że powiedzenie „umiesz liczyć, licz na siebie”, jak najbardziej się sprawdza – grzmiał. Jemu do podium zabrakło niewiele, w sprincie był piąty.W keirinie Rudyk dojechał do mety jako dziesiąty. – Dałem z siebie wszystko. Nie chce mówić, ze PZKol jest zły, mają 20 mln złotych długu. Trzeba ich wyciągnąć za uszy z problemów. Są potrzebni odpowiedni ludzie: prezes i zarząd. Nie chcę prosić ministra sportu o interwencje, ale związek sobie sam nie poradzi. Jako sportowiec chciałbym mieć spokój w przygotowaniach do igrzysk w Los Angeles – dodał po niedzielnym starcie.PZKol to jaskrawy przykład fatalnego zarządzania, który dobitnie pokazuje, że polski sport czeka gruntowna zmiana? Mówi o tym się od lat. Część środowiska za największe zło uważa związki sportowe. Wprawdzie ich funkcjonowanie określa ustawa o sporcie, ale podlegają one pod prawo o stowarzyszeniach. To rodzi patologię już na starcie, bo stowarzyszenie może zarządzać osiedlowym klubem, a nie dyscypliną sportu. Skalę ułomności najlepiej widać podczas wyborów władz, której dokonują – a jakże – delegaci.Przypomina to kampanię wyborczą znaną z polityki, ale z tej najbardziej podłej strony czyli kupczenie stanowiskami i przywilejami w zamian za poparcie. Kandydaci składają coraz to nowe obietnice, ale rzadko dotyczą one szkolenia lub rozwoju dyscypliny, a przeważnie nowych stanowisk dla delegatów, rozbudowania zarządu do horrendalnych rozmiarów, czy delegacji na zawody sportowe – często w egzotycznych lokalizacjach.Porządku z tym nie potrafi zrobić żadna siła polityczna. Najbliżej był minister sportu Witold Bańka, który próbował „wyciągnąć” najzdolniejszych sportowców do szkolenia centralnego. Ruszył nawet Team 100, zapewniający stypendia młodym zawodnikom, ale – jak widać – przełomu to nie przyniosło.