Polski kontratenor o igrzyskach, popkulturze baroku i nowej płycie. – Barok przeżywa swój renesans, a ja chcę pokazać, że barok, to coś więcej – mówi Jakub Józef Orliński, światowej sławy polski kontratenor i b-boy, który oczarował publiczność podczas ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. Jego obecność na imprezie do końca była utrzymana w tajemnicy i zaskoczyła widzów. Ale to nie przypadek. To efekt konsekwentnie prowadzonej kariery, przełamywania schematów i wychodzenia poza nieco skostniały świat filharmonii. Jakub Józef Orliński, znakomity śpiewak nominowany do Grammy, wie jak poruszać się we współczesnym świecie mediów. Aktywnie komunikuje się z fanami w social mediach, dzieli się swoim życiem i mimo napiętego koncertowego kalendarza nie przestaje tańczyć breakdance’u. Wciąż jednak na pierwszym miejscu jest muzyka i radość z jej wykonywania. Występ na ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskim obok Lady Gagi czy Celin Dion to dowód, że jego strategia się sprawdza. O igrzyskach, miłości do baroku i tańca, a także nowej płycie artysta opowiedział portalowi tvp.info. *** Mateusz Baran: Łączymy się, w trakcie twojej wizyt nad polskim morzem. Da się odpocząć, gdy o rozmowę z tobą zabiega tak wielu dziennikarzy? Jakub Józef Orliński: Dzieje się całkiem sporo, dużo osób się odzywa. Jest to bardzo miłe. Zawsze z chęcią z każdym porozmawiam. Jeżeli mam czas, to się zgadzam i się łączymy. I jest milutko. Czy potrzeba było wielkiej, światowej imprezy, aby Polska przypomniała sobie, że mamy wspaniałego kontratenora, artystę o randze międzynarodowej? Cóż mogę powiedzieć? Wolałbym tego nie komentować. Cieszę się, że mogę robić to, co kocham. Dzięki temu mam szansę podróżować po świecie. To jest fascynujące i intrygujące. Uwielbiam dzielić się muzyką, nowymi interpretacjami i utworami. Kocham poznawać ludzi, kulturę, również poprzez kuchnię. Jestem bardzo za to wszystko wdzięczny. A jak mam się do ciebie zwracać? Pavarotti to twój nowy pseudonim? To jest zabawna historia. Podczas igrzysk olimpijskich wszyscy specjalni artyści, czyli Lady Gaga, Celine Dion czy moja koleżanka Marina Viotti, a wśród nich ja, mieliśmy przydomki. Mój to właśnie Pavarotti! Kiedy wylądowałem na początku lipca w Paryżu, aby wziąć udział w próbach, na lotnisku czekał na mnie pan z tabliczką, na której widniał napis „Pavarotti”. Uśmiałem się i dopiero później przeczytałem wiadomość od menadżera, że to jest moja ksywka. Wolałbym jednak być Orliński. Ksywki wynikały z faktu, że wszystko było trzymane w głębokiej tajemnicy. Jak wyglądały wasze próby? To wszystko było w ukryciu! Proces przygotowania był bardzo długi i dla każdego z nas wyglądał inaczej. Dla mnie to się zaczęło dwa miesiące przed ceremonią, choć już pół roku wcześniej wiedziałem, że będę brał udział w ceremonii otwarcia, wtedy jednak jeszcze nie było jasne w jakiej formie. Oczywistym było, że będę śpiewać, ale miałem też zatańczyć. Bo o to chodziło, aby połączyć muzykę klasyczną z tańcem. Szczególnie barok z breakingiem, ze sportami ekstremalnymi. Victor, główny kompozytor ceremonii, skomponował to właśnie w taki sposób. Mój segment zaczynał się od dźwięków klawesynu, później pojawił się bardzo fajny groove'owy beat, w połowie natomiast nastąpiła totalna pauza generalna. Po niej wszedłem ja z arią „Viens, Hymen” Jeana-Philppe’a Rameau. Bardzo ładnie ten utwór łączył się z całą kompozycją tej dwudziestominutowej części o sporcie. Nie wiem ile trwały przygotowania innych rozdziałów. Wszystko było - nawet przed nami - utrzymane w tajemnicy. Nie miałem nawet pojęcia, że wystąpi Lady Gaga! Wszystko było owiane taką tajemnicą, że przed każdym SMS-em, przed każdą wiadomością mailową czy spotkaniem, musiałem podpisywać kontrakty poufności! Dosłownie, przy każdej informacji, nawet o zmianie czasu próby z 12.30 na 13.15, musiałem podpisać klauzulę poufności po raz kolejny. Czułem się trochę jak w filmie. Miałem wrażenie, że biorę udział w czymś wielkim i niesamowitym. Tak naprawdę dopiero po wszystkim dotarło do mnie, co się wydarzyło! Trudno się dziwić. To była niesamowita przygoda. Szkoda, że przez pogodę nie mogliśmy zrealizować wszystkiego, co zostało zaplanowane. Z tego powodu jest mi trochę przykro. Nawet nie chodzi o mnie, ale wszystkich brejkerów, gimnastyczki, całą ekipę BMX riderów, którzy robili niesamowite ewolucje na tych platformach. Niestety, wykonanie tych figur w takich warunkach było po prostu niebezpieczne. Wiadome było, że będę śpiewał. Mogli mnie nawet wrzucić do rzeki, ja i tak bym zaśpiewał. Ale jeżeli chodzi o te wszystkie ekstremalne rzeczy, które również ja miałem wykonać, zrealizowanie ich było po prostu niemożliwe. Miałem mieć solówkę taneczną, ale dosłownie pływaliśmy na tych platformach. Z tego powodu czuję pewien niedosyt. Z drugiej strony deszcz, niepewność, wszystkie informacje, które dostawałem na słuchawce, żebyśmy uważali, i że mamy robić tylko to na co jesteśmy gotowi, żeby trzymać próg bezpieczeństwa - to było w niesłychane! A sam deszcz dodał pewnej poetyki, zbudował kolejny, dodatkowy wymiar tej narracji. Mieliśmy poczucie, że mimo wszystko damy radę! Mam wrażenie, że sport, podobnie jak kultura i sztuka, jest w stanie bardzo silnie zjednoczyć ludzi. I to było czuć w Paryżu. Każda platforma miała osobę, która była odpowiedzialna za daną grupę ludzi biorących udział w tym show. Ja byłem dowożony specjalną łódeczką na moją platformę. Kierowniczka naszej platformy była kontaktem z główną bazą. Z tego control roomu szły sygnały, co mamy robić, a co nie.Staraliśmy się jeszcze coś wywalczyć, jakąś choreografię jeszcze zrobić. Aczkolwiek cieszę się, że kamery nie łapały wszystkiego, bo ja się ze trzy razy wywróciłem tak, że ludzie na trybunach na pewno to zauważyli.Nie wiem, czy się uśmiali, czy raczej przestraszyli, ale było to dość zabawne. Na szczęście nic się nie stało, bo jestem dobry w upadanie i w powstawanie. Masz za sobą szereg udanych projektów. Nie boisz się eksperymentować: śpiewasz na największych estradach, kręcisz poetycki film - teledysk do „Stabat Mater” Vivaldiego, wychodzisz poza gatunek opery. Ale udział w ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich chyba trudno sobie wyobrazić w nawet najśmielszych marzeniach. Ja już wielokrotnie przeskoczyłem wszystkie swoje marzenia; przeskoczyłem rzeczy, o których nawet nie śniłem - występ w Metropolitan Opera, czy w Carnegie Hall. Nigdy nie wpadłbym na taki pomysł jeszcze 10 lat temu. Kończąc studia właściwie chciałem zaśpiewać jeden utwór czysto i żeby ktoś chciał tego słuchać! Może chodzi o Twoją śmiałość? Manifestację? Cieszę się z tego, co mam. Jestem szczęśliwy! Ale wiesz co? Tutaj chyba nie chodzi o śmiałość. Ja po prostu tym żyję! Żyję na przykład - poza światem opery - kulturą hip-hopu. Nadal mam swoją ekipę Skill Fanatikz Crew. Uwielbiam to robić i kiedy jeżdżę na produkcję do Paryża, Monachium, czy Nowego Jorku, zawsze kontaktuję się z lokalną sceną hip-hopową, trenuję z breakerami na miejscu. Oczywiście nie jestem na tym samym poziomie, nie mógłby wziąć udziału w zawodach, ale to nie oznacza, że mam się tego wstydzić. Cały czas mam swoje ruchy, które nawet w tym kręgu bardzo dobrych zawodników cieszą się uznaniem. Nie raz usłyszałem: „Wow, kurde, J.J. naprawdę pozamiatałeś!”. Oczywiście najważniejsze jest dla mnie śpiewanie. Ale na igrzyska trafiłeś właśnie dzięki temu unikalnemu połączeniu śpiewu i tańca. Powiedziałem swojemu menedżerowi: Breaking będzie po raz pierwszy w historii na igrzyskach olimpijskich! Zróbmy coś! Jestem śpiewakiem i breakerem, nie ma drugiej osoby, która uprawia jednocześnie obie te dziedziny! Nie chcę się chwalić, ale po prostu nie ma drugiego takiego, jak ja!Oczywiście nie miałem na myśli wystąpienia na ceremonii otwarcia, to byłoby zbyt śmiałe. Ja chciałem zrobić coś obok, co manifestowało by właśnie ten historyczny moment dla breakingu, dla nas, dla kultury hip-hopu! Mój menedżer stwierdził, że ok, działamy i wysłał masę maili. W końcu udało nam się zdzwonić z głównym reżyserem ceremonii Thomasem Jolly, głównymi choreografką i kompozytorem. I wtedy okazało się, że oni od początku brali mnie pod uwagę! Więc w pewien sposób wyszliśmy sobie naprzeciw. To wielkie szczęście, tym bardziej, że jestem drugim polskim śpiewakiem biorącym udział w takiej imprezie po Bernardzie Ładyszu, wybitnym polskim bas-barytonie, który w 1972 roku w Monachium na otwarciu XX Igrzysk Olimpijskich. To wielki zaszczyt. Ładysz wykonał wtedy hymn olimpijski skomponowany specjalnie na tę okazję przez Krzysztofa Pendereckiego. Nie czułeś presji? Absolutnie! Ja przede wszystkim dużo pracuję, sam proces jest dla mnie bardzo ważny. Jestem perfekcjonistą i to jest trochę moja zmora, bo zawsze czuję się nieprzygotowany. Zawsze uważam, że mogło być lepiej, że mogłem jeszcze więcej czasu poświęcić na próby. Ale trzeba nauczyć się cieszyć z tego, co przychodzi do nas w danym momencie. Ja naprawdę uwielbiam dzielić się sztuką i emocjami, które wywołuje. Zapewne stąd we mnie tyle radości. Mam nadzieję, że zachowam ją jak najdłużej, ona mnie motywuje. Jeszcze nie przeżyłem momentu, kiedy nie chciałbym wyjść na scenę. Bywają trudne chwile, kiedy się źle czuję i nie jestem w najlepszej formie, ale jednak ta radość i satysfakcja zawsze się pojawia. Skąd popularność muzyki baroku w dzisiejszych czasach? Z czego wynika wzmożone od kilku lat zainteresowanie artystów i publiczności barokiem?Barok przeżywa swój renesans. Sztukę baroku można nazwać popkulturą tamtych czasów. To był totalny pop! Ludzie spotykali się w salonach: grali, recytowali, rozmawiali o wszystkich możliwych tematach, ale towarzyszyła temu muzyka, właśnie ta barokowa. Komponowali ją na żywo, to wszystko było spowite improwizacją i spontanicznością. To były miejsca, gdzie trzeba było się pokazać, takie bardzo fashionable, jak teraz Fashion Week w Paryżu, Londynie czy w Nowym Jorku. Muzyka baroku ma w sobie siłę, ma w sobie taką bardzo czystą formę emocji. Nawet nie wiedząc, o czym śpiewa artysta, jesteś w stanie coś poczuć. Wielokrotnie, jak byłem jeszcze studentem, a nawet wcześniej, kiedy śpiewałem w chórze amatorskim, słysząc utwory barokowe, niekoniecznie śpiewane, naprawdę coś czułem. Nie wiedziałem, co dokładnie. Muzyka po prostu mieszała w moim sercu, w mojej głowie. Wysyłała mnie w zupełnie inne zakątki świata.Wydaje mi się, że ludzie to czują, że barok do nich dociera w zupełnie inny sposób niż taki Verdi, Puccini czy nawet Mozart. A co w Tobie poruszył Rameau? Śpiewałeś go po raz pierwszy. Uwielbiam muzykę francuską i wielokrotnie mówiłem mojemu menedżerowi oraz moim znajomym, że szkoda, że ci Francuzi tak strasznie nie lubili kastratów. To jest piękna muzyka, ale w ogóle nie ma w niej repertuaru dla kontratenorów. Szkoła francuskiego baroku łączy ze sobą dużo bardziej taniec ze śpiewem. Króluje w niej głos bardzo wysokiego tenora, który nawet nie wiadomo, kiedy przechodzi na falset. Bardzo piękna jest to muzyka. Wykonanie Rameau było dla mnie wyzwaniem, nie śpiewam dużo po francusku, musiałem popracować nad dykcją. W tym zawodzie musimy bardzo dobrze wypowiadać wszystkie rodzaje języków, żeby po prostu dostarczyć tekst w jak najlepszej formie. Poza tym styl francuskiej ornamentacji, w ogóle styl francuskiego śpiewu barokowego, jest troszeczkę inny, więc musiałem poćwiczyć. Pod koniec września ukaże się album twój i pianisty Aleksandra Dębicza. Niebawem ruszacie w trasę promującą płytę #LetsBaRock. Zapowiadacie połączenie baroku, jazzu i rocka. To ma być wprowadzenie baroku na zupełnie nowy poziom. Dość odważnie.Sporo już było prób połączenia barku z innymi gatunkami muzycznymi i wielu z nich sam nie jestem - delikatnie mówiąc - fanem. Ale z Aleksandrem Dębiczem pracujemy już od wielu lat i kusiło nas, aby właśnie zrobić coś takiego. Dostaliśmy zaproszenie na Męskie Granie już dwa lata temu, gdzie prezentowaliśmy program, który tak naprawdę zainspirował nas do tego, żeby ta płyta powstała. Sami nie byliśmy pewni, czy to w ogóle zadziała, ale naszym skromnym zdaniem, to się sprawdza bardzo dobrze. Aleksander jest niesamowitym kompozytorem i aranżerem, mamy świetnych muzyków. Gramy z Marcinem Ułanowskim, który gra na perkusji z Dawidem Podsiadłą. Mamy też Wojtka Gumińskiego na basie i na Moogu, a nasz inżynier dźwięku Mateusz Banasiuk, dba o to, żebyśmy brzmieli jak najlepiej. Muszę przyznać, że jest to zupełnie nowa przygoda. Używam cały czas swojego głosu kontratenorowego, czasami idę w bardziej jazzujący efekt, czasami bardziej klasyczny, a czasem nawet popowy. Ale cały czas to jestem ja! Same koncerty zaś to będą produkcje z nieco popowym anturażem. Płyta wyjdzie 27 października. Od końca września ruszamy w trasę i gorąco wszystkich zapraszam! Myślę, że będziemy się świetnie bawić! Zdajesz sobie sprawę, że tego typu eksperymenty mogą być szokujące dla strażników tradycji? Dla niektórych oczywiście, może być to szokujące, dlatego ta płyta nazywa się #LetsBaRock! To hashtag, którego od dawna używam! Chcę pokazać ludziom, że barok, to coś więcej. Mamy utwory transowe, hipnotyzujące, takie, które przechodzą wręcz w rock’n’rolla czy bardziej jazzujące. Jest ballada. Ale cały czas dla nas najważniejsze było to, żeby uhonorować muzykę barokową, która dla nas jest tak naprawdę najpiękniejsza. Czyli wracacie do źródeł popkulturowego ładunku baroku. Być może tak. Nagrałem już tyle płyt stricte klasycznych, czas na coś niestereotypowego. Ale robię muzykę według mojej wrażliwości. Wszystkie płyty, które nagrywam są jak kartki z pamiętnika. Już nie mogę się doczekać koncertów. To będzie - podobnie jak igrzyska -niesamowita przygoda.